W rzeczywistości chodzi o lans połączony z pewną dozą ekskluzywności, co, rzecz jasna, przekłada się na cenę. Ale to już było... dwadzieścia lat temu.
Nadal opowiada się banialuki o „ikonach”, którymi nie są obiekty kultu religijnego, lecz drogie i modne obiekty pożądania. Mimo tej z gruntu świeckiej narracji tu i ówdzie przebijają się głosy „wsteczne”. Może nie są artykułowane expresiss verbis – wszak laicyzacja rozumiana jest jako postęp – jednak tu i ówdzie przebąkuje się o tęsknocie za uduchowieniem, co przekłada się na potrzebę piękna.
Żadne odkrycie. Nawet ludy pierwotne odczuwały (i nadal odczuwają) wizualną doskonałość jako przejaw boskości. Ten, kto posiadł tajniki czynienia piękna, ma dar z niebios. Bo piękno zewnętrzne musi być połączone z ładem wewnętrznym, musi być zharmonizowane z dobrem – a jest dobrem umiejętne wykorzystanie surowca i kształtu, a także stworzenie przedmiotu o optymalnej funkcjonalności. I nie koniecznie musi to oznaczać bajońskie koszty nabywcze.
I oto po stuleciach znów uznano, że w pięknie, w dążeniu do niego, w zapotrzebowaniu na otaczanie się pięknem, zawiera się istota człowieczeństwa.
Oczywiście, nie można naiwnie ufać w etyczny przewrót. Myślę, że jesteśmy świadkami raczej nieuświadomionych tęsknot i nienazwanych emocji zrodzonych dojmującym brakiem czegoś, wobec czego ustawiamy nasze życie. Doświadczają tego ludzie o ponadprzeciętnej wrażliwości, lecz także znudzeni, zagubieni, coraz bardziej świadomi swojej i innych pustki.
Prostota, równowaga, symetria
Do tych uwag sprowokowała mnie wystawa zmyłkowo zatytułowana „Beauty” w wiedeńskim Muzeum Sztuk Stosowanych (MAK). Czynna do końca marca 2019 roku.
Nie jest to tylko prezentacja obiektów ponadprzeciętnej urody, lecz zaproszenie do aktywnego oglądania oraz głosowania za... na przykład, za najbardziej pociągającym kształtem, kolorem, miastem, stacją metra, pejzażem.