Ludzie z teatru to moja pierwsza parafia
piątek,
12 kwietnia 2019
Sprowadzanie opowieści o Kościele do wątków seksualnych jest natrętne. Nie mówię, że złe rzeczy się nie zdarzają, ale taka jednostronność boli. Ona zresztą występuje także w sztuce, także w teatrze – mówi ks. Mariusz Lach, organizator i szef studenckiego Teatru ITP, wykładowca katedry teatru i dramatu na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.
TYGODNIK TVP: Jest ksiądz od wielu lat szefem Teatru ITP na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Do niedawna w pracy teatralnej unikał ksiądz odwoływania się do tego, co dzieje się za naszymi oknami. Ale spektakl „Sobowtóry” odnosi się wprost do wojny kulturowej, która toczy się we współczesnej Polsce.
KS. MARIUSZ LACH: Wolę literaturę, przypowieść, można mówić o Bogu nie przemawiając słowami Ewangelii. Tekst „Sobowtórów” zaproponowała autorka Magda Walusiak , to pokłosie jej kontaktów z ludźmi.
Ale to prawda, mnie już zmęczył dyskurs społeczny w teatrze polskim zwrócony zawsze w jedną ideową stronę. Postanowiłem wziąć w nim udział i przemówić własnym głosem. Choć może nie przewidywałem, że to zabrzmi aż tak mocno.
Wyszła przestroga, nawet głos protestu.
Może nawet manifest. Jest powód żeby nie zgadzać się na niektóre rzeczy. Ale z drugiej strony, gdy pokazuję dwie opcje polityczne: przeszłości i przyszłości, to budzę niezadowolenie po obu stronach, bo mówię krytycznie i o konserwatystach i o liberałach.
W sferze czystej polityki jest ksiądz symetrystą. Ale w warstwie ideowej przemawia ksiądz bardzo mocno, choćby w obronie życia.
Czuję, że stoją za tym moi młodzi aktorzy, choćby kiedy mówimy, że jak zbrodnia, jak bluźnierstwo traktowanie jest jedzenie mięsa, ale nie zabicie dziecka. Nas to przeraża. Tu ciężko o delikatność, o mówienie nie wprost. Bo w tej debacie wiele rzeczy załatwia się omownym językiem. Nie mamy Karty Gejów, Lesbijek, Biseksualistów, Transseksualistów, a po prostu LGTB.
To jest przedstawienie także o języku.
O języku, o mediach, o różnego typu manipulacjach. Gdy wszystko przelewa się przez internet jak przez rynsztok, prawda jest nie do wychwycenia. Myślę, że raz trzeba było to powiedzieć.
Zaatakował ktoś za to Teatr ITP? Nazwał teatrem zaangażowanym, wojującym?
Inne nurty w teatrze nie są wojujące? Ale nie, nie atakują nas. Pozwalają nam tak mówić, bo jesteśmy z KUL (śmiech).
Po raz pierwszy jednak tak konserwatywni.
Nie będziemy tego powtarzać za każdym razem. Jesienią w „Pieśni nad pieśniami” połączymy wątek biblijny z historią science fiction, pokażemy świat po katastrofie.
To na odwrót – czy nigdy żaden duchowny, a może świecki, nie zarzucił wam braku katolickiej ortodoksji?
Nie. Oglądają to moi przełożeni i z KUL, i ze zgromadzenia. Nikt nawet mi nie sugerował, w jaką stronę powinienem iść. Czasem podsuwa mi się tematy, pomysły, ale wyboru dokonuję ja.
Trwa wielka debata o autorytecie księży, o patologiach w Kościele ba nagonka na niego. Czy księdzu to nie przeszkadza w jego aktywności?
Sprowadzanie opowieści o Kościele do wątków seksualnych jest natrętne. Nie mówię, że złe rzeczy się nie zdarzają, ale taka jednostronność boli. Ona zresztą występuje także w sztuce, także w teatrze.
Bolała warszawska inscenizacja „Klątwy”, czy choćby to, jak zmienił się w ostatnim czasie teatr lubelski – Osterwy. Mogłem się czasem nie zgadzać z dyrektorami Babickim czy Tyszkiewiczem, ale to co oni robili, było poważne.
