Zaczęliśmy się wstydzić smutku i cierpienia
piątek,
7 grudnia 2018
– Wuj Wacek w czasie okupacji był w AK, po wojnie wrócił na studia w Łodzi, ale nowa Polska nie była Ojczyzną z jego marzeń. Postanowił więc wrócić do lasu – mówi reżyser i scenarzysta Jan Jakub Kolski. W filmie „Ułaskawienie” opowiada o 1946 r. i podróży, którą z trumną syna, „Odrowąża”, odbyli jego dziadkowie. Obraz został nagrodzony na 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za scenariusz, natomiast Grażyna Błęcka-Kolska za odgrywaną w nim główną rolę kobiecą.
TYGODNIK TVP: W filmach wraca pan często do rodzinnych historii. Tak jest też w „Ułaskawieniu”. Szedł pan do szkoły filmowej z myślą, że będzie opowiadał o swoim życiu?
JAN JAKUB KOLSKI: Nie. Idąc do szkoły nie wiedziałem wiele ani o sobie, ani o filmie. Projektowanie drogi twórczej to jest rodzaj rachuby, która transportuje na ekran pustkę. A do kina trzeba wnosić emocje. Staram się uczyć studentów, że mają wobec widza trzy powinności: poruszyć, opowiedzieć historię i dać się rozpoznać, tak by „widz mógł zobaczyć kolor ich oczu”. Oczywiście bywają takie filmy, w których struktura fabularna czy czytelność narracyjna są drugorzędne, tak jak np. w „Koyaanisqatsi”. Gdybym miał więc zaplanowaną drogę twórczą, robiłbym w istocie takie same filmy, bo dzisiaj i mnie, i widzów porusza co innego. Zmieniamy się – oni i ja, więc zmieniają się moje filmy. A że „karmią się” moim życiem… No cóż – tak po prostu jest...
Popielawy wracają na różnych etapach pana życia artystycznego. Dlaczego?
Są ważne przez to, co tam przeżyłem i czego doświadczyłem. Z dziadkami spędziłem w dzieciństwie, z daleka od rodziców, z górą cztery lata. Trafiłem do Popielaw jako dwunastolatek, miejskie dziecko z Wrocławia. Tęskniłem za rodzicami i nasiąkałem wszystkim, co wynikało z mojego szczególnego dzieciństwa. Z tej substancji wyrosła moja wyobraźnia, to depozyt serdeczny, coś co się dostaje w dzieciństwie i potem niesie przez życie. Inżynier robi z tego wynalazki, malarze – obrazy, stolarze – meble, a reżyser – filmy. Moje kino jest właśnie stamtąd.
Teraz wróciłem do Popielaw nie tylko filmowo. Po latach trudów udało mi się niewielki kawałek ziemi, na którym się wychowywałem, uczynić moim. Kiedyś należał do dziedzica Lachowicza, którego synowie przyjaźnili się z moim wujem Wackiem, „Odrowążem”, a potem do gminy. Teraz miejsce, gdzie mieszkali moi dziadkowie, jest moje. Naznaczam je swoją obecnością. Dobrze tam się czuję, mam kaczkę Kasię, trzy jeże – Henia, Rysia i Wojtusia, dwa koty – Edzię i Tygrysa. Jestem więc w Popielawach, one są we mnie.
Bohaterami filmu są pana dziadkowie, Hanna i Jakub, którzy w 1946 r. ruszają w Polskę, by pochować ciało syna, Wacława Szewczyka, pseudonim Odrowąż. Ta historia jest mocno osadzona w faktach?
Niezłomni stają się ikonami popkultury.
zobacz więcej
Jest w nich bardzo mocno zakotwiczona. Choć sama podróż rodziców z trumną syna to element przeze mnie wykreowany, bo babcia marzyła, żeby pochować syna w „spokojnej ziemi”. Natomiast punkt wyjścia i fakty, na które się powołuję, są bardzo precyzyjnie zbadane. To moje czteroletnie poszukiwania, setki dokumentów wydobytych z IPN, setki przeanalizowanych relacji, wysiłek dr Jerzego Bednarka z IPN w Łodzi, który jest zafascynowany postacią „Odrowąża”, brata mojej mamy. Wuj Wacek w czasie okupacji był w AK, po wojnie wrócił na studia w Łodzi, ale nowa Polska nie była Ojczyzną z jego marzeń. Postanowił więc wrócić do lasu. Dołączył do KWP, Konspiracyjnego Wojska Polskiego, zorganizowanego przez kapitana Stanisława Sojczyńskiego, „Warszyca” w okolicach Tomaszowa Mazowieckiego. Został dowódcą dużego oddziału.
Spełnił pan filmowo marzenie babci?
