Poza tym, przy finansowej zapaści polskiej kinematografii i braku literackiego nadzoru, pod koniec poprzedniego stulecia powszechne stało się, że reżyserzy sami zaczęli sobie pisać scenariusze. Powoływali się, oczywiście, na względy artystyczne, ale my ludzie inteligentni rozumiemy, że czasem chodziło także o tantiemy.
Wszystko to razem sprawiło, że polskie kino znalazło się w głębokim kryzysie artystycznym i dopiero teraz się z niego wydobywa. Na szczęście producenci i stacje telewizyjne coraz częściej sięgają po współczesną literaturę oraz prawdziwych pisarzy, w czym pomogły sukcesy: „Zimnej wojny” (którą wspólnie z Pawłem Pawlikowskim napisał nieodżałowany Janusza Głowacki) czy serialu według książki „Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka.
Piszę to wszystko na marginesie wspomnień Marii Konwickiej „Byli sobie raz”, gdzie wątek filmowy pojawia się raz za razem, choć nie jest to główny nurt opowieści. Ojciec autorki był kierownikiem literackim, scenarzystą i reżyserem. Sam zrealizował kilka filmów wybitnych. Przede wszystkim nowatorski „Ostatni dzień lata”, „Salto”, „Jak daleko stąd, jak blisko” czy „Dolinę Issy” (adaptację książki innego pisarza rodem z Litwy – Czesława Miłosza). Ale przecież był też Tadeusz Konwicki – jako scenarzysta - współautorem wielkich artystycznych sukcesów filmów, które wymieniłem powyżej: „Faraona”, „Matki Joanny od Aniołów”, „Austerii”.