Kandydat „z zewnątrz” elity politycznej (choć już nie establishmentu) wpisał się w kryzys zaufania do niej. Klasa polityczna, która przejęła władzę po rewolucji godności (tak nazywane są protesty przeciwko ówczesnemu prezydentowi Wiktorowi Janukowyczowi, które zaczęły się w listopadzie 2013 roku) już wtedy nienowa, dziś zawodzi na wszelkich frontach.
Skoro Amerykanie mogli w roku 2016 wybrać kogoś spoza układu, dlaczego nie mogliby tego zrobić Ukraińcy, którzy pójdą do urn 31 marca 2019 roku? Ktoś nieskompromitowany i rozpoznawalny przez wszystkich może więc te wybory po prostu wygrać. Niby dlaczego w odczuciu przeciętnego zjadacza chleba znad Dniepru czy spod Charkowa (a powtórzę nie bez kozery – to ich jest znacznie więcej niż nacjonalizujących Hałyczan spod lwowskiego Wysokiego Zamku) ma być on kandydatem gorszym od skompromitowanej od prawie dwóch dekad Julii Tymoszenko czy Petra Poroszenki, który oprócz narracji skupionej wokół uzyskania tomosu o autokefalii Prawosławnego Kościoła Ukrainy nie ma wiele do zaoferowania?
Fajny, dowcipny i błyskotliwy
Zełeński czaruje społeczeństwo w sposób bardzo podobny do Donalda Trumpa: Wszyscy wiecie, kim jestem. Jestem doświadczonym menedżerem. Nie jestem skompromitowany. Nic nikomu nie ukradłem. Do tego, co mam, doszedłem ciężką praca. Jestem fajny, dowcipny i błyskotliwy.
W przeciwieństwie jednak do 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych, Zełeński unika jednoznacznych deklaracji dotyczących polityki zagranicznej – co już powinno nas zainteresować. Akcesja Ukrainy do Unii Europejskiej i NATO nie jest dla niego celem. Co zdecydowanie ważniejsze – celem jest (przynajmniej według aktualnych deklaracji) kompromisowe rozwiązanie konfliktu z Rosją. A jaki kompromis jest możliwy w sprawie Donbasu? Tego, poza poddaniem go ewentualnie pod ogólnonarodowe referendum, już się od kandydata nie dowiemy.