50 minut z aktorem biegającym wzdłuż torów i historia piekła złożona z tekstów kabaretowych... Teatralna mapa Piotra Zaremby
zobacz więcej
Dziś wystawia się „Świętoszka”, który w tej inscenizacji jest księdzem. Co jest absurdem, przecież Tartuffe u Moliera chciał się żenić. Tu mamy parodię scenę Ostatniej Wieczerzy.
Skądinąd nie neguję, że są też księża, którym drogi kompletnie się pogmatwały…
Nie dotyka księdza ta zbitka, że duchowny to osoba z definicji podejrzana.
Na KUL to oczywiście nie jest problem. A poza nim? Coraz częściej tytułują mnie „panem”, to nie jest przejęzyczenie, skoro robi się to w dyplomie dziękującym mi za pełnienie funkcji jurora. Ale ja podjąłem decyzję, że nie będę się angażował ani w atakowanie księży jako grupy, ani w ich obronę.
Ja muszę i będę pilnować siebie. Nie zmienię opinii publicznej. Mam swoją wspólnotę, nauczyłem się nawet z nimi szczerości, mówię im, kiedy jest mi ciężko. Jestem otoczony dobrymi ludźmi, którzy mi pomagają.
Po co kapłan założył teatr, na dokładkę muzyczny, ze studentami i dla studentów?
To długa historia. Kończyłem technikum w innej części Polski, w Tucholi. Do teatru nie chodziłem, za to dużo czytałem. Pewnego razu pojechałem z inną klasą do Teatru Polskiego w Bydgoszczy na „Mistrza i Małgorzatę”. Nie zrozumiałem nic, ale zafascynowała mnie przestrzeń, ruch sceniczny. Światy z książek ożyły.
Potem w Zgromadzeniu Salezjańskim uczono mnie wychowywania młodzieży, także przez muzykę i teatr. Sam miałem intuicję, że do ludzi warto docierać poprzez ich pasje. W seminarium w Łodzi mieliśmy dużo czasu, nie było jeszcze internetu. Pozwolono mi na jakiś kurs pantomimy i tańca, potem zacząłem prowadzić młodzieżową grupę ewangelizacyjną.
Muzyka chrześcijańska była już silna, za to teatr chrześcijański – słabiutki. Zacząłem wykorzystywać kontakty z ludźmi z łódzkiej filmówki, oni mi pomogli zrobić z tą grupą pierwsze przedstawienia.
Muzyczne?
Tak, ja na świat patrzę poprzez muzykę. Skończyłem seminarium, poszedłem do pierwszej pracy w szkole muzycznej w Lutomiersku koło Łodzi, gdzie byłem wychowawcą klasy, kierownikiem internatu. Po roku salezjanie wysłali mnie na KUL żebym skończył polonistykę. Jest takie założenie żeby księża z tego zgromadzenia uczyli innych przedmiotów niż katecheza, bo to buduje relacje z młodzieżą.
Pół roku wytrzymałem w Lublinie bez teatru. Studenci zobaczyli mnie na jakichś teatralnych zdjęciach, i chcieli żebym z nimi zrobił spektakl. Szukaliśmy nazwy. Przez lata był na KUL Teatr Polonistów. My nazwaliśmy się Inicjatywą Teatralną Polonistów. Na początku myśleliśmy: pobawimy się w to rok, może dwa.
A teraz macie którą rocznicę?
Osiemnastą. I chcemy nawet zrobić obchody tej osiemnastki. Nasz pierwszy spektakl to „Przypowieść o perle”. Nikt jej nie utrwalił, ale teraz chcemy ją na osiemnastce powtórzyć podczas uroczystego koncertu. Ona nie była wybitna, zresztą przerobimy ją z obecnymi studentami.
Czyj to jest tekst?
Niczyj, to skromny teatr plastyczny, zarazem przypowieść ewangelizacyjna. Trzeba to było wtedy szybko zrobić, żeby studenci się wciągnęli, poczuli, że można. Żeby potem wchodzić w rzeczy głębsze.
