Ale u Erny… Wrażenie przejścia na drugą stronę obrazu. Nic tu nie było normalne. Szafka służyła za magazyn rysunków. Szafka? Szafkopodobny kształt oblepiony reprodukcjami, rysunkami, sznurkami jak wodorosty. Obok krzesło, na którym strach było siadać – całe pokryte naroślami, a nuż wchłonie jak rosiczka owada? Telefon z ptasimi łapkami i wybebeszonym wnętrzem – obrzydliwy, zarazem fascynujący. Natłok obiektów nie z tej ziemi – surrealistycznych, niepoważnych, niepraktycznych.
Wszędzie na ścianach obrazy i rysunki; pokryty ceratą stół zawalony pracami. Najlepiej w tym bałaganie radził sobie kot. Ona zdawała się nie dostrzegać odmienności swego domostwa od innych.
Nierealna wydawała się też postać artystki – zawsze uśmiechniętej, ubranej więcej niż skromnie, ale kokietującej własnoręcznie wykonaną biżuterią. Robiła ją ze znalezionych na ulicy, wśród śmieci, zdestruowanych przedmiotów. Kamyk, kapsel, klucz, spinacze – oto jej „precjoza”. Dla artystki nic nie miało wartości – i wszystko było cenne.
Erna nie skarżyła się na los, nigdy nie drążyła tematu Holokaustu. Jednak to w niej tkwiło: wojna we Lwowie, ucieczka z getta, ukrywanie się pod przybranym nazwiskiem. Stąd jej infantylno-nieobecna poza. Żarty z życia. Żarty ze śmierci. Szaleństwo, które stało się metodą. Surrealizm, panaceum na ból.
Ni to kokony, ni gniazda, ni to gigantyczne jaja
Druga bohaterka wystawy w Galerii Szydłowski (czynna do 30.05.2019) to Krystiana Robb-Narbutt. Młodsza od Erny o 32 lata. Mimo różnicy wieku, łączy je wiele podobieństw. Krystiana, urodzona tuż po wyzwoleniu (1945-2006), także była naznaczona wojną i Holokaustem. A potem wydarzeniami roku 1968…