Kultura

Demon twórczego wzmożenia. Jak oszpecić najładniejszy plac Warszawy?

Monstrualny obiekt, wciąż porastający w kolejne elementy, można określić jedynie jako chaos in statu nascendi – bo trudno przyłożyć do tego jakiekolwiek artystyczne kryteria. A przechodnie myślą, że ktoś przez przypadek zdeponował zawartość śmieciarki przed naszą narodową galerią. Nawet jeśli dzieło w końcu zniknie sprzed Zachęty, w jego miejscu zostanie ustawiona tęcza.

Przed Galerią Zachęta od roku zalegają potężne pnie drzew; ten największy wyrwany został z korzeniami. To „Wiatrołomy”, ofiary ubiegłorocznych nawałnic. Ale… dano im drugie życie. W służbie sztuki.

„Wiatrołomami” i artystycznymi działaniami na pniach zainaugurowano kongres i plener rzeźbiarzy. Nietypowy plener, bo w centrum Warszawy. Miał to być projekt integrujący twórców profesjonalnych i amatorów. Na pniach każdy mógł odcisnąć ślad swej kreatywności.

Rzecz planowano na dwa tygodnie lipca. Ideą owego przedsięwzięcia było – tu cytat – „aby poprzez rzeźbę realizować pozytywne i twórcze działania w przestrzeni wspólnej i własnej”.

Akcję zainicjowali Paweł Althamer i Roman Stańczak, dwaj rzeźbiarze, których postawy miały ukorzenienie w Kowalni, słynnej w latach 90. pracowni Grzegorza Kowalskiego.

Kongres się skończył, plener takoż, ale „Wiatrołomy” nie poddają się presji czasu. Akcja pień trwała jak rok długi, nie ustając w zimna i słoty. Kilku nadaktywnych panów uwierzyło w swe plastyczne talenty i dziubie, dłubie, dokleja coraz to nowy detal.
W dodatku Paweł Althamer wiosną dostawił „pamiątki” po swej podróży na Filipiny: coś w rodzaju Drogi Krzyżowej, interpretowanej w nietypowy sposób: odciskami twarzy i dłoni filipińskich uczestników. Plus nasze tradycyjne palemki oraz rozmaite elementy wzięte z otoczenia.

Monstrualny obiekt, wciąż porastający w kolejne elementy, można określić jedynie jako chaos in statu nascendi – bo trudno przyłożyć do tego jakiekolwiek artystyczne kryteria. A przechodnie myślą, że ktoś przez przypadek zdeponował zawartość śmieciarki przed naszą narodową galerią.

Z głębi podświadomości

W świecie sztuki co jakiś czas odbywa się polowanie na świeżą krew. Nie zawsze chodzi o młodych-zdolnych-nieznanych. Czasem nowatorsko zinterpretowany kierunek czy zjawisko czyni bohaterem kogoś, komu nie dane było zakosztować sukcesu za życia lub w stanie pełnej świadomości.

Ostatnio zainteresowanie teoretyków i kuratorów koncentruje się na Art Brut. To kolejne podejście do tego fenomenu. Koncepcję Art Brut ukuł w latach 40. XX wieku Jean Dubuffet, wybitny francuski malarz. Nie dość, że zaadoptował na swoje potrzeby „sztukę brutalną” (prymitywną, nieświadomą, tworzoną przez ludzi chorych psychicznie), to także kolekcjonował prace amatorów, często ludzi chorych psychicznie. Obecnie jego zbiory uchodzą za pionierskie, przez to bezcenne.

Czego możemy zazdrościć Litwinom?

Budynek zaprojektował Daniel Libeskind, urodzony 73 lata temu w Łodzi supergwiazdor światowej architektury.

zobacz więcej
Niedawno w wiedeńskim Kunstforum miała miejsce prezentacja (do 23.06.) „Flying High: Women Artists”. Wśród prawie stu autorek nie było ani jednego znanego nazwiska. Powód? Ich działalność miała charakter amatorsko-domowy bądź amatorsko-terapeutyczny.

Zgoda, z ich dokonań tchnęło autentyzmem, niektóre miały wręcz walor wizjonerstwa – jednak w wielu wyczuwało się kompulsywną potrzebę dania zajęcia rękom, skupienia uwagi na czymś, co by na tyle absorbowało głowę, żeby nie dopuszczać złych myśli.

Właśnie to wydaje mi się istotnych wyróżnikiem zjawiska zwanego Art Brut: swoista manualna nadaktywność, przerost działania nad myśleniem, nieumiejętność panowania nad formą, brak kontroli nad końcowymi efektami. Często kres działaniom kładł… brak materiałów, koniec kartki. Albo koniec życia.

