Kultura

Przedmiot pożądania, czyli ośmiorniczki u Sowy plus rękopis o życiu syren. Pułapki PRL

Wiedziałem, że jazda pociągiem z pudłem Pampersów jest zbyt ryzykowna. Wolałbym się od razu oddać w ręce milicji. Przecież przez całą podróż musiałbym obejmować je rękoma, żeby nikt mi ich nie wyrwał i nie uciekł z nimi w siną dal. A z nimi zniknęłyby matryce i nie byłoby jak walczyć o wolność i te ośmiorniczki dla wybranych. Zniszczyłem więc najbardziej estetyczny przedmiot na wschód od Łaby i przepakowałem zawartość do szarego, ponurego plecaka. Wreszcie byłem bezpieczny. Dziwne książki – część trzecia.

Żeby móc wydać książkę, to najpierw musi ona powstać. Ale pewien autor mówił mi kiedyś, że najlepsze są te książki, za które wydawca zapłacił, a nie wydał, bo zawsze można drugi raz spróbować. A jeszcze lepsze są takie, które nie zdążyły powstać, a już za nie zapłacono i nigdy ich nie wypuszczono. Mam na koncie jedną taką książkę. Jest bardzo dobra. Ale zwykle jest w drugą stronę.

Najważniejszy problem to druk. Kiedy 13 grudnia 1981 roku internowano w Kielcach mojego kuzyna Jurka Węglarskiego, który był działaczem „Solidarności” i stworzył w tym mieście lokalną (chyba nawet jednoosobową) filię Niezależnej Oficyny Wydawniczej „NOWa”, Służba Bezpieczeństwa wraz z Milicją Obywatelską przeprowadziły w jego domu rewizję. Podczas przeszukania syn kuzyna Michał ukrył blachy offsetowe. Jak się później okazało, była na nich jakaś gazetka Regionu Świętokrzyskiego „Solidarności” i była też książka „Zagadka śmierci Stalina” Abdurachmana Awtorchanowa. Blachy do Warszawy przywiózł mój brat wujeczny, chyba jeszcze w pierwszych tygodniach stanu wojennego, ja przekazałem je dalej i po jakimś czasie udało się z nich wydrukować kilkaset egzemplarzy książki.
Późną jesienią 1983 roku Janusz Krupski, założyciel lubelskich „Spotkań” i jeden z twórców drugiego obiegu w PRL, poprosił mnie o przysługę. Miałem przewieźć z Warszawy do Lublina przesyłkę. Wskazał mi osobę, do której mam się zgłosić. Była to miła pani mieszkająca na Muranowie. Powiedziała, że mam przewieźć matryce, ukryte w wielkim kartonowym pudle pieluszek Pampers. Chwilę miło porozmawialiśmy, ustaliliśmy co i komu przekazać, również ustnie. Może nawet zostałem poczęstowany herbatą gruzińską, która była jedyną dostępną w sklepach, bo z powodu niskiej jakości nie dawało się jej pić. Żeby znieść paskudny smak, dodawano do niej goździków, o ile oczywiście udało się te goździki kupić.

Pampers. Czyli kolacja z ośmiorniczek u Sowy

Wygłodniali robotnicy, niewypały i szwagier, który ocieplił dom „Testamentem Polski Walczącej”

Niektórym udawało się w PRL legalnie wydać swoją książkę pod warunkiem, że dopisali coś do niej. Najczęściej coś pozytywnego o Związku Radzieckim lub Polsce Ludowej. Dziwne książki – część druga.

zobacz więcej
Po skromnym poczęstunku wyszedłem na ulice Warszawy, dzierżąc w dłoniach wielką, kartonową i bajecznie kolorową paczkę Pampersów. Dość szybko zorientowałem się, że wszyscy czujnie mnie obserwują. Nie ulegało wątpliwości, że to nie ja jestem przedmiotem tej obserwacji. Nie miałem wątpliwości, że ludzki wzrok nie przyciągała moja miła powierzchowność, czy też gustowny ubiór.

Gapili się wszyscy. No, może poza zakonnicą, która minęła mnie obojętnie, choć byłem przecież studentem historii kościoła na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. Widocznie tego nie dostrzegła we mnie. Ale poza nią wszyscy patrzyli na mnie. Wszedłem do tramwaju i wszystkie oczy... Gdzie tam! Głowy wszystkich zwracały się w moją stronę. Nawet jak było luźno, to tłumek wokół mnie niebezpiecznie gęstniał.

