Chciał iść do nieba. Choć ukradł bułkę, wyniósł obraz i ciągle zabiegał o kasę. Jaki naprawdę był Zbigniew Wodecki?
piątek,25 maja 2018
Udostępnij:
Niemal dokładnie w pierwszą rocznicę śmierci artysty ukazała się płyta „Dobrze, że jesteś”, nad którą pracował w ostatnich chwilach życia. Kayah w duecie ze Zbigniewem Wodeckim śpiewa na niej wzruszającą piosenkę „Chwytaj dzień”. Multiinstrumentalista, autor przebojów takich, jak „Zacznij od Bacha”, „Z tobą chcę oglądać świat” czy – wciąż popularnej, i to wśród dzieci kolejnego pokolenia – „Pszczółki Mai”, wraca też do swej publiczności w I edycji Wodecki Twist Festiwal, który odbędzie się 8-9 czerwca w Krakowie.
Dorastał otoczony muzyką, bowiem jego ojciec Józef był pierwszym trębaczem Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia i Telewizji w Krakowie. Jako mały chłopiec chodził z nim do filharmonii na obiady, przyjaciele taty go uwielbiali, więc nic dziwnego, że pierwsze skrzypce dostał już w wieku pięciu lat. Wkrótce zaczął też podbierać trąbkę.
Wcale nie był grzecznym dzieckiem. W podstawówce rozrabiał na lekcjach, zwłaszcza na zajęciach z religii. Raz dla żartu wyniósł obraz z salki katechetycznej na korytarz i zostawił w takim miejscu, że ksiądz nie mógł go znaleźć. Przyznawał się też do pierwszej i ostatniej kradzieży w życiu: ukradł ze sklepu bułkę, ale uciekając wyrzucił ją, ze strachu. Jak dowcipkował po latach, lepiej było grzeszyć w dzieciństwie, bo potem już nie wypada.
Struny popękały ze szczęścia
Jego licealna edukacja muzyczna skończyła się nagle. Wraz z dwoma kolegami został oskarżony o wyrzucenie przez okno map i globusów, po czym usunięto wszystkich trzech ze szkoły. Gdy okazało się, że winny incydentu jest ktoś inny, rodzice Wodeckiego już nie chcieli, by wrócił do nauki w takiej placówce. I w sumie na dobre wyszło. Zbigniew trafił bowiem do profesora Juliusza Webera, doskonałego pedagoga skrzypiec. Wtedy też poznał m.in. Marka Grechutę, z którym wspólnie założyli zespół muzyczny przy kabarecie Anawa.
Wodecki miał tylko16 lat a już znakomicie grał na skrzypcach i wręcz inspirował muzycznie starszych kolegów. Nagrali wspólną płytę, po czym utalentowany skrzypek trafił do ekipy Ewy Demarczyk. Akompaniował piosenkarce, która wówczas była wielką gwiazdą nie tylko „Piwnicy pod Baranami”, ale całej polskiej estrady.
Jego uwagę przykuła jednak inna kobieta. Jak wspominał Piotr Skrzynecki, twórca „Piwnicy pod Baranami”, podczas jednego z występów Wodecki na widok dziewczyny siedzącej w pierwszym rzędzie zaczął grać z takim zaangażowaniem, że wszystkie struny mu w skrzypcach popękały. Ta dziewczyna to Krystyna, która została później jego żoną. Była nią od 30 czerwca 1971 aż do jego nagłej śmierci 22 maja 2017 roku. Mieli troje dzieci.
Everybody love Wodecki!
Wtedy, gdy się poznali, w latach 60. i 70., Zbigniew Wodecki ciężko pracował na swój sukces. Grał jednocześnie dla Demarczyk, w szkolnych zespołach kameralnych, orkiestrze symfonicznej i Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej Kazimierza Korda. Wyjazdy na Zachód były wówczas dostępne dla nielicznych, a on podróżował po całym świecie, grając muzykę klasyczną w różnych zespołach.
Cały czas pamiętał słowa ojca, że „artystą nie zostaje się w ciągu paru miesięcy, tylko potrzeba wielu godzin ćwiczeń i ciężkiej pracy”. W ten sposób stał się multiinstrumentalistą, bo do skrzypiec i trąbki dołożył jeszcze fortepian. Sam o sobie mówił jednak, że jest śpiewającym muzykiem.
Jego zdolności wokalne zupełnie przypadkiem odkrył realizator telewizyjny Andrzej Wasylewski. Usłyszał Wodeckiego w dawnej restauracji „Parkowa” w Świnoujściu, jak nucił utwór „Everybody Love Somebody Sometimes”. I od razu zaprosił go do audycji radiowej.
W 1972 roku Wodecki zadebiutował na Festiwalu w Opolu, gdzie dostał nagrodę za piosenkę „Tak, to ty”. W 1976 roku wydał swój debiutancki album, który jednak nie odniósł sukcesu – jak uważano, na tamte czasy okazał się być zbyt ambitny. Dlatego muzyk przez lata nie wykonywał materiału z tej płyty na żywo.
