Seksmisja wydarzyła się naprawdę! Prawdziwi mężczyźni na wojnie zginęli
piątek,31 sierpnia 2018
Udostępnij:
Siedem tysięcy lat temu mężczyzn spotkał tajemniczy i trwający dwa milenia globalny kataklizm. Przeżył tylko co czwarty istniejący wtedy chromosom Y. Na jednego mężczyznę przypadało 17 kobiet.
„Nieważne, kto wygrał. Ważne, kto przetrwał” – tak doktor Berna, szefowa Archeo, odpowiada w „Seksmisji” Albercikowi na pytanie o wynik ostatniej wojny światowej. Winny był oczywiście profesor Kuppelweiser. Bomba Y, zamiast czasowo paraliżować geny męskie, całkowicie je unicestwiła. Zatem miast milionów mężczyzn, wraz z ich chromosomami Y, przetrwało jedynie trzech: Albercik, Maksik i Jej Ekscelencja. Nie wiem, czy Juliusz Machulski jest prorokiem, czy raczej w swych snach wędruje w czasie aż do wczesnego neolitu. W każdym razie historia opowiedziana w „Seksmisji” zdarzyła się – według najnowszych badań naukowców z Uniwersytetu Stanforda, kierowanych przez Marcusa W. Feldmana – naprawdę.
Już starożytni, choć widywali ponoć jakieś amazonki, uznawali wojnę za męski biznes. I parali się nią nieustannie. Wojny dotykały kobiet zatem „odłamkowo”. Traciły mężów. A to było prawdziwie tragiczne. Historia Penelopy czekającej na Odyseusza, a dosłownie obleganej przez bandę drabów i darmozjadów starających się o jej majątek, to tylko jedna strona tego starego jak świat, wojennego medalu. O innej, śmiejąc się przez łzy, opowiada Arystofanes w swej komedii „Lizystrata Bojomira”. Wojny doprowadziły kobiety do gniewu i buntu, nazwijmy go „zatrzaśniętych ud”. Ten z kolei wywołał u mężczyzn maszerowanie po scenie antycznego teatru nie tylko w masce i na koturnie, ale dodatkowo z wielkimi jak maczugi, wystającymi do przodu, przytwierdzonymi na pasach skórzanych pod chitonem drewnianymi fallusami.
Ich ekspansja trwała ponad tysiąc lat. Pozostawili po sobie DNA w każdym dokładnie Europejczyku. Lokalne kobiety lubiły tych jeźdźców i rodziły im wiele dzieci. Kim jesteśmy?
Mężczyzna musi zostawić syna, ten zaś syn musi przeżyć, by zostawić po sobie swojego syna i tak dalej. Zatem opisana przez Arystofanesa wojna skończyła się, bo już dalej nie dało się jej prowadzić. Groziła bowiem wyginięciem całych rodów (i powodowała nieustający potężny ból w kroczu, którego bogate opisy zawarte w komedii pomińmy tu dyskretnym milczeniem). Wielkie wymierania
No chyba nikt nie uważa, że jedynie dinozaury i trylobity były tak uprzywilejowane przez historię naszej planety, iż wyginęły z wielkim hukiem i musimy się teraz o tym uczyć w szkole. Wymierania, nawet masowe czy prowadzące do całkowitego zaniku jakichś gatunków, dotyczą wszystkich gałęzi drzewa życia. Także wiele gatunków znamy jedynie ze skamieniałości. No gdzie są dziś nasi kuzyni: neandertalczyk i denisowiańczyk? Wymarli. A gdzie są gigantyczne leniwce, tygrysy szablozębe czy mamuty? Podobno to nasi przodkowie, ciosający kamienie łowcy-zbieracze tak się wprawili w zbiorowych polowaniach, że bardzo żwawo im pomogli w wyginięciu.
