Im bardziej Polacy i Żydzi otwarcie mówią o swoich wzajemnych grzechach, tym mniej robią sobie krzywdy – mówi aktor Wojciech Solarz. W poniedziałek 23 kwietnia o godz. 20.35 w Teatrze Telewizji (TVP 1) emisja spektaklu „Okno na tamtą stronę” z jego udziałem.
Lubię polskich aktorów. Uważam, że są przez moich znajomych o prawicowych poglądach demonizowani albo przesadnie lekceważeni. Ale odpowiadają na to przewrażliwieniem i stereotypami.
TYGODNIK.TVP.PL: W przedstawieniu Teatru Telewizji „Okno na tamtą stronę” gra pan Władysława Szlengla, kabareciarza i poetę, który zginął w warszawskim getcie. Nigdy nie zapomnę mówionego przez pana monologu skierowanego prosto do nieba, do Boga. Utożsamia się pan ze swoim bohaterem?
Wojciech Solarz:Nie znałem wcześniej jego twórczości. Choć kiedy grałem Konrada Toma w serialu o Eugeniuszu Bodo, starałem się zagłębić w świat przedwojennego kabaretu. Ale wtedy dowiedziałem się, że jest mnóstwo postaci zapomnianych, które po wojnie zniknęły ze świadomości Polaków. I kiedy Artur Hofman zaproponował mi rolę Szlengla, zastanawiałem się, dlaczego dostałem ją ja. Były takie powody: on to, tak jak ja, kabareciarz i warszawiak. W kabarecie, w oddziaływaniu za jego pomocą na rzeczywistość, Władysław Szlengel szukał światła.
Próbował się pan do niego jakoś szczególnie zbliżyć?
Informacji o jego życiu jest niewiele. Szukałem go w jego tekstach, w wydanym przez Bellonę zbiorku. Poszedłem też na ulicę Waliców 14 do jego kamienicy, starałem się go poczuć. Tam pewnie było to okno, o którym on pisał, że mógł nim wyglądać na aryjską stronę. Ale on wspomina, że patrzył na Park Krasińskich, a to jest trochę gdzie indziej.
Prawda mogła się w jego wierszu mieszać z fikcją.
No tak. On umarł w wieku 29 lat, choć w „Rozrachunku z Bogiem” się postarza, pisze że ma 32. W wierszach tego chłopaka jest ból, pretensja do świata, sarkazm, ale jest też próba zrozumienia świata. Powiem bardzo osobiście: gram rolę człowieka żyjącego w czasach ekstraordynaryjnych, czasach hekatomby. A przecież każdy z nas czasem boryka się z losem, pyta Boga: „dlaczego mnie to spotyka, dlaczego ja tak mam?”. Utożsamiam się więc z nim przez swoje małe problemy. Jestem człowiekiem wierzącym, ale rozmawiając z Bogiem, pytam, czasem rachuję, próbuję ułożyć świat wokół siebie. Bardzo poczułem to jego pytanie: dlaczego. Choć on je zadawał na gruzach, na pustyni. Pytałem też siebie, czy ja mam w ogóle prawo mówić jego głosem, przemawiać, choćby w ramach aktorskiej roli, w imieniu narodu żydowskiego, który doświadczył takich rzeczy w getcie.
Piotr Zaremba o przedstawieniu „Okno na tamtą stronę” Władysława Szlengela w Teatrze Telewizji i aktorze Wojciechu Solarzu
Ale się pan zdecydował.
Jest mi bliski, bo szukał w kabarecie radosnego przekształcania rzeczywistości. Tak jest na początku spektaklu, w jeszcze normalnych przedwojennych czasach. A potem podjął się prowadzenia swoistego żywego dziennika wydarzeń w getcie. W jakich warunkach to robił? Pisze, że wczoraj grał dla Zosi, Hani i Marka, a dzisiaj oni umarli. On grał dla umarłych. Skąd miał tyle siły, żeby każdego dnia wstać z łóżka? Kiedy dostaję takie wyzwanie jako aktor, muszę poszukać w swoim własnym życiu, o wiele mniejszym, nie tak dramatycznym, podobnych sytuacji. Sytuacji, kiedy wadzę się z Bogiem, nie dostaję odpowiedzi, błądzę. Ale też próbuję robić swoje, tak jak on to robił. To jest to moje utożsamienie się z postacią.
Kiedy się pana ogląda jako Szlengla, można powiedzieć krótko: udało się panu.