– To była świetna płyta, wyprodukował ją doskonały kompozytor i muzyk Wojciech Trzciński. Są na niej same dobre piosenki, więc szkoda że nie zyskała wtedy popularności – ocenia dziś Maria Szabłowska, dziennikarka muzyczna Polskiego Radia.
Z „Pszczółką” zamieszkał w samochodzie
W jego repertuarze były utwory nostalgiczne i poważne, jak „Zacznij od Bacha”, „Izolda”, „Lubię wracać tam, gdzie byłem”, „Opowiadaj mi tak”.
Ale też piosenki krotochwilne, jak „Chałupy Welcome to”, czy tytułowe utwory do znanych bajkowych animacji, w tym śpiewana przez kilka pokoleń dzieci „Pszczółka Maja”.
Te dwie ostatnie piosenki przyniosły mu popularność, której się nie spodziewał. Nie chodzi tylko o to, że była ogromna. Wpłynęła na postrzeganie Wodeckiego jako artysty. Zmagał się potem z wizerunkiem dancingowym i wykonawcy dziecinnej „Pszczółki”.
– Ale wbrew pozorom tata lubił „Pszczółkę Maję” i miał do niej dużo szacunku. Śmiał się, że część jego fanów, nie znając jego edukacji muzycznej, mogło myśleć sobie: „ten pan, co to śpiewa, musi być dobrym człowiekiem” – wspomina córka artysty Katarzyna Wodecka-Stubbs. Poważnie potraktował więc fakt, że owa piosenka dała mu nie tylko popularność, lecz przede wszystkim duży kredyt zaufania – i od mniejszych widzów, i ich opiekunów.
Muzyka dla niego nie była pracą, ale pasją. Był nieustannie w trasie koncertowej, przez co niemal zamieszkał w samochodzie. Ale kochał życie rodzinne i po każdym koncercie wracał do domu w Krakowie. – Z perspektywy dziecka to wyglądało tak, że tata jak był, to był. Wiadomo było, że jest osobą koncertującą, więc nie ma co tutaj dopisywać ideologii, bo tak wygląda życie z muzykiem – mówi córka Katarzyna.
Czy mi zapłacą?
Bywało, że koncertował nawet trzy-cztery razy dziennie. Pytany, czy denerwuje się przed występem, odpowiadał z uśmiechem: „Tak, ale tym, czy mi zapłacą”. A zagadnięty, dlaczego koncertuje tak często, dodawał, że jest to uzależnione od stanu jego konta bankowego.
Cieszył się z tego, co miał, ale też nie był sknerą. Kiedyś pojawił się w barze mlecznym w Lublinie, bo akurat miał koncert w mieście. Zaczepiła go bezdomna kobieta prosząc, by kupił jej obiad. Wodecki wykupił jej posiłki na cały rok. Innym razem podwoził autostopowicza, który opowiadał podczas drogi, jak traci wzrok i że brak mu pieniędzy na lekarstwa. Muzyk bez wahania wręczył mu 200 złotych.
Być może były to nie tyle potrzeby, co wyciąganie pieniędzy od znanej osoby, lecz muzyka to nie obchodziło. Wychodził z założenia, że choć pieniądze są ważne, to są także po to, by się nimi dzielić.
Jego hojność pamiętają sąsiedzi, a nawet pobliski szewc, któremu zostawiał wysokie napiwki. Dawał też chętnie koncerty charytatywne, tłumacząc się dowcipnie, że z przyczyn czysto egoistycznych, ponieważ „chciał iść do nieba”.
Fantastycznie opowiadał dowcipy
To, że był lubiany także w dość zazdrosnym środowisku artystów, potwierdzają anegdoty o jego talencie. – Słynna jest w branży taka historia: w Krakowie nagrywał jakiś zespół rockowy i ktoś zapomniał zaangażować chórku, więc zadzwoniono do Wodeckiego. Uważano, że przyjedzie i zaśpiewa wszystkie głosy. I tak rzeczywiście zrobił. Potem go wielokrotnie pytałam, jaki to był zespół, ale nie chciał mi powiedzieć – opowiada Maria Szabłowska.
Miał do siebie dystans i był towarzyski. – Na dodatek fantastycznie opowiadał dowcipy. Sprawiał wrażenie osoby na wielkim luzie, dlatego te nasze spotkania zawsze były przyjemne – mówi dziennikarka.
Córka artysty ma nadzieję, że ten charakter i podejście do życia odziedziczą po Wodeckim wnuki: – Nasze spotkania rodzinne były częste, zawsze trochę na wesoło, trochę z dystansem. Mam nadzieję, że nasze dzieci wystarczająco dużo nauczyły się przy dziadku.
Upragniony Fryderyk. A nawet dwa
Choć nie miał w zwyczaju narzekać, to Marię Szabłowską często pytał ze zdziwieniem, dlaczego nie dostał jeszcze Fryderyka. Albo dlaczego nie ma jego piosenek na listach przebojów. – Odpowiadałam mu zawsze w ten sam sposób, że są po prostu za dobre. To nie jest przecież tak, że jak ktoś ma świetną piosenkę i dobrze śpiewa, to dostaje nagrody – zauważa dziennikarka.