Oczywistym jest i dającym się przewidzieć, że wszelkie zjawiska katastroficzne (uderzenia meteorytów, eksplozje słoneczne, epidemie, zlodowacenia i potopy) dotykają także ludzkość od jej zarania. I dochodzi do przetrzebienia całej populacji. Giną wszyscy: mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy i ci w sile wieku. Te genetyczne wyrwy są obserwowalne dzięki analizie archaicznego DNA (o której pisałam tu: Kiedy Genetix namiesza w Archeo ) i modelowaniu matematycznemu.
Zmyślne komputerowe algorytmy radzą sobie z oszacowaniem – na podstawie analizy genetycznej kopalnych ludzkich szczątków – jak wielka była dana populacja i z jakich, pod względem płci, osobników się składała. Da się zatem stwierdzić, czy jakiś kataklizm „pustoszył całe wsie”, bo był dżumą czy gigantyczną erupcją wulkaniczną, czy też dotykał tylko części ludzkości. Da się też określić, czy to, że tylko jakaś pula genów przetrwała, a inne „wyginęły” wraz z niosącymi je osobnikami, jest kwestią katastrofy, wojny czy po prostu faktu, że jedni byli wystarczająco dobrze sytuowani, by zostawić wiele zdrowych dzieci, a inni nie byli do tego zdolni. Oczywiście tu wszelkie ślady archeologiczne są pomocne, ale i sama matematyka wcale nie najgorzej sobie radzi.
Czy ludzie o wysokich czołach są inteligentniejsi i piękniejsi od tych o czołach niskich? Czy odkrywane w różnych zakątkach świata zniekształcone czaszki są pozostałościami po jakiejś specjalnej „rasie”?
Dlaczego? Bo po pierwsze pewną pulę DNA dziedziczymy tylko po jednym z rodziców. Tak jest z chromosomem Y, dziedziczonym wyłącznie po ojcu, czyli w linii męskiej. A także z DNA zawartym w strukturach komórkowych zwanych mitochondriami, który wszyscy dziedziczymy właściwie wyłącznie po matce. Po drugie dlatego, że każdy z nas ma – choć drzewa genealogiczne i opowieść o Adamie i Ewie dają o tym wyobrażenie nieco wywrócone do góry nogami – bardzo wielu przodków. I w swoim DNA przechowuje mniejsze lub większe fragmenty DNA każdego z nich. Dwoje rodziców, czworo dziadków, 8 pradziadków, czyli 2 do n-tej potęgi przodków, gdzie „n” to numer generacji.
Oznacza to, że przez 10 pokoleń (to jest przez 250 lat, przy założeniu pokolenia co 25 lat) wymieszało się w każdym z ludzi DNA 1024 osób płci obojga. Przy 20 pokoleniach, to będzie już 1 048 576 przodków – potencjalnie różnych – w przypadku każdego człowieka. Gdy to pojmiemy, to aż tak bardzo nas nie zdziwi, że nowo poślubiona żona Księcia Harrego i sam Książę mają wspólnego przodka w 18. pokoleniu – zresztą angielskiego monarchę Edwarda III Plantageneta, rządzącego Anglią w latach 1317-1377. Być może tak odlegle to i my sami jesteśmy spokrewnieni z jakimś Jagiellonem czy Potockim.
Teraz wyobraźmy sobie, że ze względu na jakiś kataklizm 100 lat temu część potencjalnych przodków całkowicie zaniknęła. Wszyscy dziś żyjący – z konieczności – stają się zatem znacznie bliższymi sobie „krewnymi”. I to widać w ich DNA – jest znacznie bardziej jednorodne wewnątrz badanej grupy ludzi, niż powinno być, gdyby do żadnej katastrofy nie doszło.
