Polonia bezsilna i lekceważona.
Dlaczego amerykańscy politycy się z nią nie liczą?
piątek,
11 maja 2018
Większość Polaków w USA nie uczestniczy w wyborach, a nieliczni głosujący nie stanowią zwartego bloku wyborczego, o którego względy trzeba zabiegać.
Tajemnicza jest droga i niejasny sposób, w jaki nasz Marszałek Senatu został nie tylko antysemitą, ale w dodatku znanym. Jest jeden trop – pogląd, że wszyscy Polacy są antysemitami. Po synapsach w wielu amerykańskich mózgach snuje się siwy dym zamiast serotoniny.
zobacz więcej
Bezpardonowa próba usunięcia Pomnika Katyńskiego przez burmistrza miasta Jersey City po raz kolejny pokazuje prawdę o politycznej sile amerykańskiej Polonii. Z jednej strony żywiołowa reakcja pospolitego ruszenia Polaków – dzieło dłuta Andrzeja Pityńskiego jest dla nich ważnym symbolem, którego chcą bronić. Z drugiej strony słabość Polonii, jako grupy politycznego nacisku.
Już sam fakt, że burmistrz Steven Fulop pozwolił sobie, aby zdecydować na – jak twierdzi – „tymczasowe przeniesienie do magazynu” pomnika na czas przewidywanej rewitalizacji miasta, bez żadnych konsultacji z przedstawicielami Polonii, mówi wiele.
10 milionów między bajki
W lokalnych mediach pojawił się głos miejscowego dewelopera i – co nie jest wielką tajemnicą – głównego sponsora kampanii ambitnego czterdziestoletniego polityka Partii Demokratycznej. Dyrektor firmy deweloperskiej Mike DeMarco stwierdził, że pomnik jest „makabryczny”, matki muszą niemal zakrywać oczy dzieciom, żeby nie tłumaczyć co oznacza „ten pan z bagnetem w plecach”, generalnie „nie jest poprawny politycznie” w mieście, które ma się przekształcić w istny raj dla hipsterów w nowojorskiej (wszak Manhattan jest po drugiej stronie rzeki) aglomeracji.
Tak obcesowe potraktowanie polskiej społeczność w dobie hiperostrożności i superwrażliwości na wszelkiego rodzaju tożsamości świadczy, że burmistrz zdawał sobie sprawę, że może sobie na to pozwolić. Oczywiście w samym Jersey City tylko 2 proc. mieszkańców przyznaje się do polskich korzeni, a jakieś 0,6 proc. mówi w domu po polsku – co zawsze jest najlepszym wskaźnikiem przynależności do danej społeczności – jednak nie jest tajemnicą, że burmistrz ma większe ambicje, które obejmują cały stan New Jersey (marzy mu się zostanie gubernatorem lub nawet senatorem USA z tego okręgu), a tu Polaków jest co najmniej kilkaset tysięcy.
Arogancka postawa Fulopa, oskarżanie polskich polityków o „antysemityzm” i próby „pisania na nowo historii”, świadczą o tym, iż doskonale wie, że na to może sobie pozwolić. Burmistrz bowiem zdaje sobie sprawę, że polityczna siła Polaków w USA nie jest wielka – i rzeczywiście tak jest. Zastanówmy się, dlaczego.
Po pierwsze – wciąż krążące mity o „dziesięciu milionach” Polaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych rzeczywiście można włożyć między bajki. Być może jeśli policzyć wszystkich, którzy kiedyś mieli polskich dziadków albo zachowali nazwisko kończące się na „ski” czy „icz”, to tak. Ale na pewno nie jest nas tak dużo, jeśli uważać za Polaka osobę, która nie tylko mówi i pisze swobodnie po polsku, ale na dodatek czynnie angażuje się w życie polonijnej społeczności. Niektórzy szacują, że takich osób jest nie więcej niż dwa, góra trzy miliony i do tego skupionych w dwóch aglomeracjach: nowojorskiej i chicagowskiej.
Po drugie – co o wiele ważniejsze – obecnie siła politycznego oddziaływania Polonii jest niewielka. Zwłaszcza jeśli odniesie się to do relatywnie dużej zamożności Polaków w Ameryce oraz silnych związków z krajem, który jest przecież na fali wznoszącej pod względem rozwoju i wzrostu znaczenia w regionie i świecie.
Kongres Polonii Amerykańskiej umiera
Dlaczego tak się dzieje? Jest pewnie wiele powodów, a jednym z nich wydaje się długotrwała agonia Kongresu Polonii Amerykańskiej (KPA), do niedawna uważanego za polityczny bastion Polonii w Ameryce.
Stworzony w 1944 r. KPA, przez dziesiątki lat był organizacją, z którą musiał się liczyć każdy prezydent. Pod wodzą trzech kolejnych prezesów: Karola Rozmarka (1944–67), Alojzego Mazewskiego (1967–88) i Edwarda Moskala (1988–2005) to była polityczna siła z pierwszej ligi amerykańskiej polityki. Dość powiedzieć, że w wyborach w 1960 r. o głosy Polaków zabiegali aktywnie obydwaj kandydaci: John Kennedy i Richard Nixon, a fakt, że 75 proc. Polonusów głosowało na JFK, zdecydowało o jego zwycięstwie. Gdyby Nixon wygrał w Illinois, gdzie znajduje się Chicago, zostałby prezydentem.
