Po II wojnie światowej zapewnienie Europie bezpieczeństwa żywnościowego stało się jedną z najważniejszych przyczyn powstania Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej. Trudno się więc dziwić, że przez ponad pół wieku wspólna polityka rolna miała status – nomen omen – „świętej krowy”. Od tego czasu sytuacja się jednak diametralnie zmieniła. Rolnicy, którzy reprezentują dziś zaledwie 5 proc. zatrudnionych w państwach Unii Europejskiej i przynoszą zaledwie 1,6 proc. PKB otrzymują wsparcie w wysokości ok. 40 proc unijnego budżetu.
Na Wyspach dochodzi nawet do takich paradoksów, że butelka mleka bywa tańsza od butelki wody mineralnej. To stawia pod znakiem zapytania racjonalność ekonomiczną systemu i wywołuje zrozumiałą krytykę.
Na dodatek Unia staje się zakładnikiem coraz mniejszej grupy interesów – producentów żywności walczących o zachowanie status quo. Na przykład w grudniu ubiegłego roku do użytku ponownie został dopuszczony środek zawierający glifosat (słynny Roundup), który zna każdy europejski rolnik, gdyż jest to najpopularniejszy środek chwastobójczy. Badania WHO sugerują, że glifosat jest rakotwórczy. W 2017 roku pod petycją o delegalizację preparatu podpisało się ponad 1,3 miliona obywateli UE. Mimo to produkt zyskał certyfikat Brukseli na kolejne pięć lat.
Wspólnota nie ma też zamiaru ograniczać krajowych kwot emisji metanu, pochodzącego z przemysłowej hodowli trzody.
Jak Nowa Zelandia
A co z przyszłością brytyjskich farmerów? Bez unijnych dopłat, bez dostępu do wspólnego rynku, bez kwot gwarantowanych dla rolników. Czy poradzą sobie w nowej rzeczywistości, skoro z powodu coraz niższej wartości funta w ostatnich latach brakowało nawet polskich, rumuńskich czy ukraińskich rąk do pracy przy robotach sezonowych?