– Ojciec jednak zdobył dużo nagród na różnych festiwalach. Może w ostatnich latach nieco mniej, ale też mniej nagrywał. Po rozmowach z przyjaciółmi widzę, że żal mu było niedocenionej twórczości z lat 70. – dodaje córka Wodeckiego.
W końcu jednak i ta płyta dostała drugą szansę, po 40 latach. Wyciągnęli materiał wydany w 1976 roku i nadali utworom nowe brzmienie muzycy z grupy Mitch&Mitch. Zaczęli skromnie, od występu razem z Wodeckim podczas jednego z koncertów. Potem było wspólne granie na rockowym OFF Festivalu, podwójny koncert z 43-osobową orkiestrą w Studiu im. Lutosławskiego w Polskim Radiu, aż w końcu przyszedł czas na wydanie płyty.
Ten sukces był dla Wodeckiego ogromnym zaskoczeniem. Zwłaszcza że przyniósł mu wreszcie upragnionego Fryderyka. A nawet dwa.
W cieniu śmierci
– Sukces z Mitchami na pewno mu pomógł, bo otworzył przed nim zupełnie nowe segmenty publiczności, już wyrobionej i tej młodszej – podkreśla Maria Szabłowska. Na jego fali Wodecki rozpoczął pracę nad zupełnie nową płytą, której niestety nie udało mu się już dokończyć.
8 maja 2017 roku, wskutek komplikacji po operacji kardiochirurgicznej, artysta przeszedł udar mózgu. Przez dwa tygodnie walczył o życie, będąc w śpiączce farmakologicznej. Zmarł 22 maja w szpitalu w Warszawie, mając 67 lat. Jego pogrzeb odbył się osiem dni później, a pochowano go w grobie rodzinnym na cmentarzu Rakowickim w Krakowie.
Tygodnik TVPPolub nas
Śmierć artysty uruchomiła jeszcze większe zainteresowanie jego twórczością. Dostępne na rynku nagrania Wodeckiego rozeszły się w ogromnym nakładzie, większym niż rapera Quebonafide, autora największego hitu płytowego w 2017 roku.
Niemal dokładnie w pierwszą rocznicę śmierci artysty ukazała się płyta „Dobrze, że jesteś”, nad którą Wodecki pracował w ostatnich chwilach. Album jest hołdem dla muzyki lat 70., a udało się go dokończyć dzięki pomocy artystów niegdyś współpracujących ze zmarłym. W projekt włączyli się też m.in. Kuba Badach, Sławomir Uniatowski oraz Kayah, która wykonuje w duecie z Wodeckim piosenkę „Chwytaj dzień” i ten singiel, wzbogacony o wzruszający teledysk, promuje płytę.
– Ta płyta nie jest standardowym zestawem utworów wydawanych przez jednego artystę, ale zbiorem materiałów i aranżów, które ojciec na nią przygotował. Cała konwencja i stylistyka utrzymana jest w kluczu jego propozycji – mówi Katarzyna Wodecka-Stubbs. – To cudowne doświadczenie, móc wydostawać z otchłani czasu utwory, które nigdy się nie pojawiły – dodaje. Zdradzając, że być może to nie koniec muzycznych niespodzianek autorstwa jej ojca.
Rodzina muzyka założyła fundację jego imienia. Powstał też pomysł, by zorganizować festiwal poświęcony jego twórczości.
– Szukając, zbierając i archiwizując materiały uznaliśmy, że jest tego tak dużo i z tak wielu obszarów muzycznych, że nie wystarczy tego wydać na płytach, ale trzeba to zagrać. Jestem przekonana, że najlepszą formą do pokazania tego wszystkiego jest festiwal – tłumaczy córka Katarzyna.
Pierwsza edycja Wodecki Twist Festiwal odbędzie się 8-9 czerwca w Krakowie. Wystąpią m.in. Kayah, Leszek Możdżer, Grzegorz Turnau, Alicja Majewska, Halina Frąckowiak i Zdzisława Sośnicka, z którą śpiewał w duecie piosenkę „Z Tobą chcę oglądać świat”.
– Aż szkoda, że nie mogliśmy zaprosić wszystkich, bo nierealne jest, żeby w jednym koncercie zawrzeć życie i spotkania muzyczne taty – dodaje Wodecka-Stubbs.
W drugim dniu festiwalu zabrzmią kompozycje skrzypcowe, dla których talent Wodeckiego jest inspiracją. Zagrają m.in. Agata Szymczewska i Adam Bałdyk, Grupa MoCarta czy Mariusz Patyra, który w ostatnich latach często koncertował ze Zbigniewem Wodeckim. Z kolei na scenie OFF-owej, nad którą opiekę sprawować będzie grupa Mitch&Mitch, grane będą i utwory Wodeckiego, i te inspirowane jego twórczością, m.in. przez gości z Brazylii.
Zdjęcie główne: Zbigniew Wodecki pierwsze skrzypce dostał już w wieku pięciu lat. Wkrótce zaczął też grać na trąbce, a potem na fortepianie. Fot. arch TVP, program Jaka to melodia z 2015 roku