Następnie załóżmy, że ta katastrofa dotknie jedynie kobiety – powiedzmy, że będzie to masowe wystąpienie gorączki połogowej. Młode, zdolne do rodzenia dzieci kobiety znikną w dużym procencie z populacji. Wtedy będzie to zauważone w analizie mitochondrialnego DNA nas wszystkich w porównaniu z naszymi przodkami sprzed 100 lat. Gdy z kolei z przyczyny dowolnej „bomby profesora Kuppelweisera” przetrzebiona zostanie płeć niepiękna, obecnie żyjący mężczyźni będą mieli znacznie mniejszą różnorodność Y, niż mieli ich praprapraprapraszczurowie. Takie właśnie genetyczne „wąskie gardła” wykrywa komputerowy algorytm analizujący współczesny i archaiczny DNA. Oczywiście – dodatkowa kalkulacja pozwala ocenić, ilu ludzi konkretnie w danym momencie historycznym chodziło po naszej planecie i ile wśród nich było kobiet i mężczyzn. Bezdzietni mężczyźni nie musieli wymrzeć, jak dinozaury
Bystry czytelnik jednak od razu zauważy, że stwierdzony w 2015 roku przez badaczy z Arizona State University fakt, iż 5 do 7 tysięcy lat temu drastycznie spadła różnorodność męskiego chromosomu, nie musi oznaczać, że mężczyźni dość gwałtownie wtedy wymarli. Przecież wystarczy sobie wyobrazić (a wyobraźnia jest początkiem każdej hipotezy), że pewna, całkiem spora, pula mężczyzn nie mogła czy nie chciała lub nie pozwalano jej mieć dzieci.
Załóżmy, że ci celibatariusze po prostu byli zbyt biedni, by „kupić” kobietę i ją utrzymać, albo sami byli niewolnikami i nie pozwalano im na związki intymne czy też byli celowo kastrowani. Wtedy nikt nie musi umrzeć, a jego geny i tak nie przetrwają. I mamy gotowe wąskie populacyjne gardło.
Something Weird Happened to Men 7,000 Years Ago, And We Finally Know Why https://t.co/Su7TyJEecr
Wszystkie wymienione przeze mnie sposoby ograniczania puli chromosomów Y dostępnych w populacji są znane także naszej cywilizacji, czyli lekko licząc – od starożytnego Sumeru po dziś. Można tu także dodać, całkowicie hipotetycznie – choć niewiele wiemy o życiu duchowym ludzi we wczesnym neolicie – na przykład przymusowy celibat kasty szamańskiej etc.
Nie dziwi zatem, że autorka arizońskich badań, Melissa Wilson Sayres, w 2015 roku domniemała raczej, że obserwowane przez nią wyniki mają za swe źródło jakieś społeczno-ekonomiczne dowartościowanie wąskiej puli mężczyzn. Miałoby ono skutkować przetrwaniem tylko ich męskiego potomstwa. Dzieci mieliby zatem jedynie wpływowi i bogaci. A że 12 do 8 tys. lat temu ludzkość dość powszechnie przeżywała gigantyczną społeczno-ekonomiczną rewolucję, związaną z przechodzeniem od łowiecko-zbieraczego do rolniczego trybu życia, wyjaśnienia prof. Sayres wydawały się do pomyślenia.
Zwłaszcza, że wiązało się z ową rewolucją ustalenie i utrwalenie struktury rodowej opartej o mężczyzn, czyli pierwotnego patriarchatu. Który sam w sobie jest dziwny, wszak jedynie matka jest pewna. Kim był ojciec dziecka, aż do czasów analiz genetycznych, pozostawało zaś kwestią wiary i zaufania. „Nieważne kto wygrał, ważne kto przetrwał”
Jej śladami poszedł dziś socjolog ze Stanfordu Tian Chen Zeng, który założył, że – jak to obserwujemy we wspólnotach opartych na patriarchacie – kobieta może opuścić swój ród i „wżenić” się w inny. W ten sposób spokojnie przeniesie i przekaże potomstwu bagaż autosomów (chromosomów warunkujących nasze życie, ale nie płeć) oraz swój X. Zarówno jej córki, jak i synowie, zachowają zatem „genetyczne wspomnienie” o rodzie, z którego pochodziła ta kobieta. Nie będą jednak nieść w sobie właściwego dla jej rodu Y.
