„Miał być zen, joga, a jakoś tak wyszło…” W PRL były jak relikwie: nie do kupienia, nie do pożyczenia
piątek,
17 sierpnia 2018
W „małym obiegu” krążyły różne utwory erotyczne, w tym słynna „XIII Księga Pana Tadeusza” i inne podobne dzieła przypisywane Aleksandrowi Fredrze. Na maszynach do pisania kopiowano publikacje polityczne, religijne, przepowiednie i prace z zakresu medycyny alternatywnej. Z emigracyjnych najczęściej to, co dotyczyło zbrodni katyńskiej lub kulis funkcjonowania aparatu PZPR, a więc relację Józefa Światły, oficera komunistycznej bezpieki, który zbiegł na Zachód. Dziwne książki – część pierwsza.
Trudno powiedzieć jaka książka może uchodzić za dziwną. To co dla mnie jest normalne, dla kogoś może być bardzo dziwaczne. Przekonałem się o tym dość wcześnie.
Kiedyś w liceum ogólnokształcącym nauczycielka wybrała mnie, bym przed telewizyjną kamerą opowiedział – razem z innymi uczniami – o swojej ulubionej książce. Było to spore wyróżnienie, w tamtych czasach przyjazd telewizji był wielkim wydarzeniem. Miałem opinię ucznia może oczytanego i zainteresowanego wydarzeniami kulturalnymi, ale kompletnie nie podlegającego żadnym rygorom szkolnym. Ze strony mojej polonistki było to więc wyróżnienie mnie i moich zainteresowań, które znacznie odbiegały od przyjętego w szkole kanonu.
W dniu nagrania wszyscy byliśmy ubrani w ciuchy z Peweksu, odświętne dżinsy i swetry szetlandzkie. Większość miała albo książki najmodniejsze, albo takie, które spodobają się pani od polskiego. Ja ze swoich ulubionych wybrałem też tę – jak mi się wydawało – najmniej kontrowersyjną.
– O czym nam opowiesz? – zapytała pani redaktor, kiedy usadzano mnie przed kamerą.
– Mam taką małą powieść wydaną w serii współczesnych pisarzy Państwowego Instytutu Wydawniczego. Jej tytuł to „Pomnik”, a autorem jest estoński pisarz Enn Vetemaa... – mówiłem lękliwie, patrząc w obiektyw kamery, w końcu miał być to mój debiut na srebrnym ekranie.
– ... pisarz z RADZIECKIEJ Estonii – odpowiednio akcentując podkreśliła pani redaktor, a na jej twarzy zobaczyłem wyraz aprobaty i satysfakcji, że ktoś chce się podlizywać tak bardzo, że ona już nie musi.
– Jest to książka o dwóch rzeźbiarzach – streszczałem, kiedy moją wypowiedź zaczął rejestrować operator – którzy pomnikiem mają upamiętnić ofiary wojny. Starszy rzeźbiarz jest zwolennikiem realizmu socjalistycznego i języka dosłowności w sztuce. Chce wyrażać powagę i bohaterstwo. Młodszy opowiada się za symboliką i ekspresją. Za emocjami związanymi ze śmiercią i wojną. W wyniku intryg młodszy artysta zostaje przez starszego kolegę odsunięty od projektu...
Jak rozwiązać problem z dostawami ciepła i energii w mroźne zimy? W PRL był pomysł: przenieść ludność z miast na wieś.
zobacz więcej
W czasie mojej wypowiedzi twarz pani redaktor zmieniła się nie do poznania. Stężała. Nie byłem już pożytecznym idiotą, ale niebezpiecznym psychopatą lub prowokatorem.
– Ta radziecka książka to POLITYCZNA literatura – mówiła zmieniając akcenty. – To są za poważne lektury dla młodych widzów.
W ten sposób książka postępowa stała się niepostępową i antysocjalistyczną. Na długie lata rozczarowałem się telewizją i nie tylko.
W tamtym czasie, a była to połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, niezależne wydawnictwa jeszcze nie działały. Książki może miały w PRL duże nakłady, ale te najbardziej poszukiwane i tak były niedostępne. Trudno było wypożyczyć je prywatnie, jeszcze trudniej z biblioteki publicznej, bo z niej najczęściej bezpowrotnie ginęły.
Tak było między innymi z wydaną w 1972 roku książką psychologa Kazimierza Jankowskiego „Hipisi w poszukiwaniu ziemi obiecanej”, która po prostu z bibliotek zniknęła. Wykradały ją rodzime dzieci-kwiaty, które nie spodziewały się – i słusznie – dodruku. Krążyła więc jak relikwia od jednej do drugiej osoby, ale przeczytać można ją było dając właścicielowi jakiś atrakcyjny zastaw.
