Kodeks szanował flagi, godła i przywódców wszystkich państw, a zacni obywatele piastujący wyróżniające funkcje społeczne nie mogli okazać się łajdakami. Wszystko, czego nie wolno, opisano w punktach. Podział był prosty: były postacie jednoznacznie złe i jednoznacznie dobre, i te dobre wygrywały.
Rękawiczka Rity Hayworth
Stąd wzięła się nazwa na Holywood – „Fabryka snów”. Pan Hays firmował sen o świecie sprawiedliwym, uczciwym, przyzwoitym i demokratycznym, gdzie o wyróżnieniu stanowiły zasługi i cnota. Swoistą sztukę dworską, do poziomu której chciała awansować niedawna rozrywka dla analfabetów i w której swoje wyidealizowane wyobrażenie o sobie chciał widzieć naród amerykański.
Producenci bali się, że ten zbiorowy suweren może przestać chodzić do kina, gdy się go urazi, a jak mówią Amerykanie: „Business first”.
Kodeks traktowany literalnie bywał jednak bezradny wobec inwencji reżyserów. Alfred Hitchcock przedstawił ponad dwuminutowy pocałunek, składający się z serii przepisowych trzy sekundowych, i przeszło. Działano aluzją, tworzeniem nastroju, kontekstami.
Marylin Monroe, ikona seksu wszech czasów zmarła parę lat przed zakończeniem działania Kodeksu Haysa, który na dobre wymiotła z kina dopiero rewolucja obyczajowa końca lat sześćdziesiątych. Aktorka została ikoną, choć nikt jej nie robił zbliżeń na miejsca intymne, choćby na nagi biust, a ona sama nawet nie jęczała na rytmicznie trzęsącym się łóżku, co jest dzisiejszym standardem w filmach uważanych za grzeczne. Nieprawdopodobne, tak jak i to, że kiedy Rita Hayworth zdjęła w filmie „Gilda” balową rękawiczkę, oglądający to mężczyźni czuli się tak, jakby widzieli gustownie wykonany streap-tease.
Nie sposób sobie wyobrazić, że postaci grane przez Marylin Monroe wypowiadałyby kwestie bohaterki Winterbottoma, a Fred Astaire z Ginger Rogers zachowywałby się na ekranie jak postaci z „Nimfomanki”. A do kin w tych czasach cenzuralnej opresji chodziły tłumy. Widz wychodził z kina z potwierdzeniem, co dobre, co złe, co ładne, co nie (europejski gust był wtedy inny), zrelaksowany, może nie mądrzejszy, ale nie zniesmaczony.
Największy oblech festiwalu
Wiliam H. Hays ma fatalną opinię bigota, który bezwzględnie tłamsił sztukę filmową. Jednak w latach 1934-1968 powstało w Ameryce wiele niezapomnianych i wybitnych filmów. Według historyka kina Tima Stanleya, był to czas, w którym zasady zawarte w kodeksie Haysa „zmuszały twórców filmowych do bycia bardziej kreatywnymi i eleganckimi. Nauczyli się oni wówczas, że «mniej znaczy więcej» i stworzyli powściągliwe, liryczne, często bardzo erotyczne filmy, które odznaczały się niezwykłą poezją”.
Ale to już było. Kino przyswajając pornografię, wraca do punktu wyjścia – bycia rozrywką dla analfabetów. Żeby odczuwać emocje voyerysty nie potrzeba wiele, wystarczą podstawowe popędy, a oglądanie dosłownego, detalicznie pokazanego seksu wywołuje odpowiednie reakcje w mózgu, czy ktoś chce, czy nie. Wydawać by się mogło, pewny interes, podobnie jak z przemocą w thrillerach i ze strachem w horrorach.