W życiu się to nie mogło udać, ale udało się w filmie. W rzeczywistości dziadek zalutował trumnę syna i pochował na cmentarzu w Łaznowie koło Tomaszowa Mazowieckiego. Zanim to zrobił, UB trzy razy wykopywało wuja z grobu, żeby sprawdzić, czy na pewno nie żyje. Dziadkowie musieli na to wszystko patrzeć. Na cmentarzu w Łaznowie ludzie przez lata ukradkiem stawiali znicze na grobie wuja, a teraz każdego 1 marca jest tam mała uroczystość z udziałem harcerzy. To jedyny taki grób na cmentarzu. Ta odmiana mnie cieszy, ale jest w tym nieco przesady tym razem… w drugą stronę. Za dużo w tym gorliwości.
Co ma pan na myśli mówiąc „za dużo”?
Próby pośpiesznego wytworzenie mitu bohaterskiego Żołnierzy Wyklętych mają swoje refleksy na każdym poziomie, również na tym łaznowskim, związanym z wujem Wackiem. Na wyższym poziomie trwa spór o to, który wyklęty lepszy, który słuszniejszy, źli artyści robią słabe filmy, niezdolni rzeźbiarze stawiają pomniki. To nie pomaga przywróceniu pamięci o wielu pięknych ludziach, ich losach, cierpieniach złożonych w ofierze Ojczyźnie. Mój film nie jest głosem w dyskusji, choć wiem, że może tak być potraktowany. Jestem na to gotowy.
Najlepsze polskie produkcje 2017 r. Subiektywny ranking Łukasza Adamskiego na tygodnik.tvp.pl.
zobacz więcej
Musiałem dostarczyć im jak najwięcej informacji, a potem każdy z nich tworzył swoje ekranowe istnienie, czerpiąc z tej wiedzy i z siebie. Grażyna niemało doświadczyła w życiu, tak samo jak Janek, i dzielili się tym ze swoimi postaciami. Dość powiedzieć, że mój starszy brat, Włodek, który w filmie zajmował się transportem, gdy zobaczył Grażynę w charakteryzacji i kostiumie powiedział: „Ojej, babcia Hania”. Grażyna przez lata obcowała z historią mojej rodziny, nasiąkła nią. Na planie asekurowałem ją i Jana, ale nie musiałem wiele interweniować. Mają świetny słuch.
Na konferencji podczas 43. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni powiedział pan, że „Ułaskawienie” trzeba było przemontować, bo to był film chuligański. Czyli jaki?
Był chuligański i egotyczny. Na początku zawierzyłem swojej migotliwej pamięci, szedłem za jej rytmem. Potem jednak zrozumiałem, że widzowie będą mieli trudności ze zrozumieniem tej historii, więc ją przemontowałem.
Dużo scen wypadło z filmu?
Dużo. Kiedyś Lambros Ziotas, gdy był jeszcze młodym producentem, dziwił się, że tak wiele wyrzucamy z filmu. Przecież gdybyśmy zamiast wyrzucać, nie nakręcili tych scen, byłoby o wiele taniej. Po latach sam powtarza tę historię ze śmiechem. Tak po prostu jest z filmem: kręci się po to, żeby… wyrzucać.
Z zaniechań i bolesnych rezygnacji też wyrzyna się kształt filmu. Gdyby alpiniści nie chodzili po niskich górach, nigdy nie zachwyciliby się Mount Everestem, bo nie zdawaliby sobie sprawy, że jest tak wysoki. Najważniejsze sceny, te Mount Everesty, uwidaczniają się, bo obok nich są te mniejsze.
Wrócę do obsady. W Jakuba wcielił się w „Ułaskawieniu” Jan Jankowski, który w 1990 r. zagrał w pana pełnometrażowym debiucie fabularnym „Pogrzeb kartofla”. Robił pan teraz casting do filmu?
Na główne role nie było castingu. Długo się namyślałem, kto zagra Jakuba, zanim do głowy przyszedł mi Janek. Kiedy to ogłosiłem, ekipa i partnerzy produkcyjni przyjęli tę decyzję z mieszanymi uczuciami, bo to „aktor serialowy”. Prosili, żebym się może jeszcze trochę namyślił. A ja widziałem w nim potencjał i okazało się, że racja jest po mojej stronie. Czasem trzeba się uprzeć. W roli Jurgena zadebiutował Michał Kaleta. Trafiłem na niego przypadkowo, zaprosiłem na zdjęcia próbne i odkryłem rewelacyjny talent. Od początku było wiadomo, że Grażyna zagra babcię Hanię.
Lubi pan kino drogi?
Bardzo lubię i kiedyś zrobię prawdziwy film drogi.
„Ułaskawienie” nie jest prawdziwym kinem drogi?