Kultura

Polska ginie, my żyjemy. Nadwiślańskie egzorcyzmy

Dwaj pisarze, którzy wsiedli do czerwonego tramwaju, zostawiając za sobą przystanek Niepodległość. 60 lat temu miały premierę ważne dla Polaków filmy, zrealizowane na podstawie ich książek.

„Popiół i diament” Andrzeja Wajdy trafił do kin 3 października 1958 roku, „Pożegnania” Wojciecha Jerzego Hasa dziesięć dni później. Oba czarno-białe, nakręcone na kanwie wydanych krótko po wojnie powieści.

Wyobraźnią Polaków wciąż rządziła romantyczna poezja. Nikogo nie dziwiły padające z ekranu frazy Norwida i Słowackiego czy rekwizyty typu portret Kościuszki, zdobiący ścianę zapyziałego pensjonatu. Biesiadnicy zamawiają przy barze „dwa ułany”, zaś gdy alkohol zaszumi w głowach nowa i stara elita ruszą w chocholi taniec.

Wajda i Has to niemal rówieśnicy. Zanim zaprzedali dusze X muzie chłonęli wiedzę na krakowskiej ASP. Należeli do pokolenia przełomu, któremu przedwojenna szkoła wbiła do głowy tradycyjnie pojmowany patriotyzm.

Dorosłość przyszła do nich w pakiecie z politycznym, społecznym i kulturowym przewrotem. Runął odwieczny porządek, zachwiały się autorytety. W obu filmach nastrój schyłku ilustruje ten sam muzyczny motyw: polonez „Pożegnanie z ojczyzną” Ogińskiego. U Hasa wprost padają słowa: „Może nie będzie już tego, co przywykliśmy uważać, że jest Polską?”

Na tropie Bęc-Walskiego

Z tamtej epoki chcemy dziś pamiętać przede wszystkim komunistyczną opresję i Żołnierzy Niezłomnych. Dylematy inteligentów, próbujących się odnaleźć w rzeczywistości, która wyłoniła się z dziejowego kataklizmu, mogą wydawać się mało istotne i zwietrzałe. Czy takie są na pewno?
Kadr z filmu "Pożegnania" z roku 1958 w reżyserii Wojciech Jerzego Hasa, na zdjęciu Maria Wachowiak i Tadeusz Janczar. Fot. TVP
Zanim rozliczymy reżyserów, warto zająć się dostarczycielami literackiego wsadu. Zwłaszcza, że Stanisław Dygat i Jerzy Andrzejewski mają też na sumieniu scenariusze „Pożegnań” oraz „Popiołu i diamentu”.

Obie powieści ukazały się drukiem w 1948 roku. Powstały z potrzeby serca, a ściślej – w celach autoterapeutycznych. Pisarze wierząc, że komunizm nie ma w Polsce żadnej alternatywy, wsiedli do czerwonego tramwaju, zostawiając za sobą przystanek Niepodległość.

System, mieniący się ludową demokracją oczekiwał od kawiarnianych inteligentów ekspiacji i usług o charakterze propagandowym. Z tym pierwszym problemów nie było. Panowie literaci za sanacji flirtowali z władzą, chociaż w głębi duszy czuli się od niej lepsi i mądrzejsi.

Szok, spowodowany wrześniową klęską i bezradnością rządu na uchodźstwie wobec złej koniunktury dla Polski, trzeba było jakoś odreagować. Dygat opisując sfery ziemiańsko - inteligenckie używał żółci zamiast atramentu. Dzisiaj może się to kojarzyć z kopaniem leżącego, jednak tuż po wojnie władza nie musiała narzucać czarnej legendy 20-lecia, ona tworzyła się samorzutnie.

Autor „Pożegnań” zatrzymał się w połowie drogi między Gombrowiczem, a szyderczymi rysunkami, publikowanymi wówczas w krakowskim „Przekroju”. Ich bohaterem był tłusty reakcjonista w meloniku, August Bęc-Walski, który okupację spędził jak u pana Boga za piecem, w Podkowie Leśnej. W komunistycznej Polsce cierpiał katusze. Ubolewał, że stara hrabina Kociełapska z braku węgla musi palić w piecu swym drzewem genealogicznym.