Mężczyzna natomiast trwa w swym rodzie do śmierci. Oznacza to, że wewnątrz rodu różnorodność chromosomu Y jest minimalna. Natomiast pomiędzy rodami ma prawo być znacząca. Im więcej zatem rodów, tym więcej różnorodnych chromosomów Y. Musi więc wystąpić czynnik, który zlikwiduje całe rody, a przynajmniej ich męskich członków. Jak widać, skąd byśmy nie wyszli, wracamy do „bomby profesora Kuppelweisera”. Czynnikiem takim jest bowiem jedynie wojna, czy raczej notoryczne i krwawe walki między neolitycznymi klanami. Tyle model komputerowy.
— A.Benítez-Burraco (@abenitezburraco) 27 maja 2018
Gdyby tylko tyle było w rękach naukowców, że komputer policzył prawdopodobieństwo różnych potencjalnych czynników, których zaistnienie doprowadziło do struktury genetycznej, jaką mamy dziś i mu wyszło, że najprawdopodobniejsza jest wojna, to chyba byśmy się tym specjalnie nie przejęli. Dlaczego? No bo jak my sobie wyobrażamy tę neolityczną wojnę na kamienie i dzidy, nawet jeszcze bez konia, bez jakiegokolwiek metalu….? Trudno przyjąć, że miała masowy skutek śmiertelny.
Pamiętam taką scenę z pierwszego odcinka genialnego serialu „Zulus Czaka”. Młody Czaka ma uczestniczyć w wojnie plemiennej. Wszyscy mają specjalne spadające z nóg słomiane łapcie, drewniane lub uplecione ze słomy tarcze, kije, i krótkie dzidy z kamiennym ostrzem. Naprzeciw siebie na niewielkim poletku stają dwie „armie”, tak po dwadzieścia mężczyzn każda. Zaczynają naprzeciw siebie biec i…. gubią łapcie. Więc biegną wolniutko, żeby ich nie pogubić. Wygrywa ten, kto zasadniczo wypchnie brzuchem i kijem przeciwnika z poletka.
Czyż nie tak sobie wyobrażamy te neolityczne potyczki? Nic bardziej błędnego. Tak jak Czaka, gdy zostaje wodzem, każe natychmiast zdjąć z nóg wojowników fatalne łapcie (wymyślone tylko po to, by wojna nie zabijała mężczyzn), tak i nasi neolityczni przodkowie znaleźli sposoby, by prowadzić krwawe wojny i masakrować się wzajemnie.
Archeolodzy potrafią bowiem znaleźć dziś dowody na skalę tych walk i ich śmiertelne konsekwencje. Wygląda zatem na to, że modelowanie komputerowe nie jest takie całkiem głupie. Taki na przykład masowy grób z miasteczka Kilianstädten w gminie Schöneck (Hesja, Niemcy), opisany w 2015 roku na łamach prestiżowego czasopisma naukowego PNAS, czy podobne wcześniejsze odkrycia z Talheim, w Niemczech i Asparn/Schletz w Austrii nie pozostawiają wątpliwości. Ofiary złożone w grobowcu, a w jednym odkrytym punkcie jest 26 mężczyzn, są celowo masakrowane na śmierć – na przykład ćwiartowane. Nasi wczesno-neolityczni przodkowie nie brali jeńców.
Jak przyznają tu sami autorzy badań grobowca: „Opisujemy kolejne miejsce zawierające kluczowy materiał dowodowy potwierdzający wczesno-neolityczną wojnę. Pozwala ono na solidną i niezawodną rekonstrukcję możliwych przyczyn zasięgu i częstotliwości wybuchów śmiercionośnej masowej przemocy. Oraz ogólnego wpływu tych wydarzeń na kształtowanie dalszego rozwoju środkowoeuropejskiego neolitu”. Ta akurat wojna – na terytorium dzisiejszych Niemiec z przyległościami – zakończyła najprawdopodobniej funkcjonowanie potężnej na owe czasy, zachodniej flanki wczesnorolniczej kultury LBK, czyli „ceramiki wstęgowej rytej”. O tym, że o czasowych granicach konkretnych kultur najlepiej świadczą pobite gliniane garnki, można też przeczytać tutaj: Kiedy Genetix namiesza w Archeo . Słaby chromosom mocnej płci
Gdyby tylko kolejne konflikty zbrojne – te neolityczne, te z epoki brązu opisane przez Homera, te z epoki żelaza obśmiane przez łzy przez Arystofanesa, te nowożytne, np. wojny trzydziestoletnia czy napoleońskie oraz hekatomba mężczyzn w I wojnie światowej – były jedynym zagrożeniem dla Y, przed mężczyznami byłaby jeszcze jakaś przyszłość. Niestety. Właściwy im jedynie i warunkujący ich męskość chromosom jest w ogóle słaby. Jest złamanym X.