Kiedy skończyłem studia polonistyczne, przełożeni chcieli mnie zabrać z Lublina żebym uczył w salezjańskiej szkole. KUL się o mnie wtedy upomniał, byliśmy już z ITP po kilku premierach. Zwolniło się miejsce w Katedrze Teatru i Dramatu, więc mnie tam zatrudniono. I jestem do dziś.
Wczorajsza premiera „Zazdrośnic” to 476. wyjście teatru na scenę. To jest mniej więcej 30, 40 przedstawień w roku. To wielka operacja logistyczna, za każdym razem rezerwować salę, instalować sprzęt, a przede wszystkim zebrać studentów. Czasem to są małe przedstawienia – w „Oskarze i Róży” według Érica-Emmanuela Schmitta grają dwie osoby. Ale w „Sobowtórach – ze 20.
Ksiądz reżyseruje każde z tych przedstawień. To bardzo autorski teatr.
Jednego tylko nie reżyserowałem, byłem w szpitalu. Spektakl „Wesele Dawida” zrobił mój przyjaciel Maciej Wąsowski. I był świetny. Ale faktycznie, na ogół nie wypuszczam tego z rąk.
Dopytam: wiemy już, jak do tego doszło. Ale po co teatr?
Wypowiadam się w ten sposób, a z drugiej strony spotykam się z młodymi ludźmi. Po to zostałem salezjaninem. A zarazem to nie było wykalkulowane, to tkwiło we mnie.
Mógłbym wybrać spośród nich kilku najbardziej zdolnych i robić teatr jeszcze bardziej profesjonalny. Zrezygnowałem z tego pomysłu, chcę żeby ludzi w teatrze było jak najwięcej. Czasem jeździmy na przeglądy, dostajemy nagrody, studenci tego chcą, więc sami muszą załatwiać taki udział.
Ja jestem sceptyczny. Sam jako juror w różnych festiwalach widzę jak takie werdykty są przypadkowe, a jak bardzo młodzież się nimi przejmuje.
Uczy ksiądz swoich aktorów ruchu scenicznego, wymowy. Skąd ksiądz sam to wszystko zna?
Podpatrywałem, jeździłem na warsztaty. Kiedy dyrektorem Teatru Osterwy w Lublinie był Krzysztof Babicki, dostawałem się na próby, także te najbardziej kameralne. Siedziałem z tyłu, znałem tych aktorów, więc się na moją obecność zgadzali. Kopalnią pomysłów jest obserwowanie innych teatrów amatorskich choćby w roli jurora.
Co jest dla księdza ważniejsze: wyżywanie się w teatralnych pasjach czy ewangelizacja poprzez teatr?
W filmie Smarzowskiego Kościół krzywdzi, a potem wciąga na dokładkę skrzywdzonych w swoje struktury – niczym świat więzienia, które „przecwela” skazanych, którzy zaczynają grypsować.
zobacz więcej
To drugie. Doceniam rolę formy, ale jednak coś opowiadam. Pod tym kątem wybieram scenariusze, teksty są w większości nie moje, i pod tym kątem reżyseruję. Ja zacząłem od ewangelizacji wprost: grałem Mękę Pańską, przypowieść o synu marnotrawnym. Teraz to wszystko jest już mniej dosłowne, posiłkujemy się literaturą. I przychodzą na to ludzie, którzy do teatru przy kościele pewnie by nie przyszli.
Kiedy wystawiliśmy po raz pierwszy „Niebieskiego ptaka”, plenerowe widowisko, przyszła na niego grupa zwabiona efektami z ogniem. Potem mi gratulowali: proszę księdza, ta droga krzyżowa była świetna. Ale tam nie było drogi krzyżowej, to tylko oni ją zobaczyli. Różni ludzie są w stanie wyłowić z teatru różne rzeczy.
A młodzi aktorzy przychodzą bardziej dla pobawienia się w teatr, czy dla ewangelizacji?
Pewnie na początku kręci ich teatr, słyszeli o ITP, choć nie zawsze nas oglądali, po naborze mają kilka tygodni żeby się zorientować, czym my jesteśmy. Ja powtarzam, że jesteśmy otwarci na różne sposoby myślenia, nie żądam jednomyślności.
