Forma jest oczywiście bardzo ważna, jeśli jednak za formą nie kryje się treść, nic dobrego z tego nie wynika. I dlatego w polskich teatrach odczytywane są manifesty polityczne i poruszane problemy społeczne. Tyle że nie tędy droga, co rozumieją Anglosasi. W USA i Wielkiej Brytanii wciąż to literatura dramatyczna jest w centrum uwagi twórców (i nawiasem mówiąc, dlatego mają tam tak dobre kino). Niestety do Polski inspiracja płynie z Niemiec, a tam nie ceni się tekstów.
A przecież największe sukcesy polskiego teatru powojennego to wystawienia klasyki (zwłaszcza rodzimej) albo inscenizacje nowych dramatów naszych autorów. Dziś klasyka jest potrzebna tylko po to, aby poddawać ją dekonstrukcji, dopisując np. monologi Hamletowi albo robiąc z Kordiana kobietę (a było nawet przedstawienie, gdzie Kordianów było siedmiu!!!).
Nikt już nie chce pamiętać, że ważne inscenizacje wiążą się z nazwiskami takich autorów jak Sławomir Mrożek, Tadeusz Różewicz czy Janusz Głowacki. Dla teatru pisali wszyscy od Zbigniewa Herberta poczynając na Dorocie Masłowskiej kończąc, a teraz nie pisze już prawie nikt. Reżyserzy tekstów nie potrzebują, bo są mądrzejsi od Szekspira, w związku z tym powstaje coraz mniej dramatów i są one coraz słabsze. Typowe błędne koło.
Nie znaczy to, że nie ma dobrych autorów. Wojciech Tomczyk, Małgorzata Sikorska-Miszczuk, Marek Kochan, Rafał Wojasiński, Tadeusz Słobodzianek – każdy z nich ma swoje sukcesy. A dołączają też młodsze roczniki, np. Weronika Murek, która pojawiła się w programie „Koło pióra” w związku z wydaniem książki „Feinweinblein”, zawierającej trzy dramaty. Ale to zdecydowanie za mało.
Do środowiska teatralnego nie dociera prawda, którą rozumieją twórcy kinowi. Największą wartość dla odbiorcy i dla kultury ma zapis współczesności. Ludzie chcą oglądać samych siebie, a dla przyszłych pokoleń będzie to ważny dokument. Niestety, z biegiem lat mam coraz mniej nadziei, że dramat z polskim teatrem, kiedyś się skończy.
– Mariusz Cieślik