Kultura

Szanujmy obciach. Po latach wyśmiewania, Matejko wraca na pozycję mistrza

Mistrz Jan żywił wstręt do publicznych popisów. Za to warsztat malarski i wiedzę historyczną miał opanowane doskonale. Mnie kontakt z obrazami Matejki uświadamia, jak inaczej za jego czasów pojmowano dojrzałość człowieka, a nade wszystko – sens sztuki. Dziś artyści wiele mówią o swej misji obrońców wolności człowieka, o ocalaniu przyrody lub demokratycznych wartości. Tylko… kto ich traktuje poważnie?

Co jest w sztuce ważniejsze: kreatywność czy kunszt?

Marcel Duchamp swoimi ready-mades (pojęcie wprowadzone przez Francuza, oznaczające użycie „przedmiotu gotowego” – codziennego użytku lub odpadków – jako dzieła sztuki; postawienie go w innym kontekście nadaje mu nowy sens – przyp. red.) radykalnie skreślił warsztat i od tamtej pory (sto lat z okładem) liczy się on (warsztat) mniej, niż intelektualne walory dzieła. Choćby nawet były to plusy mocno nadmuchane – każdy kurator czy komentator sztuki (współcześni następcy/zastępcy krytyków sztuki) dogłębnie analizuje przesłanie pracy, nie zwracając uwagi na techniczną wirtuozerię czy, częściej, jej brak.

Niestety, choćby najbardziej wyrafinowane myślenie, jeśli nie jest poparte sprawnością manualną, ma słabe szanse przyciągnąć dużą widownię. Wiedzą o tym domy aukcyjne oraz galerie, którym przychodzi rozliczać się z frekwencji.
Pierwszą pracą Marcela Duchampa typu ready-made było „Koło rowerowe” z 1913 roku (przymocowane wraz z widelcem do stołka), a jedną z najsłynniejszych – „Fontanna” (na zdjęciu). Pisuar z inskrypcją „R. Mutt 1917”, ustawiony w galerii sztuki jak rzeźba, stał się symboliczną cezurą między sztuką kontynuacji, tworzoną przez stulecia, a sztuką radykalnie i ironicznie zrywającą ostatnie ograniczenia. Fot. Jeff J Mitchell / Getty Images
Widać to zwłaszcza w miastach i miejscowościach obleganych przez turystów. Z jednej strony najazd sezonowych Hunów to korzystna okoliczność – a nuż pogoda nie dopisze i z nudów zajrzą do galerii, rzucą okiem na to, co na ścianach… Z drugiej strony, trzeba wstrzelić się w gust odbiorcy przypadkowego, niewyrobionego, może nawet debiutującego w samodzielnym starciu ze sztuką? Co im dać, żeby spełnić ich nieoczekiwane oczekiwania?

Metody są dwie, zasada jedna: musi być figuracja.

Jedni kuratorzy stawiają na klasykę i nazwiska tak znane, że funkcjonują w sferze symboli pop-kultury (np. „pickasy” to w potocznym rozumieniu abstrakcyjny rzucik na tekstyliach bądź w ogóle obrazy abstrakcyjne); inni wabią widza sztuką łatwą, miłą i odnoszącą się do tego, co już było. Bo jakie piosenki nam się podobają? Te, które znamy.

Zdarzyło się we Wrocławiu

Świeckie ikony: drogie, modne i coraz bardziej puste. Tęsknota za pięknem

Okazało się, że najlepiej czujemy się w kontakcie z obiektami spełniającymi warunki renesansowego piękna.

zobacz więcej
W latach 70. XX wieku stolicę Dolnego Śląska okrzyknięto inkubatorem polskiej awangardy. Był po temu sprzyjający klimat. Tu działało Muzeum Narodowe pod dyrektorem Mariuszem Hermansdorferem, kupującym to, co było najciekawszego w bieżącej rodzimej twórczości. Tu wykuwał się nasz konceptualizm, tu działał Jerzy Grotowski i jego Laboratorium, tu zajarzył muzycznie festiwal Jazz nad Odrą. W latach 80. tu powstała interdyscyplinarna grupa Luxus, wydająca m.in. zin z podtytułem Nieregularny Magazyn Psychoaktywny, wreszcie – tu powstała skrajnie offowa Pomarańczowa Alternatywa.

Dziś awangarda nie panoszy się nad Odrą jak za PRL-u.

Nie to, żeby złożyła broń. Po prostu musiała trochę się posunąć, ustąpić nieco miejsca tradycji. I tak we wrocławskiej Galerii Miejskiej ponad dwudziestu artystów z różnych stron świata składa „Hołd dla dawnych mistrzów” (05.09 – 12.10.2019). Wszyscy hołdujący reprezentują nurt zwany realizmem magicznym.