Poprawka z historii

Dygatowi wystarczyło samozaparcia, by odciąć się od własnych korzeni, lecz nie potrafił wykrzesać z siebie entuzjazmu dla nowych porządków. Jego starszy kolega podjął ten wysiłek, dlatego „Popiół i diament” trafił na listę szkolnych lektur. Książka rodziła się w bólach („wszystko co piszę, wydaje mi się nędzne i nikłe” – zwierzał się Andrzejewski). Autor sam siebie próbował przekonać, że w 1945 roku władza z obcego nadania padła ofiarą nieuzasadnionej agresji ze strony „chłopców z lasu”.

To wierutne kłamstwo stało się kamieniem węgielnym powieści, sprawiając, że nawet przyjaciele Andrzejewskiego, tacy jak Czesław Miłosz, mieli ją za dobrze napisaną, lecz fałszywą. Zdaniem Marii Dąbrowskiej był to „paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle”. Z nieskrywaną satysfakcją zanotowała w dzienniku, że rodacy przekręcają tytuł na „Gówno i zamęt”.

Ekranizacja wydawała się nieuchronna, lecz wkrótce wyszło na jaw, że „Popiół i diament” wyraża mądrość etapu już minionego i parzy decydentów jak gorący kartofel. Symetryzm pana Jerzego można było jeszcze od biedy tolerować w dobie utrwalania władzy ludowej, ale po sławetnym zjeździe filmowców w Wiśle jedyną dozwoloną konwencją stał się socrealizm.

Do adaptacji powieści przymierzali się Wanda Jakubowska, Erwin Axer i Antoni Bohdziewicz, ale ich projekty nie przeszły przez igielne ucho cenzury. Kiedy w 1958 roku do Andrzejewskiego zgłosił się Wajda, wiały już inne polityczne wiatry.

Mityczna instytucja w nietypowym mieście. Z siedzibą w dawnej manufakturze

Opowiadali o uwikłaniach ukazując przerażający obraz rzeczywistości.

zobacz więcej
Pisarz był wniebowzięty, jakby tylko czekał na okazję, by swe dzieło po raz kolejny przerobić. Kilka miesięcy wcześniej oddał legitymację PZPR i coraz bardziej oddalał się od marksizmu. Ze scenariuszem uwinął się jednak w tempie godnym stachanowca. Zaangażował się w projekt do tego stopnia, że regularnie przyjeżdżał na plan filmowy do Wrocławia.

Erozję systemu, która zaczęła się z chwilą śmierci Stalina, zastopował Gomułka. Dwa lata po buncie poznańskich robotników i milionowym wiecu na warszawskim placu Defilad było już jasne, że polityczna odwilż dobiegła końca. Przemoc i kłamstwo pozostały fundamentem systemu, choć stosowano je dyskretniej i z większym wyczuciem.

Branża filmowa, której władza w przypływie wielkoduszności przyznała częściową autonomię, skompromitowała się mniej niż literaci. W nadchodzącej walce o rząd dusz polskie kino dysponowało niezaprzeczalnymi atutami. Sądząc po premierach z roku 1958 stało się również czułym barometrem społecznych nastrojów. A były one, co tu ukrywać, pod psem.

Precz z bryczesami!

„Popiół i diament” Wajdy jest od „Pożegnań” Hasa bardziej efektowny (by nie rzec, efekciarski), przeładowany symboliką i jednocześnie zadziwiająco teatralny. Akcję skondensowano do kilkunastu godzin, co podkręciło dramaturgię. Z ekranu nie pada też finałowe, prowokujące szydercze komentarze, zdanie: „człowieku, po coś uciekał?”

Bohaterowie, wojenni rozbitkowie, spotykają się w czyśćcu, czyli małomiasteczkowym hotelu. Tu nawet barmanka okazuje się panienką, wychowaną we dworze. Biały koń, daremnie czekający na generała Andersa, moknie w deszczu. Partyjniak Szczuka, zepchnięty na drugi plan, ma niewielki wpływ na bieg wydarzeń.

Wajdę bardziej interesuje dramat byłych akowców, rozdartych między wiernością złożonej przysiędze i pragnieniem normalnego życia. Drugi reżyser – Janusz Morgenstern, wymyślił słynną scenę ze spirytusem, płonącym w kieliszkach. Wyliczanka pseudonimów poległych przyjaciół kończy się znamiennym podsumowaniem: „My żyjemy!”

