Piotr Zaremba w obronie polskich aktorów
piątek,
24 listopada 2017
Mój dawny kolega po piórze, który kończył studia na wydziale Wiedzy o teatrze, z aktorami spotykał się w budynku Akademii Teatralnej w Warszawie. Powtarzał, że jest jedna grupa głupsza i bardziej stadna niż aktorzy: to dziennikarze.
Ile mamy w Polsce dzieł opowiadających o aktorach? Ostatnio zajęli się tematem Paweł Demirski i Monika Strzępka – w telewizyjnym serialu „Artyści”. Zaczęli inteligentną satyrą na środowisko. Skończyli niemal socrealistycznym manifestem o obronie teatralnych szańców przez zespół sprzymierzony z klasą robotniczą.
Zarazem opowieść snuje się w innych miejscach, choćby w Internecie. Aktorzy zawsze byli przedmiotem plotek i ekscytacji, ale ostatnio stali się celem potężnej fali niechęci. Do nieufności zwykłych ludzi wobec świata artystów doszedł silny motyw ideowo-polityczny, powodujący szczególną awersję zwolenników prawicy wobec tego środowiska.
Nieufność
Wpływają na to płomienne polityczne wystąpienia takich ikon polskiego teatru i filmu jak Jerzy i Maciej Stuhrowie, Magdalena Cielecka czy Andrzej Chyra. I przekonanie, że za ich gwałtownymi, czasami infantylnymi głosami (Cielecka porównująca się do prześladowanej żydowskiej dziewczynki) stoi zdecydowana większość środowiska.
To przekonanie dotyczy nie tylko aktorów, także reżyserów teatralnych i filmowych, a pewnie i innych artystów. Nakłada się na to nieufność konserwatywnego świata wobec dużej części twórczości artystycznej. I także niechęć do domniemanego stylu życia tych kręgów – celebryckiego, swobodnego obyczajowo, kojarzonego z zachodnim gwiazdorstwem.
Gdy do tego dodać narzekanie starszego pokolenia, że dzisiejsi aktorzy to już nie to, panie, co za czasów naszej młodości, mamy komplet tematów do hejtu.
Pytanie o różnice między młodszymi i starszymi generacjami zawieszę. Słyszę narzekania samych weteranów sceny na aktorską młodzież, jej dykcję, emisję głosu. Zastanawiam się, co powoduje poczucie niedosytu, także moje. Inny niż kiedyś, zawodny system naboru do szkół aktorskich? Błędny model kształcenia?
Ale przecież i selekcja i nauczanie są dziełem samych tych weteranów. A może to natura czasów ma wpływ na sztukę aktorską, na przykład na pewien brak wyrazistości? Nie wiem.
Obrona sensu przed bełkotem
To jednak temat na oddzielny tekst, złożony z wrażeń i znaków zapytania. Zresztą, czy odda to co czuję? Przecież będę chodził do teatru dopóki on będzie oferował takie wzruszenie, jak wtedy, gdy Grzegorz Małecki serwował mi w Teatrze Narodowym jako Gustaw-Konrad wielką improwizację. Bo zawsze prawdę mówiąc puszczałem ją mimo uszu, a on pierwszy ze mną ze sceny rozmawiał.
I nie przeszkadzało nawet to, że inscenizacja „Dziadów” Eimuntasa Nekrošiusa średnio mnie zachwyciła. Teatr znów stał się dla mnie na chwilę świątynią.
Małecki to przedstawiciel średnio-młodego pokolenia. Dopóki on będzie mi pomagał myśleć, Wojciech Solarz ambitnie bawił, a Ewa Konstancja Bułhak wzruszała, powiem, że polski teatr żyje i nawet ma się nieźle. A mógłbym wymieniać kolejne nazwiska schodząc aż do najmłodszych roczników. Przy wszystkich wadach akademie teatralne wciąż uczą żelaznych reguł rzemiosła, a nie wrażenia, że wszystko jest sztuką.
