Eutanazja wprowadzana tylnymi drzwiami. Nie podają trucizny, ale powodują śmierć z głodu i pragnienia
piątek,
12 lipca 2019
Pozbawiony jedzenia i wody stopniowo tracił wagę, jego twarz stawała się coraz bardziej wychudzona, organizm czerpał energię już tylko z wewnętrznych zasobów. Po kilku dniach przestały pracować nerki, a za nimi kolejne organy. Tak umarł na oczach świata – z wyroku sądu, lekarzy i części najbliższej rodziny – Vincent Lambert. To nie była śmierć na skutek odłączenia od medycznej aparatury, ale z głodu.
Ta historia zaczyna się jedenaście lat temu. To wtedy 31-letni mężczyzna przeżył wypadek motocyklowy. Od tego momentu jego mózg był poważnie uszkodzony, a on sam znajdował się w stanie trwale wegetatywnym, o minimalnym stanie świadomości. Zewnętrznie, a tylko tego jesteśmy pewni, bo nikt z nas nie miał wglądu w jego odczucia. Wiemy, że reagował on na pewne bodźce, poruszał oczami, a nawet płakał.
Czy oznacza to że był świadomy? Lekarze są w tej sprawie podzieleni. Większość z nich nie wyklucza, że jakiś rodzaj świadomości mógł istnieć, ale nikt nie ma pojęcia, jak miałby on wyglądać. Wiadomo tylko tyle - z ostatnio opublikowanych w „New England Journal of Medicine” badań - że u 15 procent pacjentów w stanie analogicznym do Lamberta w mózgu widać reakcje na wysyłane do nich komunikaty. Czy oznacza to, że słyszą? Tego nie wiemy. Nie jest także wcale jasne, czy Vincent odczuwał ból i cierpienie, a jeśli tak, to w jaki sposób. To dlatego w czasie całej tej, rzekomo humanitarnej procedury, podawane mu były środki przeciwbólowe.
Nikt z nas na pewno nie chciałby być w takim stanie, nikt, kto jest w pełni sił, nie wyobraża takiej egzystencji, wiele osób deklaruje, że wolałoby śmierć. A jednak z badań przeprowadzonych na osobach całkowicie sparaliżowanych wynika, że pragną one żyć, a niemała część z nich deklaruje nawet poczucie szczęścia. Dlatego nasza wyobraźnia nie jest najlepszym doradcą w kwestiach bioetycznych.
Od 2008 roku, a wtedy doszło do wypadku, Vincent Lambert był w szpitalu w Reims, gdzie został podłączony jest do sondy, przez którą był karmiony. To jedyna aparatura, z której w opiece nad nim korzystano. Vincent Lambert nie był podłączony do respiratora, jego organizm pracował samodzielnie, i nic nie wskazywało na to, by - gdyby go nadal żywiono - miał umrzeć w najbliższych tygodniach czy miesiącach.
Jakby tego było mało, choć lekarze już czterokrotnie, wbrew woli rodziców, próbowali go zagłodzić (za pierwszym razem trwało to, zanim decyzje zmienił sąd, prawie miesiąc) to mężczyzna przeżył, co może świadczyć, że była w nim (jego organizmie, jego nie do końca pracującej świadomości) ogromna wola przeżycia, przetrwania. Nie wiemy, skąd się ona w nim brała, ale nie ulega wątpliwości, że on sam, że jego organizm walczył.
Nie było też najmniejszych wątpliwości, że Lambert żył. Nie znajdował się w stanie śmierci mózgowej, jego mózg – choć poważnie uszkodzony – zachowywał funkcje kontrolujące organizm (na poziomie podstawowym) i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie w tej kwestii miało się cokolwiek zmienić. Nie można było w jego sytuacji zdiagnozować śmierci mózgowej, a lekarze nawet nie próbowali tego twierdzić. Ich argumentacja była inna. Ich zdaniem stan Lamberta nie rokował nadziei poprawy, a jakość jego życia był na niskim poziomie - dlatego jego życie należało zakończyć, zaprzestając (uporczywej rzekomo) terapii.
11- miesięczny Szymon, który umarł w warszawskim szpitalu, nie został – wbrew histerycznym wypowiedziom części komentatorów – przez nikogo zabity.
zobacz więcej
Tyle tylko, że z perspektywy bioetycznej nie sposób w tym przypadku w ogóle mówić o terapii, bowiem jedyna aparatura, do której był on podłączony to wspomniana już sonda do karmienia i nawadniania. Jeśli coś zostało wstrzymane to nie terapia, a żywienie, które – z perspektywy tradycyjnego myślenia bioetycznego – jest standardową opieką. W przypadku osób ciężko chorych czy niepełnosprawnych może mieć charakter bardziej skomplikowany czy dokonywać się przy pomocy specjalistycznej aparatury (taki charakter ma karmienie pozajelitowe), ale nie jest to w żadnym razie terapia.
Gdyby tak było, to podawanie pokarmu noworodkom, na przykład chorym, także mogłoby zostać uznane za uporczywą terapię. Nikt poważny jednak takiej opinii nie formułuje.
Sytuacja prawna jest, niestety, bardziej skomplikowana. Nowotworzone przepisy mają coraz mniej wspólnego ze zwyczajnym zdroworozsądkowym myśleniem i klasycznymi zasadami moralnymi. Kilkanaście miesięcy temu Francja zmieniła zapisy prawa dotyczące terapii i opieki. Teraz odżywianie i nawadnianie osób ciężko chorych (w stanie analogicznym do Vincenta Lamberta) nie jest już opieką, ale terapią. Można zżymać się, że to absurd (bo to jest absurd), ale prawo staje w tej kwestii po stronie lekarzy.
Francja nie jest jedynym krajem, w którym takie zapisy funkcjonują. W Kanadzie, jeszcze przed laty, w jednym ze szpitali dziecięcych także zagładzano („odwadniano”) dzieci z wadami letalnymi. I, jak notowali lekarze, statystycznie umieranie w ten sposób trwało trzynaście dni. – Te dzieci żyją znacznie dłużej, niż ktokolwiek by się spodziewał. Myślę, że lekarze i personel medyczny powinien o tym wiedzieć – mówił wówczas dr Hal Sidel z Canuck Place Childrens Hospital.
Zaprzestanie nawadniania i karmienia zastosowano również wobec Terry Schciavo, która – wbrew temu, co mówili lekarze – też nie było podłączona do żadnej skomplikowanej aparatury, a jedynie do tuby, przez który podawano jej pokarm. W jej przypadku sytuacja była jeszcze bardziej skomplikowana, bo zdolna była ona do przyjmowania pokarmu także za pomocą łyżeczki, ale opiekunkom było wygodniej, gdy była podłączona do aparatury.