Ale przestrzegam żeby nie wybierali podwójnej tożsamości. Żeby nie żyli tak, że pod czymś się podpisują, a potem we własnych środowiskach temu zaprzeczają. Bo takie rozdarcie im samym zrobi krzywdę.
Ale na początku wystarczy żeby nie byli przeciw. Przychodzą więc i osoby niezaangażowane w Kościół. Na ogół zostają i potem coś się w ich życiu zmienia.
Rozmawia z nimi ksiądz na temat spraw ostatecznych?
Na próbach jesteśmy zajęci głównie pracą, przed spektaklami jest krótka wspólna modlitwa. Ale mamy co roku dwutygodniowe warsztaty, od pięciu lat w Czerwińsku. I wtedy jest msza, jest kazanie, konferencja, wspólne modlitwy. Tam rozmawiamy sporo, nie tylko o teatrze.
Wszyscy uczestniczą we mszy?
Pierwszoroczni są czasem ludźmi wątpiącymi. Nie chcę do niczego zmuszać, ale z reguły w drugim roku są już w pełni zaangażowani.
Ktoś odszedł, bo przeżył kryzys wiary?
Kilka lat temu pojawił się problem ludzi, którzy żyli w dwóch różnych światach. W teatrze przeżywali śpiewanie, występ, a życiu prywatnym wyznawali kompletnie inne zasady. Ale takie osoby odchodziły po cichu same, można powiedzieć z końcem sezonu.
Są natomiast przypadki ludzi, którym rozpadło się życie prywatne już po zakończeniu występów w ITP: rozwód, kataklizmy życiowe. Ale nawet oni pozostają w otoczeniu teatru. Ja nikogo nie osądzam, nie odrzucam. Przeciwnie, rozmawiam, spotykam się. Próbujemy się wzajemnie wspierać.
Ksiądz tych, co kończyli studia, wypychał z teatru.
Wydawało mi się to naturalne, ale od kilku lat trochę zmieniłem politykę. Skoro powtarzali, że chcą zostać, niech zostaną. Tylko że na ogół ci sami ludzie przyznają gdzieś po roku, że nie są w stanie godzić teatru z pracą zawodową, z rodziną.
Ten teatr nie jest sposobem na całe życie. Nie da się go robić zawsze, ale jednak nie we wtorki, czwartki i jeszcze z wolnymi weekendami. Tym starszym zresztą coraz trudniej rozmawia się ze studentami. Ale kontakt pozostaje.
Są i wyjątki. Martyna Sabak, aktorka z „Oskara i Róży”, grała w ITP ze 200 razy. Skończyła jedne studia, farmację, teraz kończy jazz w Katowicach. Nie tylko nadal występuje, ale pomaga w ustawianiu śpiewu.
ITP jest podobny do innych teatrów chrześcijańskich? Będzie ksiądz to wiedział, bo nawet pisze ksiądz pracę o tych teatrach.
Niektóre nasze przedstawienia nawet nie mogą się odnosić wprost do chrześcijaństwa. Jak choćby „Ifigenia” Magdy Walusiak, którą pan oglądał – ona jest przeniesiona we współczesne czasy, ale punktem wyjścia jest mityczna grecka rodzina Atrydów. To jest opowieść o relacjach międzyludzkich.
Wiele lat temu graliśmy mocno przerobioną „Odyseję”. Główną bohaterką była kobieta poszukująca po morzach ukochanego. Trafia na wyspę Kiklopów, na Wyspę Umarłych. W finale okazuje się Ewą, a jej ukochany – Adamem.
Był też „Don Kichot”, człowiek uważany za głupiego, bo wszędzie widział dobro. On jest prefiguracją Chrystusa.
Rzeczywiście w „Wizycie” według „Wizyty starszej pani” Dürrenmata czy teraz w „Zazdrośnicach”, też według Eryka Emmanuela Schmitta, nie odwołujemy się do religii, ale próbujemy podsuwać chrześcijański sposób rozstrzygnięcia różnych dylematów moralnych.
Ale w „Sobowtórach” wróciłem wyraźnie do nazywania rzeczy po imieniu.