Podobnie było z dziełami literackimi, choćby z pierwszym wydaniem „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa oraz z innym aktualnie modnymi książkami. Ponieważ ludzie wypożyczali między sobą atrakcyjne lub zabronione książki niechętnie, ci którzy je od kogoś dostali bardzo często decydowali się na ich przepisanie na maszynie.
Chłoporobotnicy zbierali suchy chleb dla konia. Cyganki wróżyły, Cyganie sprzedawali patelnie. Kominiarze składali życzenia. Kobiety ze wsi przywoziły nabiał i mięso. Sąsiedzi pożyczali maszynkę do mielenia kawy.
zobacz więcej
Kserograf na początku lat siedemdziesiątych nie był jeszcze w Polsce urządzeniem powszechnie stosowanym. A jak już gdzieś był, to niełatwo można było z niego skorzystać. Najprostszą metodą było więc przepisanie na profesjonalnej maszynie do pisania, bo ona gwarantowała większą liczbę odbitek. Do zwykłej, domowej maszyny do pisania można było włożyć trzy warstwy papieru z kalką, do profesjonalnej – pięć. Papier przebitkowy – najczęściej w kolorze zielonym, ale bywał też żółty, niebieski i bardzo rzadko czerwony – używany jako kolejne warstwy był cieńszy od zwykłego papieru. Przypominał bibułkę i z tego powodu kopie były nietrwałe.
Te odbitki potem krążyły po ludziach. Przepisywano wszystko to, co było trudno dostępne, a więc publikacje polityczne, pornograficzne, religijne, przepowiednie i prace z zakresu medycyny zwanej dzisiaj alternatywną. Z emigracyjnych publikacji najczęściej kopiowano to, co dotyczyło zbrodni katyńskiej lub kulis funkcjonowania aparatu PZPR, a więc relację Józefa Światły, oficera komunistycznej bezpieki, który zbiegł na Zachód.
Funkcjonowanie dzieł przepisanych określano jako „mały obieg”. Największą wadą książek na maszynowych przebitkach było to, że często odbiegały od oryginału. Przepisujący dokonywali bowiem skrótów, na co wpływ miał czas, jaki mieli na przepisanie i ilość papieru, jakim dysponowali. Skróty zwykle nie były zaznaczane, ale czytelnik domyślał się, że czegoś tam brakuje, bo podczas lektury urywały się istotne wątki.
W ten sposób krążyły różne utwory erotyczne, w tym słynna „XIII Księga Pana Tadeusza” i inne dzieła o takim charakterze, przypisywane Aleksandrowi Fredrze. Do mnie trafił – chyba w II klasie liceum – utwór nieznanego autora pod tytułem „Pamiętnik Krystyny”, będący zapisem „przeżyć” młodej kobiety z przełomu wieków XIX i XX. Otrzymałem tę lekturę od kolegi na dwa dni, w zamian za napisanie jakiejś pracy z polskiego.
W połowie lat osiemdziesiątych chciałem w takim punkcie ksero w Lublinie skopiować kilka stron legalnie wydanej w PRL i wypożyczonej z biblioteki księgi liturgicznej, dotyczącej obrzędów pogrzebowych. Pan o wyglądzie inteligencji i wdzięku milicjanta obejrzał uważnie publikację i wskazał na polską wersję Imprimatur, które w tym przypadku brzmiało: „publikacja za zgodą władzy kościelnej”. – Będzie zgoda władzy kościelnej, będzie ksero – powiedział stanowczo. Na szczęście jechałem do Warszawy, gdzie udało mi się tych kilka stron skopiować bez konieczności angażowania kurii lub Episkopatu.
Grzegorz Sieczkowski: Zostawmy Pałac Kultury. Unicestwienie tego gmachu pozbawia Warszawę co najmniej kilkunastu placówek kulturalnych i oświatowych.
zobacz więcej
Dekadę wcześniej rozpoczęła się moja pierwsza przygoda z kolportażem druków powielaczowych. Nie były to jednak żadne druki polityczne, ale publikacje dotyczące filozofii Wschodu, jogi, buddyzmu i hinduizmu. Jako młodzieniec zainteresowany ówczesną kontrkulturą krążyłem po różnych miejscach w poszukiwaniu jakiejś wiedzy na ten temat. W klubach osiedlowych i empikach odbywały się spotkania z osobami, które miały styczność – zwykle dość powierzchowną – ze światem Wschodu. Publiczność była mocno starsza i ograniczająca swoje zainteresowanie do możliwości przedłużenia życia w wyniku uprawiania jogi.
Szukałem więc dalej i trafiłem do Klubu „Amrita” w Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Indyjskiej na ulicy Wierzbowej, gdzie przy potrawce z curry spotkałem człowieka kolportującego książki mnie wówczas interesujące. Sam raczej nie odniosłem sukcesu jako kolporter, ale nauczyłem się sprzedawać książki trudne, co przydało mi się w czasach tzw. konspiry.