Wznoszący ów toast Adam Pawlikowski faktycznie walczył w Powstaniu Warszawskim. Zbigniew Cybulski był na to za młody. Jego rozedrganie, które wielu brało za nonszalancję, pasowało reżyserowi. Wajda potrzebował unowocześnionego Kordiana, który bajerując dziewczynę, szukałby jednocześnie upuszczonego naboju.
Wojciech Jerzy Has, zdjęcie z lat 60. XX wieku. Fot.. PAP/Eugeniusz Wołoszczuk
Cybulski nawet nie starał się wyglądać i zachowywać jak konspirator. Podczas próby kostiumowej założył jasny trencz, bryczesy, buty z cholewami i kapelusz lecz ostatecznie uznał, że Maciek Chełmicki nie powinien być „figurką z szopki”. Wystąpił w wąskich spodniach i ciemnych okularach, tak jak się nosił na co dzień.

Powiedzmy sobie szczerze: zrobienie realistycznego filmu o antykomunistycznym podziemiu w tamtych czasach nie wchodziło w grę. Można zresztą wątpić, czy chciałaby tego publiczność, przyzwyczajona do salonowych konwencji. Po 1945 roku w Europie znalazło się kilku śmiałków, gotowych pokazywać świat mniej więcej takim, jakim jest naprawdę, lecz ów eksperyment dość szybko zarzucono jako mało opłacalny.

W krajach, w których cenzura nie trzymała filmowców za gardła unikano przypominania powojennego chaosu, bezprawia i wędrówek ludów. A przecież doświadczyła ich większość mieszkańców Starego Kontynentu. Być może to był jeden z powodów, dla których „Popiół i diament” zrobił taką furorę na Zachodzie. Przez długi czas był to najbardziej znany w świecie polski film.

Świat na opak

Wajda przedwojenne kino miał w głębokiej pogardzie, za piłsudczykami i endekami też nie tęsknił. Bez cienia sympatii pokazał upadłą elitę, z pietyzmem przechowującą szable i portrety przodków, lecz marzącą już tylko o ucieczce z kraju. Scena z bohaterem, umierającym na „śmietniku historii” to był jego pomysł. Twierdził, że zainspirowało go zakończenie „Asfaltowej dżungli” Johna Hustona.

Zachwycał się „Obywatelem Kanem” Orsona Wellesa. „Ten film był naszą Biblią” – przyznawał Morgenstern. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, filmowcom z PRL imponowało szybkie, hollywoodzkie tempo, tak różne od rozlewnej narracji, charakterystycznej dla produkcji radzieckich.

Cybulskiego porównywano z Jamesem Deanem, zachwycano się spontanicznością oraz intensywnością jego kreacji. Brytyjski krytyk dopatrzył się pokrewieństwa „Popiołu i diamentu” do dramatów Carola Reeda „Niepotrzebni mogą odejść” i „Trzeciego człowieka”. Te anglosaskie konotacje są dość zabawne, zważywszy na często podkreślaną arcypolskość filmu Wajdy.

Ekranizacja powieści Andrzejewskiego do dziś stanowi wdzięczny materiał do egzegezy. Symbolizm, neoromantyzm, egzystencjalizm, a może jednak ekspresjonizm? – zastanawiają się autorzy prac magisterskich. 60 lat temu dla widzów ważniejsze było, że Grażyna Staniszewska śpiewa (głosem Sławy Przybylskiej) zakazane do niedawna „Czerwone maki”.

Ubekistan, fenomen przełomu wieków, zachodni oddech, kreślarz map, góral – samouk… Rankingi stulecia

Po trzy najważniejsze dla Polski filmy, sportowców, pisarzy, naukowców i zdobywców typują: Kłopotowski, Babiarz, Matyszkowicz, Rożek i Rogozińska.

zobacz więcej
Recenzenci przeważnie chwalili Wajdę. Stanisław Grochowiak radził „pochylić głowę przed arcydziełem”. Zygmunt Kałużyński, który pana Andrzeja już wtedy nie cierpiał, złośliwie zapisał Chełmickiego do Narodowych Sił Zbrojnych.

Towarzysze byli w rozterce. Z jednej strony film pokazywał bezsens walki z komunizmem, z drugiej - wstydliwą prawdę o tych, którzy mieli nowy ład tworzyć: cynikach, karierowiczach i lizusach.