Nie mnie to osądzać. W jego wierszach jest nieprawdopodobna tęsknota, żal. Jestem warszawiakiem z Woli i czasem odczuwam żal za Warszawą mojej młodości, Warszawą z utworów T. Love. Uwielbiam po niej chodzić. Co musiał czuć on, kiedy go od Warszawy odcięto murem? Kiedy zgruzowano jego życie, jego młodość. I znów – swój mały żal muszę przełożyć na jego nieporównywalne przeżycia. On oskarża Boga, ale robi to przez łzy. Uznaje zresztą do końca, że Bóg jest, rozmawia z Nim. Choć skądinąd wojenna hekatomba rodziła zwątpienie, nawet ateizm. Wieczne pytanie: dlaczego Bóg na to pozwala.
„Okno na tamtą stronę” to ważne przedstawienie. Ale jego odbiór może być utrudniony przez dzisiejsze rozżalenie wielu Polaków na Żydów i wielu Żydów na Polaków. Ma pan jakiś pogląd na ten temat?
Na pewno takie przedstawienia mogą służyć wzajemnemu zrozumieniu. Ale podobnie jak serial „Sprawiedliwi” w którym grałem, pokazujący Polaków pomagających Żydom. A szersza uwaga: czym bardziej otwarcie mówimy o swoich wzajemnych grzechach, tym mniej robimy sobie krzywdy. Trzeba o tym rozmawiać, z uwzględnieniem specyfiki czasów, ze zrozumieniem ich niezwykłości, ekstraordynaryjności. Niby oczywistość.
To przedstawienie to również opowieść o przedwojennym kabarecie. Pan jest w stanie porównać go z naszym, dzisiejszym?
Ten kabaret się nie zachował się w nagraniach, jedynie w tekstach, w szopkach , w piosenkach. No i naturę przedwojennego kabaretu oddają tamte filmy, jedno i drugie robili w znacznej mierze ci sami ludzie. I ja to lubię – z powodu czystości opowieści, wdzięku tamtego humoru.
Naprawdę? Nabijaliście się w kabarecie „Na koniec świata” z audycji Stanisława Janickiego „W starym kinie”. To była kpina z tamtej konwencji, jej przerysowania, cukierkowatości.
Ale podczas kręcenia serialu o Bodo, obejrzałem sporo tych komedii, z nim, z Adolfem Dymszą. Tam były perełki. Choć zgadzam się, czasem perełki cokolwiek bajkowe, to się zaczęło zmieniać dopiero pod koniec lat 30., w zderzeniu z coraz trudniejszą i smutniejszą rzeczywistością pojawiły się tony bardziej dramatyczne, serio. Ja w tych komedyjkach widzę dużo bezpretensjonalności, radości, zabawy, bez agresywnej chęci osiągnięcia czegokolwiek. Możliwe, że to była radość świętowania wolności. To było oczywiście wprzęgnięte w komercję, ale tylko do pewnego stopnia. Ale to nie znaczy, że tamten świat rozrywki przypomina kabaret, który ja osobiście robię. Nasz „Na koniec świata” jest oparty na abstrakcji, kontakt z rzeczywistością w nim jest, ale w pewnym momencie się kończy.
Przed wojną tego nie było?
Czasem było, w tekstach Gałczyńskiego chociażby. Ale przeważał konkret. Szlengel na przykład z konsekwentnym sarkazmem komentował rzeczywistość.
Dzisiejsze kabarety też to robią.
W jakiejś mierze tak. Na dzisiejszym tle też my jesteśmy nietypowi. Oczywiście dzisiejsze kabarety bywają dużo brutalniejsze niż tamte. Także brutalniejsze od Szlengla.
Jak pan doszedł do twórczości kabaretowej?
Byłem zawsze klasowym błaznem. Wolałem się wygłupiać niż robić rzeczy poważne, możliwe że Szlengel też tak zaczynał. Dużo większą radość sprawiało mi, najpierw w liceum, potem w szkole teatralnej, napisanie niemądrego wierszyka, z którego wszyscy się śmiali. Na zajęciach z historii teatru u Barbary Lasockiej napisałem coś, co kończyło się dwuwierszem „A ludzie szli. A zwierzęta uciekały”. Kolega z roku Leszek Lichota sikał ze śmiechu, a mnie to sprawiało ogromną przyjemność. Byłem dobry z matmy i miałem pójść na SGH, ale wiedziałem od początku, że będę tam robił kabaret. No a skoro tak, to spróbowałem najpierw szkoły teatralnej.
I został pan w końcu aktorem.