Dopytam o porównanie ITP z innymi teatrami chrześcijańskimi.
Są w Polsce różne grupy, niektóre nazywają się chrześcijańskimi i tak jak my nie zajmują się inscenizacjami biblijnych scen. Teatr Logos z Łodzi istnieje 30 lat, tam zawodowi aktorzy i reżyserzy mieszają się z amatorami, ale on jest coraz bardziej profesjonalny i ogarnia bardzo różnorodną tematykę. Ostatnio wystawili „Krzesła” Ionesco”.
Ponure, katastroficzne, zakończone samobójstwem pary bohaterów?
Trochę zmienili tę ostatnią scenę, oni bardziej odchodzą niż się zabijają. Są więc teatry które szukają inspiracji w literaturze. Inne są bardziej religijne, często prowadzone na potrzeby rekolekcji. Ale są takie, które poza taką formułę wychodzą osiągając bardzo wysoki poziom.
Teatr Franciszka wystawiał musicale w Spodku. Teatr A z Gliwic odwołuje się z kolei do wydarzeń historycznych: Prymas Wyszyński, męczennicy XX wieku, ale to nie jest teatr dewocyjny.
Mam wrażenie, że ITP jest w czołówce tych teatrów, choćby ze względu na długość istnienia. Ja się z nimi wszystkimi znam, odwiedzamy się. Nie ma między nami rywalizacji, czego się bałem, kiedy organizowano pierwsze Forum Teatrów Chrześcijańskich. Jest wymiana doświadczeń, nawet wzajemna pomoc. Oni nam czasem prowadzą warsztaty, czy robią choreografię.
Lubię polskich aktorów. Uważam, że są przez moich znajomych o prawicowych poglądach demonizowani albo przesadnie lekceważeni. Ale odpowiadają na to przewrażliwieniem i stereotypami.
zobacz więcej
Ile osób przewinęło się przez ITP?
Co roku przychodzi około 10-15 nowych osób. Ile było w sumie? 200, może 250. W tej chwili jest 34, 35. Z początkiem każdego sezonu pytam: czy mogę na ciebie liczyć. Czasem są wypadki losowe: dziewczyna wyjeżdża na Erasmusa i pyta, czy będzie mogła wrócić za pół roku. Z ponownego castingu ją oczywiście zwolnimy. Muszą podejmować wiele wyborów i z wielu rzeczy rezygnują – dla teatru.
Studiów dla niego nie zawalają?
Generalnie nie, chociaż zdarzają się przypadki poprawek, kolejnych egzaminów. Jednak nie jest to, tak mi się wydaje, spowodowane zajęciami teatralnymi. Większość zespołu jest w tej chwili z KUL, osiem osób z innych uczelni. Był taki czas, kiedy ludzie spoza KUL stanowili połowę.
Ma ksiądz niekonwencjonalne metody oddziaływania na nich. Na przykład spotyka się ksiądz z ich rodzicami. To na studiach niespotykane.
Salezjanie mają wychowywać nie tylko młodzież, ale i młode rodziny. Kategoria młodzieży się zresztą wydłużyła, jest się nią często do trzydziestki. Ja jestem z nimi podczas studiów, a potem odchodzą. Rodzice z nimi zostaną.
Postanowiłem zaprosić rodziców dwa razy na spektakle, wcześniej rozmawiałem z nimi trzy, cztery godziny. Starałem się pokazać im, co ich dzieci w tym teatrze naprawdę robią. Dostałem mocne wsparcie. Ojciec jednej z dziewczyn powiedział: „Mogą być dobrymi aktorami, albo nie. Ja się cieszę, że moja córka się zmienia, że jest dobrym człowiekiem”.
Ja jestem w wieku wielu tych rodziców, więc nawiązują się między nami towarzyskie stosunki. A potem to ja udzielam ich dzieciom ślubów.
A nikt z rodziców nie miał pretensji, że zajmuje ksiądz ich dziecku czas takimi głupstwami jak teatr?
Nie, chociaż ktoś prosił żebym pilnował nauki córki. Wielu z moich studentów teatr mobilizuje nawet do innych rzeczy. Są tacy, którzy kończą studia z nagrodami. Generalnie, rodzice są za teatrem.