Polska Ludowa rodzi się w oparach alkoholu i papierosowego dymu. Bohaterowie zastanawiają się co ich czeka, zaś na pierwszym planie krucyfiks zwisa z sufitu do góry nogami. Trudno o bardziej dosadny symbol odwróconych wartości. Opory budził też pesymistyczny finał.

Niechętny młodszemu koledze reżyser Aleksander Ford domagał się zakazu dystrybucji. Stanęło na tym, że zamiast w Cannes, pokazano „Popiół i diament” poza konkursem w Wenecji, gdzie uznano go za objawienie. Dąbrowska, która na książce Andrzejewskiego wieszała psy, oceniła, że „film Wajdy pokazał maksimum prawdy możliwej do pokazania w dzisiejszej sytuacji”.

Dokąd zmierzasz?

Dygat i Has nie splamili się socrealizmem (pisarz żartował w swoim stylu, że „strasznie chciał, tylko nie potrafił”). Gdy polityczny nacisk zelżał próbowali razem zrobić komedię. „Obrazki warszawskie” miały być satyrą na biurokrację. W ten sposób kamuflowano wówczas krytykę komunizmu. Komisja scenariuszowa utrąciła pomysł jako niedopracowany, lecz panowie byli już tak zaprzyjaźnieni, że z marszu wzięli się za następny projekt.

Wajda kręcił swój film w zmasakrowanym Wrocławiu, „Pożegnania” powstały w nietkniętej kataklizmem Podkowie Leśnej. Powieść zaczynała się od antysemickiej rozróby na uniwersytecie. Bohater, tak jak Dygat niedokończony student, dowiadywał się od uratowanego od pobicia Żyda, że świata i tak nie zmieni.

Pięknoduch Has ten wstęp pominął, wycieczki przeciw narodowcom zignorował, szyderstwa złagodził. Absurdalny humor oryginału doprawił końską dawką melancholii.

Pawła, „nieżyciowego idealistę”, mierzi skostniała rzeczywistość II RP. Przepijając pieniądze na czesne, poznaje zblazowaną fordanserkę Genowefę (pseudonim artystyczny Lidka) i zabiera ją na wycieczkę. Wałęsają się pod Warszawą, nocują w pensjonacie o wdzięcznej nazwie „Quo vadis”. Szczeniacki bunt kończy się, ku uldze większości zainteresowanych, interwencją ojca.
Andrzej Wajda w roku 1958. Fot. PAP/Kubiak
Paryskie perypetie Pawła Has pominął, spotykamy go znowu pod koniec wojny. Ma 27 lat, ale czy dojrzał? Rodzice „siedzą w Londynie, mają się dobrze”, on spędził dwa lata w Oświęcimiu. W książce przyznaje, że zadekował się w obozowej kuchni, ale Has ten kpiarski dodatek usunął.

Kończy się rok 1944, Polski jak było tak nie ma, zaś pamiątką desperackiej walki o suwerenność są „monumentalne zwłoki Warszawy”. W Podkowie Leśnej i okolicach duchowi bracia hrabiego Bęc-Walskiego z lękiem czekają na nadejście bolszewików.

Zakochany fatalista

Ciotka Walerka, która mówiąc ciągle wtrąca francuskie zwroty, ma za złe Pawłowi, że wzorem przodków nie wziął udziału w powstaniu. Wypełniona antykami i dziełami sztuki willa hrabiny Róży w Alei Kościelnej, w której koczują niedobitki przedwojennej elity, to Titanic. Pasażerowie już wiedzą, że ich okręt pójdzie na dno, lecz do końca zachowują pozory. Przekonują samych siebie że „komunizm jest nieżyciowy”.

Lokaj Feliks gongiem wzywa na posiłek i anonsuje gości, ale i on wkrótce wymówi służbę. W wyższych sferach zapanowało moralne rozluźnienie, z czego skorzystała Lidka, wychodząc za jednego z kuzynów Pawła. Hrabia Tolo został wspólnikiem lokaja w jego walutowych biznesach, wspomina się o szabrowaniu Warszawy.

Paweł jest irytująco bierny. To typ obserwatora, nieprzypadkowo tak często wygląda przez okno. „Pociąg już ruszył, trzeba jechać, dokąd nas wiozą” – mówi z typowym dla siebie fatalizmem.