Prezesi KPA byli stałymi gośćmi w Białym Domu, a telefony od nich odbierali sami prezydenci, a nie niżsi rangą urzędnicy. Ostatnią udaną, ogólnoamerykańską akcją wydaje się być kampania na rzecz przyjęcia Polski do NATO z lat 1995–98, która – na szczęście dla Polski – wpisała się w reelekcyjne plany prezydenta Billa Clintona w 1996 r. Senat USA przegłosował rozszerzenie NATO o Polskę stosunkiem głosów 80 – 19, a „za” opowiedziało się 21 z 24 senatorów pochodzących z dwunastu stanów zamieszkanych przez największą liczbę Amerykanów polskiego pochodzenia.
Jednak od czasu przejęcia sterów przez obecnego prezesa Franka Spulę w 2005 r. siła i znaczenie Kongresu Polonii Amerykańskiej maleje z każdym rokiem. I nie zmienia tego spektakularny sukces Spuli, jaką były odwiedziny w Chicago ówczesnego kandydata Donalda Trumpa w czasie kampanii 2016 r.
Słabość KPA wynika z jego struktury. Jako organizacja–parasol skupia setki mniejszych organizacji, posiadając 41 wydziałów w 23 stanach. Jednak tak imponująco wygląda to tylko na papierze. Tak naprawdę wiodącą rolę pełni Związek Narodowy Polski (ZNP), organizacja samopomocowa zajmująca się głównie sprzedażą ubezpieczeń na życie i dysponująca kurczącym się, ale wciąż dużym majątkiem.
Zgodnie ze statutem to właśnie prezes chicagowskiego ZNP stoi na czele Kongresu Polonii Amerykańskiej. I można powiedzieć, że rządzi niepodzielnie, bo statutowe zapisy pozwalają mu niemal na pełną kontrolę nad Radą Dyrektorów. Prezes Frank Spula korzysta ze swoich uprawnień, skutecznie blokując dopływ jakiejkolwiek świeżej krwi. Każdy chyba, kto był w siedzibie ZNP musiał odnieść wrażenie jakby przeniósł się wehikułem czasu do późnych lat 70. albo wczesnych 80. XX wieku.
Nic więc dziwnego, że działalność Kongresu zamiera. Jeszcze do niedawna poszczególne stanowe organizacje chwaliły się głównie wysyłaniem listów protestacyjnych do prasy w sprawie używania terminu „polskie obozy śmierci”. Ostatnio Kongres zaangażował się mocniej w protesty przeciw przyjęciu przez Kongres USA ustawy JUST (S. 447) o restytucji mienia dla ofiar Holokaustu.
Polacy nie głosują
Drugim ważnym powodem lekceważenia głosu Polonii jest fakt, że Polacy najzwyczajniej w świecie nie głosują w wyborach do wszelkich szczebli amerykańskich władz, a nawet jeśli głosują, to nie stanowią zwartego bloku wyborczego, o którego względy trzeba stale zabiegać. W Stanach Zjednoczonych polityka generalnie traktowana jest transakcyjnie, na zasadzie: co ja będę miał z tego, że wysłucham twego żądania?
Jak wiadomo najważniejszą walutą są realne wyborcze głosy, zwłaszcza te rozstrzygające o reelekcji. A Polacy jako blok wyborczy generalnie nie istnieją. Nie jest przypadkiem, że w Chicago na czterdziestu radnych miejskich nie ma żadnego Polaka, a najbliższy nam jest radny Ariel Reboyras z okręgu obejmującego słynne „Jackowo”. Ten polityk pochodzenia portorykańskiego był w stanie nauczyć się podstaw polskiego, gdyż – jakby nie było – reprezentuje wyborców z pięciu polskich parafii.
A dzieje się to w mieście, z którego kongresmenem był Dan Rostenkowski, trzęsący Izbą Reprezentantów USA w latach 80 i 90. XX wieku. O sile słynnego „Rostego” świadczy fakt, że był w stanie zmienić przebieg krajowej autostrady, aby ocalić od wyburzenia duże połacie „polskiego miasta” w centrum Chicago.
Ponurym symbolem zmian jest fakt, że właśnie teraz rodzina Rostenkowskiego sprzedaje dom, gdzie żył i mieszkał chyba najpotężniejszy z polityków amerykańskich o polskich korzeniach. Podobnie rzecz się ma w Nowym Jorku, gdzie są przecież liczne skupiska Polaków w dzielnicach Brooklyn i Queens, a gdzie także nie ma w radzie miasta ani jednego przedstawiciela Polonii.
Warto pamiętać, że w Stanach Zjednoczonych informacja o tym, czy ktoś wziął udział w wyborach jest jawna. Sztaby wyborcze dysponują konkretną wiedzą, kto jest zarejestrowany do wyborów, kiedy i gdzie głosował. I z tej wiedzy korzystają na co dzień.
