– Ogromna ilość używanych przez chilijskie hodowle antybiotyków wynika między innymi ze zbyt dużego zagęszczenia hodowli. Leczenie ryb jest nieskuteczne, bo w klatkach jest ich po prostu za dużo – mówi Tygodnikowi TVP Liesbeth van der Meer. I dodaje. – Ogromnym błędem w hodowlach łososia w Chile jest to, że sektor ten rozwija się nie biorąc pod uwagę możliwość naszych fiordów. Na obszarze danego fiordu nie można umieścić nieskończonej liczby osobników i oczekiwać, że nie będzie to miało wpływu na produktywność tego obszaru – jakość wody czy poziom jej natlenienia.
Profesor Jan Marcin Węsławski zwraca uwagę, że chilijskie fiordy są tylko na pozór podobne do tych w Norwegii czy Szkocji, gdzie hoduje się łososia na szeroka skalę. – W chilijskich fiordach brakuje pionowego mieszania się wód. Tymczasem w miejscach gdzie prowadzona jest hodowla łososia koncentruje się wiele odpadków – resztki pożywienia, którym karmione są ryby, ich odchody. Hodowle skupione w miejscach gdzie nie ma przepływu wody powodują powstawanie stref beztlenowych i masowe wymieranie żywych organizmów. Można sobie z tym poradzić pod warunkiem, że administracja kraju sprawuje nad hodowlami odpowiednią kontrolę – chociażby wyznacza miejsca na nowe hodowle tam gdzie jest dobry przepływ wody. Dziś hodowle można wyposażyć także w specjalne łapacze, które będą oczyszczały dno z odpadków i odchodów, ale to wymaga pieniędzy.
Rybne koncerny chcą jednak na inwestycje w Chile wydać jak najmniej, a wyjąć z nich jak najwięcej. Efekt jest taki, że w regionie Los Lagos wielu rybaków już nie wypływa w morze. Nie mają czego łowić, bo łowiska z których przez lata korzystali obumarły. – Nie da się jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, czy hodowle ryb, to samo zło. To czy przynoszą więcej szkody niż pożytku zależy w dużym stopniu od tego, w jaki sposób są prowadzone – mówi nam Magdalena Figura z polskiego oddziału Greenpeace.
Zwraca uwagę, że w ostatnich latach poprawiła się sytuacja w hodowlach norweskich. – Przybywa tych, które działają w zamkniętym obiegu, mają ekologiczne certyfikaty – mówi. I dodaje, że presję na poprawę warunków u norweskich producentów wywarli m.in. wędkarze: – W pewnym momencie w norweskich rzekach dramatycznie ubyło dzikiego, czystego genetycznie łososia, który rzekami płynął na tarło. Wynikało to m.in. z tego, że dzikie łososie zaczęły krzyżować się z łososiami zbiegłymi z hodowli i przenosić choroby. Wędkarze, którzy po prostu nie mieli czego łowić głośno podnosili ten problem i coś zaczęło się zmieniać. Hodowle chilijskie są natomiast od dawna wskazywane jako przykład podwójnych standardów stosowanych przez międzynarodowe koncerny. Firma, która w Norwegii trzyma wysoki standard ochrony środowiska, w Chile prowadzi działalność bez względu na konsekwencje, bo w kraju tym są inne standardy, mniejszy zakres kontroli, na więcej można sobie pozwolić. Co do hodowli chilijskich nie mam żadnych wątpliwości, że prowadzą one do degradacji tamtejszego ekosystemu.