O aktorach napiszę kilka zdań, będąc krytykiem polskiego teatru (w dużo mniejszym stopniu kina), co niektórych potwornie złości. Dowiaduję się co i rusz, że jestem zwolennikiem teatru mieszczańskiego – jak rozumiem ich czołowymi rzecznikami byli Jerzy Jarocki i Erwin Axer, moi idole, oraz Tadeusz Różewicz ze Sławomirem Mrożkiem, z którymi odeszła moim zdaniem do grobu najambitniejsza polska dramaturgia. To za obronę sensu przed zalewem bełkotu i taniej publicystyki Witold Mrozek z „Wyborczej” nazwał mnie ostatnio pałkarzem niszczącym polską kulturę.
Miłość do sceny
Reżyser „Ostatniej rodziny”, laureat Orłów 2017 Jan P. Matuszyński: –
Przy Sewerynie jestem smarkaczem.
zobacz więcej
Ale to z takich pozycji pozwolę sobie chwilę pobronić polskich aktorów przed prawicą. Trochę ich poznałem, niewielu i pewnie powierzchownie. Nie są w lwiej części celebrytami, a polskimi inteligentami, nie gorszymi niż reszta.
Minister kultury Piotr Gliński krytykuje ich za rozmaite wady, choćby stadność myślenia i zachowań. Mój dawny kolega po piórze, Igor Zalewski, kończył studia na wydziale Wiedzy o teatrze i z aktorami spotykał się w budynku Akademii Teatralnej w Warszawie. Powtarzał, że jest jedna grupa głupsza i bardziej stadna niż aktorzy: to dziennikarze. Mówił to zaś żurnalista do innego żurnalisty.
Większość aktorów to wcale nie zepsuci celebryci, a ludzie ciężkiej pracy, wysiłku, ryzyka, rozczarowań. Niedawno znany aktor poinformował mnie, że w kraju jest 3 tysiące bezrobotnych z aktorskimi kwalifikacjami. Co tych ludzi popycha wobec tego do zawodu? Miłość do sceny, do literatury, do świata wyobraźni.
Chyba nie jest prawdą, że - jak ogłosił ostatnio tenże sam minister Gliński – nie czytają książek. Polityk mówił wprawdzie bardziej o filmowcach, ale także środowisko aktorskie stało się jego antagonistą w związku z zamętem wokół PISF.
Rozgoryczenie
Moje doświadczenia są inne. Czytają, choć może nie zawsze te same książki co ja czy minister Gliński. W dodatku wyróżniają się cechami, jakich mnie, nam, brakuje, choćby żywą inteligencją emocjonalną pozwalającą im inaczej poznawać i opisywać świat. Spotkanie z ich wrażliwością bywa supercenne.
Aktorzy sami bywają najostrzejszymi krytykami swoich kolegów uchodzących za ograniczonych intuicjonistów. Stąd taka opinia rzuca cień na całe środowisko. Tym którzy sprowadzają aktorskie umiejętności do małpiej zręczności zaproponuję nauczenie się czyjejś roli w skomplikowanej sztuce (najlepiej wierszem) i popisanie się nią przed widownią (ze zrozumieniem).
Piotr Gliński ma prawo do rozgoryczenia na sfery artystyczne. Trzeba zresztą przyznać, że tak, świat aktorski jest przesunięty w lewo, ale znów – tak jak niektóre inne grupy inteligencji. Można szukać tu różnych przyczyn, tak jest po trosze na całym świecie. Gdy dodać sporą emocjonalność tych ludzi, daje to pożywkę dla antyprawicowych gestów. Całkiem jak w Hollywood.
Ale też jest to środowisko dużo bardziej różnorodne niż nam się zdaje, na podstawie hałaśliwych wystąpień tej czy innej osoby. Oczywiście otwartych konserwatystów tam niewielu – to akurat naprawdę wymaga odwagi i twardości. Ale lewacy czy nawet agresywni lewicowcy – także nie przeważają.