Wszyscy spodziewają się Czerwonej Zarazy, a tu pojawiają się zuchy z orzełkiem bez korony na hełmach i gonią Niemców, aż miło. Nieogolony oficer LWP okazuje się przedwojennym znajomkiem Pawła. Nie ma się czego bać. Lidka (a raczej znów Genowefa) na przejętą nie wygląda. Wcina jabłko, można być pewnym, że poradzi sobie również w nowej epoce.

Filmowe „Pożegnania” zdominował wątek miłosny, realizm uległ rozmyciu, historia znajomości panicza i fordanserki przypomina sen na jawie.

Pokazał filmowcom środkowy palec. Outsider polskiego kina

Patryk Vega nie jest jak Quentin Tarantino, który wulgaryzmy opakowuje w poetykę, błysk i popkulturową erudycję. On jest uliczny. Prostacki i bezpośredni. Ale robi wiarygodne, wymykające się schematom kino.

zobacz więcej
U Wajdy kontury są ostre. Ulicami co jakiś czas przemieszczają się kolumny czerwonoarmistów. Dzień zwycięstwa jest zarazem dniem klęski. Ubek policzkuje schwytanego akowca. Dawało to jakieś pojęcie na temat opresji, jakiej podlegają bohaterowie, a przecież nikt z oglądających nie miał wątpliwości, co naprawdę działo się w kazamatach Urzędu Bezpieczeństwa. Szlachetny towarzysz Szczuka jawi się postacią z innej planety.

O tym, że oba filmy powstały w tym samym czasie, świadczą drobiazgi. Takie jak piosenka „Pamiętasz była jesień”, którą w „Pożegnaniach” śpiewa Sława Przybylska (tym razem we własnej osobie). U Wajdy Bogumił Kobiela szalał z gaśnicą, u Hasa jako hrabia Tolo kombinuje z Niemcami. W tej scenie na ekranie pojawia się też Pawlikowski i trzeba przyznać, że do twarzy mu we wrażym mundurze, ozdobionym Żelaznym Krzyżem.

Pawła gra Tadeusz Janczar, który był pierwszym kandydatem do roli Maćka Chełmickiego. Wajda wystawił go do wiatru, chociaż podobno to Janczar zachęcił go do lektury powieści Andrzejewskiego. Występ u Hasa nie przyniósł aktorowi splendoru, lecz bądźmy uczciwi - łatwego zadania nie miał.

Ucieczka z bankietu

Filmowy „Popiół i diament” to dziś absolutna klasyka, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że bardzo się postarzał. „Pożegnania” lepiej zniosły próbę czasu, a nawet dojrzały z latami, jak dobre wino. Wajda, przy pełnym poparciu i udziale autora, uszlachetnił prozę, trącącą propagandowym fałszem. Has przekierował rozliczeniową prozę przyjaciela do krainy elegancji i nostalgii. Żółć wyparowała gdzieś po drodze. Próbowali potem z Dygatem zekranizować jego literacki debiut - „Jezioro Bodeńskie”, lecz nic z tych planów nie wyszło.

Wajda, kręcąc „Popiół i diament” wieczorami pisał z Wojciechem Żukrowskim scenariusz „Lotnej”. Szybko ulotnił się z bankietu po premierze, bo trwały już zdjęcia do filmu, który okazał się dotkliwą porażką. Wrocławski kościół świętej Barbary, w którym Maciek Chełmicki ujrzał odwrócony krucyfiks, po odbudowaniu stał się cerkwią prawosławną.

Odpowiedzi na pytanie, czy da się pogodzić komunizm z polskością udzieliło życie. Wychodzi na to, że rację miał ojciec Pawła, który zwykł mawiać: „Świat jest jaki jest i nie może być inny”.

– Wiesław Chełminiak

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Trzebnica, okolice 1958. Reprodukcja fotosu (autorstwa Wiesława Zdorta) z filmu pt. Popiół i diament, w reżyserii Andrzeja Wajdy, na podstawie powieści Jerzego Andrzejewskiego. Na zdjęciu Zbigniew Cybulski jako Maciej Chełmicki (z lewej) i Adam Pawlikowski jako akowiec Andrzej, w scenie nieudanego zamachu na Szczukę. Fot. PAP/Reprodukcja
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.