Jak to się dzieje, że zdecydowana większość z księdza aktorów nie nabiera ambicji teatralnych? Chcą robić w życiu całkiem co innego.
To przygoda, ale ona ich w wielu wymiarach rozwija, otwiera. Nabierają zdolności choćby wypowiadania się, ale też zaczynają bardziej świadomie żyć, podejmować decyzje.
A jacy oni są? W porównaniu z księdza pokoleniem? Albo z tymi, z którymi ksiądz pracował przed 18 laty.
Ci którzy są w teatrze czwarty, piąty rok zaczynają narzekać na tych najmłodszych. Ale rzeczywiście widzę różnice bardziej fundamentalne. Są coraz słabsi, łatwiej się zniechęcają, popadają w depresję.
Chcą wszystko osiągnąć od razu, długa droga ich deprymuje. „To ksiądz mi powie, jak mam to powiedzieć, żeby było świetnie”– to typowa kwestia na próbie. Są mniej zaradni życiowo, ciężko znaleźć kogoś, kto umie skręcić wtyczkę.
Osiemnaście lat temu wszystko robiliśmy sami, teraz ci najmłodsi są przyzwyczajeni, że wszystko można kupić. A jednak kilka lat temu musieli wszyscy uszyć sobie kostiumy do „Fausta” i zrobić maski.
Ależ to przerażające zadanie, zwłaszcza dla panów. Sam bym nie sprostał.
Robili to jako zespół, więc się wspierali wzajemnie. Kupiliśmy maszynę do szycia, ale panie mogły pomagać panom. Najpierw strasznie narzekali, ale potem zaczęli być bardziej zespołem. I w efekcie to docenili. Choć tak naprawdę szyły trzy, cztery osoby. Uczą się współpracy.
Jak już ktoś tu jest, może się zresztą nauczyć różnych rzeczy. Choćby takich cnót jak punktualność. Tu panuje reżym. Dwie dziewczyny ciągle się spóźniały, chodziły w kratkę. Myślałem, że po moich reprymendach odejdą. Dziś są najbardziej zaangażowanymi i odpowiedzialnymi członkami zespołu.
A nie narzuca im ksiądz za dużo? Wszystko ksiądz wymyśla, zawsze reżyseruje.
Prawda, u nas nie ma demokracji. Ale o każdym spektaklu bardzo dużo rozmawiamy. Pomagają mi dwie dziewczyny, dawne aktorki ITP. Urszula Kasprzak-Wąsowska prowadzi śpiew, a Justyna Kociuba – choreografię. Obie nie mają formalnego wykształcenia artystycznego, ale świetnie sobie radzą, mają wpływ na wiele moich decyzji, choćby obsadowych. Czują teatr.
Skądinąd ja nie traktuję obsady jako środka, żeby któregoś aktora zadowolić, albo wyleczyć z kompleksów. Ale staram się aktywizować ich wszystkich, stąd te wielkie obsady, stąd chórki. Nawet mała rólka jest ważna. Mówiłem już, że mógłbym stawiać na wybranych, a chcę aktywizować wszystkich, stawiać na nowych.
Chyba najtrudniejsza jest bariera muzykalności?
Oddzielnie mamy próby aktorskie i wokalne. Uważam, że wielka popularność musicali coś nam mówi. Także dzięki śpiewaniu zostaje coś potem w głowach, choć dla mnie to także kwestia czucia muzyki. Ale lubię też przedstawienia skromniejsze, gdzie muzyki nie ma – choćby „Oskara i Różę”.
To przejmujący, pięknie zagrany spektakl, świetne role Martyny Sabak i Jana Filipa. A jaki pozostał księdzu w pamięci jako najpiękniejszy?
Serce wkładałem w każdy, ale chyba rockowy „Prorok”. Opowieść o człowieku, który wybrany przez Boga popadł w pychę, a potem znalazł sens będąc na dnie. To jest częściowo mój tekst. Teraz go poprawiłem, wystawiłem na wielkiej sali koncertowej. Spełniło się jakieś moje marzenie.