Przesiadłem się do autobusu. To samo. Gapili się natarczywie i coraz bardziej zbliżali się do mnie. Musiałem zmienić autobus, choć wydłużające się czekanie na przesiadkowym przystanku też nie należało do miłych i łatwych. Tu także takie same reakcje. Otaczał mnie wianuszek ludzi gapiących się we mnie.

Ale przecież to nie ja przyciągałem ich uwagę. To pieluszki Pampers tak działały. Wielkie kartonowe pudło było jedynym kolorowym i ładnie wyglądającym przedmiotem na ulicy. Nie tylko na ulicy, w promieniu kilkunastu kilometrów nie było niczego co tak przyjemnie wyglądało.

A poza wrażeniem estetycznym, które samo w sobie – jak każdy produkt zachodni – wyzwalało emocje w całym bloku sowieckim, pudełko zawierało najbardziej pożądany produkt w epoce wielkiego przyrostu naturalnego. Najbardziej pożądany i najbardziej luksusowy. W szczytowym momencie wyżu demograficznego w kraju pogrążonym w kryzysie politycznym i gospodarczym! Gorzej być nie mogło.
Każdy produkt zachodni wyzwalał emocje w bloku sowieckim. Bajecznie kolorowa paczka Pampers była najbardziej estetycznym przedmiotem na wschód od Łaby. I zawierała najbardziej pożądany i luksusowy produkt w epoce wielkiego przyrostu naturalnego w PRL. Otaczał mnie więc wianuszek gapiących się ludzi, gdy niosłem to pudło po ulicach szarej Warszawy. Fot. Pixabay
Wśród gapiących się byli tacy, co mieli już małe dzieci i tacy, co dopiero je poczęli lub zamierzali począć. Wielka paczka pampersów była dla każdego z nas czymś takim, jak dla współczesnej sprzątaczki zatrudnionej na umowie śmieciowej w firmie outsourcingowej, pracującej dla światowej korporacji, kolacja z ośmiorniczek u Sowy.

„Miał być zen, joga, a jakoś tak wyszło…” W PRL były jak relikwie: nie do kupienia, nie do pożyczenia

„Hipisi w poszukiwaniu ziemi obiecanej” zniknęła z bibliotek, wykradały ją dzieci-kwiaty. W „małym obiegu” krążyły publikacje erotyczne, w tym słynna „XIII Księga Pana Tadeusza”, ale też polityczne, religijne, przepowiednie i o medycynie alternatywnej. Dziwne książki – część pierwsza.

zobacz więcej
W końcu wyczerpany dotarłem do domu. Otarłem pot z czoła. I zacząłem szykować się w podróż do Lublina. Wiedziałem, że jazda pociągiem z pudłem Pampersów jest wykluczona. Wolałbym się od razu oddać w ręce milicji. Przecież przez całą podróż musiałbym obejmować je rękoma, przyciskać do siebie i uważać, czy kto mi tego nie wyrwie. To było zbyt ryzykowne. A jeszcze dojazdy na dworce! Cztery godziny stresu, że ktoś, jakiś ojciec lub matka, babcia lub dziadek, ciężarna lub planująca macierzyństwo wyrwie mi te pieluchy i ucieknie z nimi w siną dal. Z nimi znikną matryce i nie będzie jak walczyć o wolność i te ośmiorniczki dla wybranych.

Otworzyłem więc pudło. Z pewnym żalem. W końcu niszczyłem najbardziej estetyczny przedmiot na wschód od Łaby, ale czegóż to nie robi się dla sprawy. Wyjąłem pieluszki i ukryte w nich matryce. Przepakowałem to wszystko do niewielkiego plecaka, który był szary, ponury i wyszargany jak wszyscy wokół. Wreszcie mogłem czuć się bezpiecznie.

Niekończąca się powieść internetowa

Oczywiście nie wszyscy chcą, żeby ich książki wydawać. Niektórym wystarcza sama świadomość, że coś napisali. Są też tacy, których satysfakcjonuje sama świadomość, iż coś kiedyś napiszą. Są pewni wielkości tego dzieła, o czym chętnie opowiadają podczas różnych imprez. W opowieściach zaś przyszła książka zmienia często treść. Zmieniają się bohaterowie i wątki, więc widać, że dla autorów samo opowiadanie jest procesem twórczym i nigdy się niekończącym, bo twórczość to proces ciągły.

