Swoją drogą legendą nazwałem go chyba jako pierwszy na łamach „Newsweeka” jakieś dziesięć lat temu. Co skomentował w swoim charakterystycznym stylu: „Podobno napisałeś, że jestem legendą. Na szczęście zdarzają się też żywe legendy”. Od sierpnia 2017 Janusz Głowacki jest już tylko legendą bez przymiotnika, a ostatnie miesiące dopisały piękne post scriptum do jego biografii. „Zimna wojna”, której scenariusz napisał wspólnie z Pawłem Pawlikowskim, to bodaj najbardziej nagradzany polski film ostatnich kilku dekad.
Nie będę ukrywał, że Głowackiego osobiście bardzo lubiłem, a jako mistrza anegdoty wręcz podziwiałem. W swoich tekstach, ale i w życiu, był człowiekiem obdarzonym błyskotliwym dowcipem, wyczuciem absurdu i przenikliwą inteligencją. Można się o tym przekonać, czytając wznowiony właśnie zbiór felietonów „Jak być kochanym”.
W nowym wydaniu książki pojawiło się kilka niedrukowanych wcześniej tekstów, dotyczących spraw amerykańskich, ale większość tych felietonów ukazywała się pod koniec lat 60. i w latach 70. na łamach warszawskiej „Kultury”. Głowacki pokazuje w nich nie tylko swój dowcip, ale i erudycję, przy okazji dowodząc jak niezwykłym miejscem był PRL.
Bo czy np. dziś jest do wyobrażenia, żeby felietonista parafrazował w swoich tekstach Szekspira czy „Pieśń o Rolandzie”? Nie ma już wysokonakładowych pism, które by takie intelektualne wyzwanie podjęły.