Trupie sesje

Zanim Jean Dubuffet „wynalazł” sztukę brutalną, drogi do nieświadomości szukali surrealiści. Już w latach 20. XX wieku zabawiali się grą zatytułowaną „Trup doskonały”, polegającą na spontanicznym dorysowywaniu kolejnych elementów do kompozycji zaczętej bez koncepcji ani celu. Wyniki gry bywały, owszem, zabawne i zapewne interesujące dla psychologów i teoretyków sztuki, lecz w gruncie rzeczy miały tyle wspólnego ze sztuką co dziecięca gra w kartofla.
Dziś wrażenie robią na nas wielkie nazwiska uczestników zabawy w „Trupa…”, jednak warto przypomnieć, że w owym czasie to byli ludzie niewiele po dwudziestce, zafascynowani koncepcjami Freuda, jego interpretacjami snów i uwalniania podświadomości.

Całe grono wyznawców surrealizmu było wiernopoddańczo podporządkowane charyzmatycznemu André Bretonowi, celebrującemu spotkania formacji jak konwentykle. Z obecnej perspektywy wszystko to trąci naiwnością, zaś napompowana powaga, w jakiej odbywały się „trupie” sesje tylko może śmieszyć.

Dlaczego o tym piszę? Bo na naszych oczach rośnie w siłę zjawisko, które zdaje się łączyć elementy Art Brut z surrealistycznymi poszukiwaniami: Grupa Nowolipie. Na arenie sztuki coraz mocniej zaznacza swe istnienie. To jej zawdzięczamy nieustanną krzątaninę wokół „Wiatrołomów” i uparte trwanie tego „mastodonta” na placu Małachowskiego.

Negatywy pozytywów

Idea była… idealna. W 1994 roku pani Joanna Grodzicka, chora na SM i poruszająca się na wózku, zainicjowała spotkania osób dotkniętych stwardnieniem rozsianym w Państwowym Ognisku Artystycznym na warszawskim Muranowie. Paweł Althamer, młody wówczas absolwent stołecznej Akademii Sztuk Pięknych, jeszcze w czasie studiów przejęty społecznikowskimi koncepcjami propagowanymi w pracowni rzeźby Grzegorza Kowalskiego, często zwanej Kowalnią, zdecydował się poprowadzić we wspomnianym ośrodku warsztaty ceramiczne.

Po przeszło ćwierćwieczu Grupa Nowolipie – czyli „wychowankowie” Althamera – nadal jest aktywna. Oczywiście, z biegiem lat zmieniał się jej skład. Zabrakło w zespole Joanny Grodzickiej, która… wyzdrowiała i w zamian za ten cud wstąpiła do klasztoru, złożywszy śluby zakonne.

Do grupy dołączyli też ludzie z innego typu dysfunkcjami lub po prostu wyobcowani z rzeczywistości. W tym też czasie nieformalne ciało zyskało status prawny i ukonstytuowało się jako fundacja, co pozwala zbierać fundusze na zagraniczne wyjazdy i inne przedsięwzięcia. Nad wydarzeniami artystycznymi czuwa wciąż Paweł Althamer. To jego pozycja w świecie sztuki pozwala podejmować inicjatywy, o których chyba nie marzyli sami główni zainteresowani.

Pozytywna strona pobudzania kreatywności, zarazem manualne uaktywnienie chorych na SM nie podlega kwestii. Wątpliwości budzi natomiast nadmierne rozbudzanie apetytów podopiecznych Althamera.

Wątpliwości dopadły mnie już kilka lat temu, kiedy w Centrum Sztuki Współczesnej-Zamku Ujazdowskim natknęłam się na pokaz prac Grupy Nowolipie. Trwał ledwie kilka dni, nawet nie był wpisany do kalendarza wystaw. Ot, efemeryda, wstrzelenie się w przerwę między ekspozycjami.

Bez nadęcia, moralizowania, rozdzierania szat. W świecie pomyłek

Najbardziej zachwyca mnie jej kunszt w tworzeniu napięć poprzez nieoczekiwaną zmianę skali. Proszę sobie wyobrazić lilipucią ogrodniczkę wygrabiającą spirale z czerwonego piasku.

zobacz więcej
Jednak trzy lata temu w sopockiej Państwowej Galerii Sztuki grupa miała retrospektywę „całą gębą”. Wystawę zatytułowaną „Uskrzydleni” kuratorskim nadzorem objął Adam Mazur, a jego entuzjastyczny tekst nie pozostawiał wątpliwości: nie chodzi o terapię, ale wysoką sztukę.