Kiedyś tacy autorzy bywali głównie na przyjęciach. Teraz przenieśli się do internetu, choć przyznać trzeba, że portale społecznościowe wyraźnie im nie służą, bo tam wszyscy to gawędziarze. Zdecydowanie lepiej czuli się na forach, szczególnie tych zamkniętych i tematycznych, gdzie popisywali sie erudycją. Często, bezpieczni dzięki anonimowości, mogą uchodzić za ekspertów.

„Pracuję teraz nad książką o znanej aktorce i pragnę wam powiedzieć, że to wszystko co o niej pisano, to nieprawda. Mam bardzo ciekawe i nieznane dotąd źródła, które ściągnąłem z pewnego archiwum podczas mojej ostatniej podróży do Ameryki Południowej”. „Wiem, co mówię, proszę ze mną nie spierać się, piszę na ten temat dużą publikację, którą wyda jeden z poważnych uniwersytetów brytyjskich”. „Ona tak nie umarła. Mam jej metrykę zgonu, mam też wyniki sekcji”. „Wbrew temu, co twierdzą wszyscy, jego tam nie było. Mam relację naocznego świadka, że był gdzie indziej. Kiedyś ją opublikuję/ Planuję o nim książkę”.
Cytuję to co powyżej z pamięci, ale dekadę, dwie temu, kiedy portale społecznościowe dopiero raczkowały, więcej czasu niż teraz spędzałem na forach – jak mi się z początku wydawało – specjalistycznych. Do dzisiaj nie zobaczyłem żadnej z tak zapowiadanych książek, choć kilka z nich chętnie bym kupił i przeczytał. Nick pozwalał na forach zachować anonimowość. Niektórym rzeczywistość zaczynała się mylić ze światem wirtualnym. Tworzyli osobowości do potrzeb społeczności swojego forum, ale to już inna historia.

Rękopis znaleziony na Francuskiej

Cenzorzy chamstwa nie przepuszczali

Za to Stefanowi Kisielewskiemu zniszczyli 90 proc. tego, co chciał opublikować.

zobacz więcej
Jest jedna niewydana książka, której żałuję, że nie kupiłem, choć wiem, iż to brzmi dziwnie. W latach osiemdziesiątych dawny sklep papierniczy i płytowy na ulicy Francuskiej na Saskiej Kępie przerobiono na antykwariat. Szybko okazało się, że jest to jeden z najlepszych w całej Warszawie. Zapewniali to mieszkańcy tej części stolicy. To dzielnica ludzi, których rodziny często mieszkały tam jeszcze w czasach II RP, co – dla nieznających miasta – z powodu zniszczeń wojennych w Warszawie jest rzadkością.

Antykwariat na Saskiej Kępie miał też tzw. lepszą klientelę. Inteligencję, obcokrajowców, było tam dużo placówek dyplomatycznych. Sporo osób miało rodziny za granicą. Dużo więc było dobrych książek, nie zawsze tych bardzo poszukiwanych i modnych, ale ważnych i rzadkich dla znawców. Ceny były uczciwe, czyli ani przesadnie wysokie, ani specjalnie tanio, więc byli chętni, żeby kupić i sprzedać. Zdarzały się też ksiązki emigracyjne Veritasu i Polskiej Fundacji Kulturalnej z Londynu. Były i te z paryskiej Libelli. Kupiłem tam kilka ciekawych pozycji, m.in. Zofii Romanowiczowej, Danuty Mostwin, Zygmunta M. Jabłońskiego i poezję Jana Brzękowskiego.

Ale jednej naprawdę żałuję. Był to rękopis książki o życiu syren, pół-kobiet pół-ryb. Praca quasi-naukowa z elementami literackimi. Bogato ilustrowana własnymi rysunkami, jak i reprodukcjami. Ręcznie napisana, ale czytelnie. Autor zrobił wnikliwą analizę egzystencji syren, mam wrażenie, że poznał je osobiście. Świetna lektura. Była droga, bo autor zostawił ją w komisie. Przeglądałem ją, czytałem fragmentami kilka razy. Wahałem się, bo na półkach konkurencja była spora. W końcu pewnego dnia powiedziałem: „Idę i biorę”. Wtedy okazało się, że ktoś mnie ubiegł i tuż przede mną ją kupił. Nie mogę tego odżałować. Nigdy już tak dobrze nie poznam życia pół-kobiet pół-ryb... Tylko syren żal!

– Grzegorz Sieczkowski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy



Zdjęcie główne: 1972 rok. Stare Miasto w Warszawie. Pomnik Syrenki na Barbakanie - widok od tyłu. W tle Nowe Miasto. Fot. NAC/Archiwum Grażyny Rutowskiej
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.