I chodziłem po mieście, nagrywałem z kolegą z roku Robertem Jarocińskim zabawne filmiki oparte na aranżowaniu ulicznych scenek, robieniu sobie jaj. Potem rozmawialiśmy o konieczności założenia kabaretu z Michałem Walczakiem. „Na koniec świata” powstał pod skrzydłami Tadeusza Słobodzianka w Dramatycznym, kiedy nie było jeszcze takiego zalewu sztuki kabaretowej. Było „Mumio”, „Ani mru mru”, „Kabaret Moralnego Niepokoju”, kabarety telewizyjne. Teraz są setki scen impro. To trochę powtórzenie boomu przedwojennego. My szukaliśmy wolności robienia sobie jaj. Wie pan, że mnóstwo tekstów, które dziś prezentujemy, napisałem jeszcze w liceum, albo na studiach? Teraz w „La la Poland” jest skecz o rozmowie poety z piłkarzem. Wierszyk, który tam się pojawia, popełniłem w drugiej licealnej.
Inne kabarety się panu specjalnie nie podobają?
Niektóre lubię. Nie przepadam za prostym ordynarnym żartem. Zastanawiam się, na ile wymuszają to media. Sam teraz próbuję twórczości telewizyjnej. Choć wolę bańkę piwnicznego absurdu, małą widownię.
I to mówi ktoś, kto staje się kabareciarzem telewizyjnym. „La la Poland”, serial kabaretowy, przygotowuje pan z Wawrzyńcem Kostrzewskim i ekipą z „Na koniec świata” dla TVP.
Jesteśmy tym pochłonięci, więc chyba warto było. Pierwszy odcinek 27 kwietnia – niech każdy sam oceni, czy się udało.
Ale w telewizyjnych kabaretonach masowa publika nie śmieje się z was tak gromko jak z innych kabaretów. Zbyt cienki humor.
No jesteśmy montypythonowscy, może mumiowi. Tworzymy własne światy. Jest pytanie, czy powinniśmy się bardziej umasowić. Mówić więcej o polityce, o relacjach damsko-męskich, o rodzinie, o wadach społeczeństwa. My nie przeszliśmy przez kabaretowe turnieje. Chociaż ostatnio kupiłem sobie książkę o kabarecie, może jeszcze nie wiem, na czym to polega (śmiech).
Chce pan odkryć wzór na kabaret?
Nie. Wawrzyniec Kostrzewski przypomina, żebyśmy mówili bardziej do masowego widza. Mamy na przykład więcej opowiadać o polskich wadach. Ale w ostateczności żart powinien po prostu się rodzić, przychodzić do głowy. Naturalnie nie zawsze się rodzi i wtedy szukamy w Internecie.
Wojciech Solarz (drugi od prawej w drugim rzędzie) w kabarecie „Na Koniec Świata”. Fot. TVP/Jan Bogacz
Ciężko jest znajdować ciągle coś nowego w przypadku kabaretowego serialu. Chyba ciężko też sypać żartami, kiedy „Na koniec świata” przygotowuje nową premierę co dwa, trzy miesiące.
Może kiedyś inwencja się nam wyczerpie, nie wykluczam. W kosmosie liczba żartów jest ograniczona, a ja nie lubię i boję się fabryki. A jednak jestem w fabryce. Trzeba być na bieżąco, ale czy żart nie przestaje być wtedy radością?
Kiedy żartujecie sobie na temat teleturnieju, to nie tyle atakujecie instytucję, ile opowiadacie o ludzkiej naturze. To dość elitarna formuła. Masowy widz chce żebyście kogoś wyśmiali. Z drugiej strony Monty Pythoni byli popularni.
Ale oni żywili się brytyjskimi wadami, obyczajowością, mocarstwowością, religią.
Wy też się tym czasem żywicie – patrz ostatni występ „Na koniec świata” w Ostatki.
Paweł Domagała, kiedy był u nas konferansjerem, odwoływał się do konkretu, do ostrego poczucia humoru. Teraz konferansjerkę prowadzę ja, i tonę w abstrakcji. (śmiech). My chcemy przejść na zawodowstwo i nie umiemy. Normalny kabaret robi jeden program na rok i jeździ z nim po kraju. My występami w Przodowniku nic nie zarabiamy, bo nie chcemy się zmienić w fabrykę.
Nie macie czasu na jeżdżenie po kraju, bo każdy z was robi mnóstwo innych rzeczy? Czy może masowa publika nie czeka na was w małych miejscowościach?
Trochę jedno, trochę drugie. Menadżerka próbuje nas mobilizować do wyjeżdżania. Proszę pamiętać, po Polsce jeździ ze 250 kabaretowych ekip, ludzie oglądają wielkie nazwiska.
A wy jesteście zawodowymi aktorami po szkołach. Kiedy Olga Sarzyńska parodiuje Krystynę Jandę, robi to profesjonalnie, zgodnie z regułami warsztatu. Wiele ekip kabaretowych to amatorzy.