To coś pośredniego pomiędzy surrealizmem a malarstwem metafory. Publiczność przepada za tym gatunkiem, bo na ogół rozumie przenośnie i tym samym czuje się dowartościowana. Niestety, często pod realizmem magicznym kryją się banały (typu „kobieta jest jak kwiat”), w dodatku wielu autorów zjeżdża po równi pochyłej w stronę kiczu.

Trudno zatrzymać się w ostatnim momencie przed katastrofą, jako że widownia klaszcze i kupuje. Lubisz/nie lubisz (ja nie lubię) – jedno trzeba przyznać: wybrani do „Hołdu…” szanują warsztat.

Kopiuj i ucz się

Wszystkie eksponaty powstały z inspiracji sztuką dawną. Nie chodzi tylko o tematykę, również od strony technicznej artyści podtrzymują dawne tradycje malarskiego rzemiosła. Kopiują i reinterpretują malowidła sprzed setek lat, żeby wyrazić podziw dla ich autorów, a także zaznaczyć, co dla nich stanowi nieprzemijającą wartość i sens sztuki.

Kopiowanie arcydzieł to nic nowego.

Kiedyś powielanie malowideł w formie czarno-białej grafiki służyło popularyzowaniu wybitnych dzieł – przecież inna metoda reprodukowania prac nie istniała. Sława jakiegoś twórczego dokonania przekładała się na liczbę jego kopii. Zachwyt dla geniuszu mistrza szedł w parze z podziwem dla zastosowanych warsztatowych rozwiązań.

Jeszcze z XIX wieku nauka w akademiach sztuk pięknych w dużej mierze opierała się na kopiowaniu. Luwr w jeden dzień w tygodniu był zamknięty dla publiczności, a zamiast nich wpuszczani byli amatorzy kopiowania arcydzieł.

Rzemiosło wysokiej próby liczy się także dla nabywców: malowidło musi być odporne na światło, wodę, kurz i inne niekorzystne czynniki zewnętrzne. Przecież co jakiś czas trzeba przetrzeć obraz wilgotną ścierką…

We wrocławskiej Galerii Miejskiej w „Hołdzie…” spotkali się artyści ze znakomicie opanowanym tradycyjnym warsztatem malarskim. To baza, która pozwala im się cofnąć w czasie również w kwestii tematów. Niestraszne im nawet kopiowanie Mony Lisy (co za tupet!) czy „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Hieronima Boscha.

Niekiedy jednak dodają coś, co świadczy o tym, że nie do końca odkleili się od rzeczywistości. Przykładem „Narodziny Wenus” wedle Sandro Botticellego. We współczesnej wersji Patrizii Comand, bogini miłości „wycięta” z oryginalnego dzieła ze zdumieniem zerka na otaczające ją nimfy. Strasznie się roztyły, a ich nadwagę podkreślają obcisłe, wrzynające się w sadło kostiumy kąpielowe. Typowe wczasowiczki z modnej plaży! Traktują Wenus jako turystyczną atrakcję: o, patrzcie, co za dziwo wyłania się z fal morskich!

Kto z państwa lubi złożony z realiów, acz nierealny świat Archimboldo, z pewnością zauważy ślady jego maniery w obrazach Lukáša Kándla, uczestnika i zarazem kuratora wystawy. Podejrzewam, że postać mężczyzny skomponowana z owoców i jarzyn to psychiczny autoportret Kándla.
I tak współcześni twórcy gadu, gadu z przeszłością. Niczego to nie wnosi, poza wpływami na ich konta. Realizm magiczny jest wciąż pokupny.

Pokrzepienie nad morzem

Szefowie sopockiej Państwowej Galerii Sztuki też kombinują, jak zwabić publiczność z mola do galerii. Postawili na najbardziej znane nazwisko w polskiej sztuce wszech czasów. Domyślają się państwo: Jan Matejko.

Gros eksponatów do wystawy „Matejko o wielu obliczach” (27.06. – 06.10.2019) wypożyczono z Lwowskiej Narodowej Galerii. Nie pierwsza to współpraca pomiędzy placówkami, nie pierwszy raz stamtąd do Sopotu trafiły prace Matejki.

Krzepił polskie serce w czasach, gdy Ojczyzna istniała tylko w uczuciach i pamięci pokoleń doświadczonych rozbiorami. Podczas jego pogrzebu bił dzwon Zygmunta; wielu rozpaczało, ale niejeden zacierał ręce. Raptem pięćdziesięciopięcioletni malarz odszedł na zawsze w sławie i poważaniu, co zazwyczaj idzie w parze z zawiścią bliźnich.