Wiadomo na przykład, że w wyborach bierze udział zaledwie kilka do kilkunastu procent amerykańskiej Polonii, więc bajanie o jej silnym głosie można włożyć między bajki.
A politycy potrafią korzystać z tej wiedzy. Gdy chcesz się spotkać np. z radnym Chicago, sprawdzana jest twoja historia głosowań. Jeśli wynika z niej, że nie głosujesz albo co gorsza w ogóle nie zarejestrowałeś się do głosowania, możesz się spodziewać, że radny będzie miał duże problemy ze znalezieniem czasu na rozmowę z tobą. Takimi danymi dysponuje na pewno także burmistrz Fulop, co pomaga mu w rozpoznaniu, wobec jakiej grupy może pozwolić sobie na arogancję i granie twardziela, a wobec jakiej nie ma szans.
Pieniądze mają głos
Na odwieczne pytanie: „co dalej w tej sytuacji?”, odpowiedź może być tylko jedna. Polonio amerykańska, musisz się politycznie wymyślić na nowo! Stara prawda o polityce w Stanach Zjednoczonych brzmi „money talks, bullshit walks”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza mniej więcej: „liczą się pieniądze, a samym gadaniem nie zwojujesz wiele”.
Tutejsi politycy niemal jedną trzecią czasu spędzają na zdobywaniu funduszy na kampanie wyborcze. Trudno się więc dziwić, że burmistrz Fulop, który otrzymał czek na 250 tys. dolarów od miejscowego dewelopera, nie będzie popierał rozwiązań dla darczyńcy niekorzystnych. Siła tego czeku jest bowiem dla niego o wiele większa niż dziesiątki czy setki tysięcy wpisów w internecie, mejli oraz telefonów.
To wskazówka dla Polonii amerykańskiej: nie tylko trzeba się zorganizować i działać prężnie. Trzeba zacząć zbierać fundusze, które będzie można – oczywiście legalnie, w ramach obowiązującego prawa – wykorzystać do finansowego wspomagania lub „karania” polityków (np. poprzez wspieranie ich rywali), którzy podejmują decyzje ważne dla polskiej społeczności w USA.
Rzecz jasna środki te muszą pochodzić od społeczności polonijnej, nie wchodzi w grę żadna pomoc z Polski, gdyż amerykańskie prawodawstwo zabrania finansowania kampanii politycznych przez obce państwa.
Podczas V Forum Polonijnego w Amerykańskiej Częstochowie prof. Marek Chodakiewicz, historyk z Waszyngtonu, apelował, aby Polonia skoncentrowała się na sprawach amerykańskich. I co ważniejsze, aby wsparła własną retorykę pieniędzmi, które umożliwiają efektywne działanie – jak to czyni choćby społeczność żydowska. „Pokażcie szczodrobliwość, choćby jak wtedy, gdy ratujecie polskie kościoły przed zamknięciem. Polonia nie może odbudować Polski w Ameryce. Przyjmijcie do wiadomości, że jeśli jesteście tutaj, to jesteście Amerykanami, powinniście się organizować tutaj. Popierajmy sprawy które są życzliwe Polsce, ale koncentrujmy się na Ameryce” – mówił Chodakiewicz.
Święte słowa, zwłaszcza, że wiele organizacji polonijnych zajmuje się głównie organizowaniem imprez dla przyjeżdżających z Polski polityków, które nie mają najmniejszego wpływu na pozycję polskiej społeczności w Ameryce.
Budowanie koalicji
Paradoksalnie zamieszanie wokół Pomnika Katyńskiego może pomóc Polonii. Obcesowy sposób, w jaki burmistrz Fulop potraktował polonijną społeczność, bezczelna chęć wpisania sporu o pomnik w „polski antysemityzm”, podziałały jak płachta na byka. Obudziły Polonię z New Jersey, pobliskiego Nowego Jorku, ale także Pensylwanii czy Connecticut. To nie tylko akcja w internecie, ale także dwa pozwy w sądach i co najmniej trzy duże demonstracje pod Pomnikiem Katyńskim w weekend 11–13 maja.
Wokół działającego od lat Komitetu Pomnika Katyńskiego skupiło się kilka innych organizacji, budując koalicję zadaniową. I od razu widać było efekt synergii: nawiązano kontakty z trójką radnych Jersey City, miejscowymi weteranami, społecznościami czarnoskórą i azjatycką, organizując wspólny protest przeciw decyzji burmistrza. Słowem zaczęło się normalne, polityczne działanie: budowanie koalicji potrzebnej do wywarcia skutecznej politycznej presji, która jest w stanie wymusić zmianę niekorzystnej decyzji.
To dobry prognostyk na przyszłość, zwłaszcza że w sprawę pomnika nie angażował się KPA (poza pojedynczymi, lokalnymi działaczami) zajęty rzekomo „wielką polityką”, czyli próbą wpłynięcia na Biały Dom, aby zawetował ustawę S.447 – co zresztą się nie powiodło.