Swoista neutralność
Niewielu aktorów zdecydowało się potępić agresywnie antyreligijną naturę „Klątwy” – poza prawicowcami, typu Anny Chodakowskiej, i ludźmi o tradycyjnie solidarnościowych poglądach w rodzaju Emiliana Kamińskiego. Andrzej Seweryn, liberał, ale ukształtowany w innych czasach, zarzucił Oliverowi Frljiciowi co najwyżej, że nie prowadzi „dialogu z widzem”.
Ale też niewielu aktorów, poza takimi ideologicznymi aktywistami jak Jacek Poniedziałek, podpisało list w obronie tego przedstawienia. Dominuje zwykle, choć kiedyś dominowała jeszcze bardziej, postawa umiarkowanego zaangażowania, swoistej neutralności, po to, aby nie skłócać się do końca z żadną grupą widzów.
Owszem, te środowiska ulegają niekiedy owczemu pędowi, przekonane, że walczą z groźbą cenzury. Bierze się to jednak przede wszystkim z odruchu obrony dorobku teatru jako całości rzekomo zagrożonej samą nawet konserwatywną krytyką. Gdy w czymś uczestniczymy, czujemy się tego częścią.
Skądinąd powody lub preteksty dają też czasem zbyt grube zachowania polityków. Jak wtedy, kiedy Joachim Brudziński językiem ideologicznej polaryzacji wrzucił do jednego worka wszystkich tych, którzy nie wzięli udziału w kręceniu filmu „Smoleńsk”.
Inżynieria społeczna
Kluczem do nastrojów artystycznego światka są poglądy i zaangażowania stosunkowo wąskiej kasty reżyserów i dyrektorów teatrów (niektórych, ale wpływowych!), którzy z patrzących z lotu ptaka ludzi sztuki zmienili się w agitatorów. To oni dyktują warunki, nawet wybitnym twórcom – przypomnijmy sobie dość żenującą sytuację kiedy tenże Andrzej Seweryn musiał się tłumaczyć kolegom, że jako dyrektor Teatru Polskiego przyjął dotację od ministra.
Inny przypadek dał mi szczególnie do myślenia. W związku z „Klątwą” pojawiła się na chwilę dyskusja o warszawskim Teatrze Powszechnym. Pod rządami Pawła Łysaka, który przyszedł wraz ze swoim zespołem z Bydgoszczy, stał się on ośrodkiem lewicowej inżynierii społecznej, a nawet politycznej.
Pewien znajomy aktor powiedział do mnie: „Spójrz jak wielu kolegów z czasów poprzednich dyrektorów musiało odejść z Powszechnego w ostatnich latach. A jednak na Łysaka nikt nie idzie się skarżyć do mediów. Nie to co na Morawskiego we Wrocławiu. Wiedzą, że się nie opłaca, bo inni nie dadzą im pracować”.
Dominacja lewicy
No właśnie, dla aktorów rola jest czymś dużo trudniejszym do wywalczenia niż odpowiednie miejsce na tekst dla dziennikarza. Można by rzec, że to deficytowe dobro. Aby grać, idą na wiele kompromisów, ale nie chodzi tylko o środki do życia, a o sens życia. Często w związku z tym idealizują to w czym uczestniczą. Ludzkie.
Ci z najsilniejszą pozycją zawodową czasem się buntują, niekoniecznie tylko nieliczni ludzie bliscy PiS. Nikt nie zrobił w ostatnich latach tak wiele dla zdemaskowania obłudnej politpoprawności panującej w wielu teatrach, jak Joanna Szczepkowska, deklarująca się zarazem jako przeciwniczka obecnego rządu.
Dominacja lewicowej wąskiej elity w wielu polskich teatrach to smutna prawda i zapewne trzeba by wielu lat, aby próbować choć trochę zrównoważyć jej skutki. Zarazem warto powiedzieć mocno i to, że w innych, a czasem w tych samych teatrach powstają wartościowe, ciekawe przedstawienia będące częścią najszerzej pojmowanej narodowej kultury. Tworzą je także ludzie odlegli od mojego sposobu myślenia.
Przyjaźń