Dziś Y zawiera jedynie trzy procent genów, które niósł jeszcze u naszych wczesnych ssaczych przodków. X ma genów 800, Y tylko 78. Nie przetrwa prawdopodobnie kolejnych 5 milionów lat. Panowie, róbcie coś! Choć w sumie niewiele sami możecie… ale może nauka jakoś to ogarnie, póki czas. Do tego nawołuje w swej książce „Przyszłość bez mężczyzn” genetyk, prof. Brian Sykes.
Jest tak: każdy nasz chromosom poza Y ma swoją parę. W każdej parze jeden chromosom dziedziczymy po matce, a drugi po ojcu. Gdy tworzymy własne komórki rozrodcze (czyli mężczyźni spermę, a kobiety komórki jajowe) te chromosomy w parze wymieniają między sobą fragmenty. Każde zatem powstające jajo czy plemnik są unikatowe co do materiału genetycznego. Mogą być te jaja czy plemniki do siebie bardzo podobne, bo pochodzą od tej samej kobiety, czy tego samego mężczyzny, ale identyczne nie są nigdy. Dzięki temu każde nasze dziecko jest inne, choć ma przecież tych samych rodziców. To jest właśnie cud i potęga REKOMBINACJI genetycznej.
Biedny jednak Y nie ma z kim wejść w parę (do X już od milionów lat jest za mało podobny) i nie ma jak rekombinować. Rekombinacja jest jednak niezbędna dla „zdrowia” chromosomu. Pozwala na przykład rugować niekorzystne mutacje, zapobiega gwałtownemu skracaniu chromosomów podczas ich powielania etc. Ludzki Y jest chory i nie brakuje specjalistów przekonanych, że jego dni są policzone. Jeśli bowiem mutacje są szkodliwe i ulegną kumulacji, to potomstwo, męskie potomstwo, będzie niosło tego coraz głębsze konsekwencje. I tak będzie wyglądało ostateczne, powolne uderzenie „bomby prof. Kuppelweisera”.
Tygodnik TVPPolub nas
Na szczęście dla mężczyzn, żyje i pracuje prof. Jennifer Hughes z Whitehead Institute w Cambridge (Massachusetts, USA). Zamiast zatem – co może być dość intelektualnie jałowe – zestawiać Y z X, z którego ewolucyjnie u zwierząt się wziął, zaczęła zupełnie inne porównanie. Y ludzkiego z szympansim i rezusim. Z szympansami mamy ostatniego wspólnego przodka jakieś 6 milionów lat temu, a z rezusem ok. 25 milionów. Okazuje się, że przez ostatnie 6 milionów lat Y nie ubył żaden gen, zaś przez te 25 milionów – tylko jeden. To co w Y przetrwało, raczej naturalnie nie przepadnie – chyba że nastąpi jakiś gwałtowny kataklizm. No ale ów zmiecie wszystko, a nie tylko Y. – Magdalena Kawalec-Segond,biolog molekularny i mikrobiolog, współautorka „Słownika bakterii” (Adamantan, Łódź 2008)
Zdjęcie główne: „Nieważne, kto wygrał. Ważne, kto przetrwał” – tak doktor Berna, szefowa Archeo, odpowiada w „Seksmisji” Albercikowi na pytanie o wynik ostatniej wojny światowej. Fot. printscreen