Kulminacją twórczego wzmożenia i „uskrzydlenia” wychowanków Nowolipia stały się wspomniane na początku „Wiatrołomy”. Zjednoczenie na wspólnych pniach działań profesjonalnych rzeźbiarzy i ludzi, dla których plastyczne działanie ma terapeutyczne znaczenie, niekoniecznie służy promocji sztuki. Brak całościowej wizji, akceptowanie każdego dodawanego elementu, choćby ze śmietnika – to wszystko sprawia, że „dzieło” zapaskudza przestrzeń miejską.

Dziwaczny twór na oszpeconym placu

Galeria Zachęta zlokalizowana jest w jednym z ładniejszych zakątków Warszawy, przy placu Małachowskiego. To jedno z niewielu stołecznych miejsc pozostałych w oryginalnym kształcie. Piękne, „ludzkie” proporcje zabudowań, symbioza architektury i zieleni, wspaniała perspektywa na przyległe ulice, Ogród Saski, plac Piłsudskiego i gmach Opery Narodowej…

Plac Małachowskiego początkowo nie został pomyślany jako jednolity układ urbanistyczny. O jego powstaniu, potem – kształcie przesądził wzniesiony pod koniec XVIII wieku (1777 – 1781) monumentalny kościół ewangelicko-augsburski.
Plac Małachowskiego to jedno z niewielu stołecznych miejsc pozostałych w oryginalnym kształcie. Fot. PAP/Tomasz Gzell
Klasycystyczna, oszczędnie dekorowana rotunda wzorowana na rzymskim Panteonie, wysoka na 58 metrów, przez wiele lat była najwyższym budynkiem Warszawy. Autorem tego dzieła był Szymon Zug, architekt pochodzenia niemieckiego, nobilitowany przez króla Stanisława Augusta Poniatowskiego w uznaniu zasług dla Warszawy. Bo też w tym mieście Zug zrealizował najwięcej projektów. Co więcej, także do niego należało planowanie krajobrazu, parków i ogrodów.

Ponad wiek później przy placu Małachowskiego, kiedyś zwany Ewangelickim lub Kościelnym, stanął gmach Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych Zachęty, udostępniony publiczności w grudniu 1900 roku.

I oto w tym historycznym otoczeniu zalęgł się dziwaczny twór, który miał być zjawiskiem czasowym, ale wygląda na to, że się „uwiecznił”. Szpeci cały architektoniczny kompleks, ale kogo to obchodzi?

Organizatorzy odcinają się od „Wiatrołomów”, decyzję – co dalej z tym nieszczęsnym obiektem zrobić – spychając na Galerię Zachęta. A galerię cieszy twórcze wzmożenie amatorów, całymi dniami zajętych dłubaniem i dowieszaniem kolejnych detalików do pni. Przechodnie zaś sądzą, że to złośliwość jakiegoś obłąkanego śmieciarza…

„Wiatrołomy” wywiane przez tęczę

Ostatnio gruchnęła wieść, że „Wiatrołomy” mają wreszcie zniknąć sprzed Zachęty. Z pewnością znajdzie się dla nich jakieś miejsce – może w Parku Rzeźby na Bródnie, gdzie dużo do powiedzenia ma Paweł Althamer?

Co ostatecznie wywiało „Wiatrołomy” z Placu Małachowskiego? Tęcza. Ale nie łukowata, lecz… prosta.

Jej autorem jest Marek Sobczyk, ongiś malarz z grupy Gruppa. Najbardziej zadziwiające, że to… replika. Identyczna w kształcie, prostokątna jak framuga nieistniejących wrót, tęcza była już ustawiona przez Narodową Galerią 28 lat temu, kiedy miała tam miejsce wystawa „Epitafium i siedem przestrzeni”.

Wtedy, w 1991 roku, pokaz (łabędzi śpiew tria Janusz Bogucki/Nina Smolarz/Jan Kosiński) nosił podtytuł „Drogi, tradycje, osobliwości życia duchowego w Polsce odbite w lustrze sztuki pod koniec XX wieku”. Nikt nie kojarzył tamtej instalacji z ruchem LGBT, bo takowego w Polsce jeszcze nie było. Dziś „Prosta tęcza” będzie z pewnością inaczej interpretowana.

Rzecz jasna, będzie miała odniesienia do „Tęczy” Julity Wójcik, onegdaj ustawionej na placu Zbawiciela i wielokrotnie podpalanej z różnych pobudek. Ta tęcza jest „wandaloodporna”: ma stalową konstrukcję, waży tonę, nie jest łatwopalna i jest ubezpieczona.

Mając nadzieję, że nikt nie da się sprowokować i „Prosta tęcza” nie wywoła nadmiernie emocjonalnych reakcji, warto by się było zastanowić nad przetasowaniem ponadczasowych symboli.

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.