To zabawne, kabareciarze zazdroszczą aktorom, a aktorzy – kabareciarzom. My chcieliśmy być tak wolni jak oni. Na pewno męczy nas poczucie pewnej ulotności tego co robimy w kabarecie, choć nasze skecze wiszą na Youtube’ie. Wiesław Michnikowski opowiadał, że kocha kabaret, a jednak najważniejsze przeżycia zawdzięcza teatrowi.
A pan z teatru trochę uciekł. Pewien pana kolega narzekał: dlaczego Wojtek Solarz porzucił kilka lat temu Teatr Narodowy?
Dobrze się tam czułem i był dla mnie równocześnie za duży. Kojarzył mi się z przedłużeniem szkoły teatralnej. Czasem warto wyjść z rodzinnego domu żeby do niego kiedyś wrócić – bogatszy o wiedzę, doświadczenia. Będę teraz grał w „Jesiennej sonacie” według Bergmana w teatrze WARSawy, więc w teatrze coś jednak robię.
A na dokładkę kręci pan filmy. Zrobił pan kilka offowych, krótkich: „Tajemnica Alberta”, „Norbert Juras i jego syn”, był pan współscenarzystą „Odwyku” Krzysztofa Jankowskiego. Teraz czekamy na pana dłuższe, bo godzinne „Okna okna” dla telewizji.
Wzięło się to z tych filmowych ulicznych improwizacji z Jarocińskim. W filmie mogę stworzyć pigułę własnej wrażliwości od początku do końca. Coś naprawdę swojego. Siedząc przy stoliku w Narodowym na powiedzenie czegoś swojego za bardzo nie miałem szans. Gram z aktorami kolegami, nie biorą za to grosza.
Mimo wszystko, skąd na to kasa? Kino to najdroższa ze sztuk.
Swój pierwszy film „Tajemnica Alberta” zrobiłem za 2 tysiące złotych, drugi – za 7 tysięcy. Trzeci za więcej. Wiele można się przy tym nauczyć, bo zarazem nie ma ciężaru odpowiedzialności. To jak trenowanie w garażu.
Można to jednak odwrócić: bez odpowiedzialności nie ma miernika jakości.
Tego miernika szukam w „La la Poland” czy grając w Teatrze Telewizji. „Tajemnicę Alberta” napisałem na czwartym roku studiów , nakręciłem w pięć lat później. To się zwróciło, bo przyjęto mnie dzięki temu do filmowej szkoły Wajdy. Andrzej Wajda wyczuł, że my kręciliśmy ten film jako koledzy, którzy się lubią, to podobno dawało efekty. A potem dostaliśmy ileś nagród, zapraszano nas do jury offowych festiwalu. Więc nawet finansowo nam się zwróciło, ale to nie najważniejsze.
A co jest najważniejsze? To jednak trochę jak pisanie powieści do szuflady. Te filmy w masowej świadomości nie istnieją, pozostają potrawą dla smakoszy.
Opowiadam coś osobistego. I robię to ostrożnie, dużo moich scenariuszy czeka na swoją chwilę. Ja naprawdę się uczę, kręcąc te filmy. Szukam odpowiedzi na pytanie: jak nakręcić popularną komedię romantyczną i jednocześnie nie iść na łatwiznę, więc jej nie nakręcić.
Doszedł pan do odpowiedzi na to pytanie?
Szukam złotego środka.
Buduje pan własny świat, dość niezwykły. Nie podwiązuje się pan pod żadną zbiorową tożsamość. To jest tożsamość pod nazwą „Wojciech Solarz”. O czym jest film „Okna okna”?
O pożegnaniu jednego świata, początku drugiego. O rozstaniu się z miłością, o tęsknocie za rodziną.
Pana filmy, teksty z kabaretu, nawet niektóre role grane u innych, tworzą pewną całość.
Świat poetycki, arkadyjski, dziwny, nieco przekrzywiony. Ale wiem, że muszę pamiętać o świecie realnym. Może jak napiszę scenariusz dużego filmu, zgłoszę się z nim do PISF, to zdam test na realność.
–rozmawiał Piotr Zaremba
Wojciech Solarz – aktor teatralny i filmowy. Absolwent Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Występował na deskach Teatru Ateneum i Teatru Narodowego. Grał w filmach, między innymi: „U Pana Boga w ogródku”, „80 milionów”, „Bogowie”, oraz serialach, między innymi „Na dobre i na złe”, „Czasie honoru” i „Sprawiedliwych”
Tygodnik TVPPolub nas
Zdjęcie główne: Serial „O mnie się nie martw”. Na zdjęciu: od lewej Hanna Śleszyńska (pani Irenka), w głębi Paweł Domagała (Krzysiek) i po prawej Wojciech Solarz (Wojciech). Fot. arch. TVP/Ola Grochowska