Dzikich kucharzy łączy nie tylko współpraca przy kotłach, ale też przyjaźń. Wpadają do siebie na herbatę czy kawę bez zapowiedzi, zbędnych ceremoniałów. Czasem spędzają razem święta.
– Kochamy to miejsce, a Dzikie Stoły to restauracja, która wychodzi do ludzi. Najważniejsze abyśmy się spotykali i rozmawiali – mówi Weronika Wronowska z domu NONE Chata Jogi w Nowicy.
Kulinarne spotkania gromadzą po kilkaset osób. To goście z daleka lub bliska, którzy poszukują po prostu nowych doznań.
Tak jak Alicja Migacz z oddalonego o 50 kilometrów Starego Sącza, która tej zimy pierwszy raz pojawiła się na Dzikich Stołach. Choć jej Beskid Sądecki sąsiaduje z Niskim, smaki ma nieco inne. Sądeczanka chciała spróbować tych lokalnych specjałów.
– Uwielbiam kwaśny smak, a naturalnie kwaszone potrawy są bardzo zdrowe, to doskonały pomysł na wzmocnienie swojej odporności – ocenia to, czego posmakowała ze stołów na śniegu. Rozsmakowała się zwłaszcza w łemkowskim żurku na rydzach.
Obok niej młodzi ludzie siadają na kostkach słomy, przytuleni, przy płomieniach buchających z wydrążonych pni drzew. W mroźne dni goście rozgrzewają się czajem z samowara. Dzicy kucharze uwijają się przy wędzarniach i grillach, mieszają chochlami w kotłach, poprawiają misy i świece na koronkowych serwetach oraz słodkości w cukierence Dzikafe. A dzieciaki ścigają się w biegu w workach, rzucają się śniegiem, pieką chleb i kiełbaski nad ogniskami, smarują buzie czekoladą. One nie jedzą, pałaszują.
Czasem goście zostawiają szczególne dowody satysfakcji, jak zeszłej zimy – pisząc wiadomości. Mała Zosia zawiesiła na bezlistnej gałęzi krzaka kartkę, na której, kalecząc ortografię, naskrobała: „Rzeby cały świat był z cukierków…”. Ktoś inny dowiesił swoją: „Fajnie było”. W końcu zebrało się tych pamiątek sporo.