I szło.
Z perspektywy dobrze ponad stulecia, Matejko wydaje się z jednej strony twórcą anachronicznym, typowym akademikiem, autorem tak zwanych „historycznych kobył”. Z drugiej – jawi się jako człek światły, wizjonerski, chcący ratować nasz (czy też bardziej krakowski) dorobek kulturowy w nowoczesny sposób. Mało kto wie, że mistrz Jan posiadł ogromną wiedzę konserwatorską i usiłował ją wdrożyć, przełożyć na konkrety.

Malarz konserwatysta i konserwator zabytków – oto dwa oblicza Matejki.

Po latach wyśmiewania Matejki jako najbardziej obciachowego twórcy XIX-wiecznej sztuki polskiej mistrz wraca na pozycję… mistrza właśnie. Kiedyś wydawało mi się, że Matejko tylko moralizuje, poucza, uwzniośla. Słowem – nudzi. Wraz z kolejnymi wystawami doceniłam go bardziej.

Miałam okazję porównać umiejętności Matejki z dokonaniami innych, żyjących w tym samym czasie artystów. Choćby taki Hans Makart, największa gwiazda stolicy imperium Habsburgów, pupil Franciszka Józefa i wiedeńskiej society – ten dosładzał w portretach znacznie mocniej niż nasz artysta, a lansował się przy tym, jak nie przymierzając współczesny celebryta.

Mistrz Jan żywił wstręt do publicznych popisów. Za to warsztat malarski oraz wiedzę historyczną miał opanowane doskonale i bardzo wcześnie. Warto sobie uświadomić, że słynnego „Stańczyka” namalował w wieku zaledwie 24 lat!

Nadał królewskiemu błaznowi własne rysy – czytelny przekaz, że czuje się podobnie jak Stańczyk, dostrzegając zagrożenia dla ojczyzny, podczas gdy decydenci pląsają na salonach, niezainteresowani tym, co poza ich polem widzenia. Ten portret-autoportret znalazł się wśród innych dzieł Matejki na sopockiej wystawie (od 1924 roku w zbiorach warszawskiego Muzeum Narodowego).
Po latach wyśmiewania Matejki jako najbardziej obiachowego twórcy XIX-wiecznej sztuki polskiej, mistrz wraca na pozycję mistrza. Na zdjęciu obraz „Bitwa pod Grunwaldem” w Muzeum Narodowym w Warszawie, podczas Nocy Muzeów w 2016 r. Fot. PAP/Bartłomiej Zborowski
Wybór Matejkowskich dokonań – tych niewielkich rozmiarami – można oglądać jak lekcję polskiej historii. Ale także spojrzeć na nie jak na świadectwo indywidualnych losów artysty, tylko z pozoru beneficjenta wielkiego sukcesu.

Jak wiadomo, nie zaznał małżeńskiego szczęścia u boku Teodory – bo to zła kobieta była. Za to wydawało się, że Bóg mu w dzieciach zasługi wynagrodził. Całą ich czwórkę sportretował w 1879 roku. Wszystkie ładne, w mamusię się wdały. Czas pokaże, że starszy syn Tadeusz – na obrazie pełen wdzięku młody paniczyk – nie skończył żadnych szkół, nigdy się nie ożenił, by wreszcie znaleźć przystań u boku służącej szwagra.

Mnie kontakt z obrazami Matejki uświadamia, jak inaczej za jego czasów pojmowano dojrzałość człowieka, a nade wszystko – sens sztuki. Dziś artyści wiele mówią o swej misji obrońców wolności człowieka, o ocalaniu przyrody lub demokratycznych wartości. Tylko… kto ich traktuje poważnie?

– Monika Małkowska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy



Wystawa „Matejko o wielu obliczach” w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie jest otwarta do 6 października 2019.

Ekspozycja „Hołd dla dawnych mistrzów” w Galerii Miejskiej we Wrocławiu będzie dostępna do 12 października 2019.
Zdjęcie główne: Nadał królewskiemu błaznowi własne rysy – czytelny przekaz, że czuje się podobnie jak Stańczyk, dostrzegając zagrożenia dla ojczyzny, podczas gdy decydenci pląsają na salonach. Na zdjęciu obraz Jana Matejki z 1862 r. (Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony, wobec straconego Smoleńska) w Galerii Malarstwa Polskiego Muzeum Narodowego. Fot. PAP/Reprodukcja Jan Morek
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.