W Wenecji karnawał trwał okrągłe pół roku. Wykorzystywano każdą okazję do zabawy i świętowania. Sezon zaczynał się od uroczystych zaręczyn republiki z morzem. Gdy doża ze swej ozdobnej łodzi zwanej Bucentaurem rzucał pierścień w fale Adriatyku, lud szalał z radości. Serenissima słynęła z kawiarni, w których podawano również czekoladę. Na samym tylko placu świętego Marka działało ich 36.
Nadal utrzymywał się zwyczaj wykonywania w tym miejscu publicznych egzekucji, ale miasto oferowało też inne rozrywki. Miłośnicy opery mieli do wyboru kilkanaście teatrów, co miesiąc na afisz trafiała przynajmniej jedna nowość. Niektóre spektakle trwały po osiem godzin. Po prawdzie cała Wenecja była wielką sceną, na której tubylcy i przybysze grali wyznaczone role.
O Las Vegas jeszcze się nikomu nie śniło, gdy w Ridotto w jedną noc rodziły się i przepadały fortuny. Zwyczaj kazał, by do pałacu, będącego prototypem dzisiejszego kasyna, wchodzić w masce. To ułatwiało zadanie szulerom.
Mało kto miał tyle klasy, co duński król Fryderyk, który grając w faraona rozbił bank. Chcąc naprawić ów nietakt, monarcha udał, że się potknął, wywrócił stolik i szybko wyszedł dając szansę przegranym na pozbieranie z podłogi złotych monet.
Gdy w 1774 roku po kolejnym skandalu władze zamknęły Ridotto, nad laguną zapanowała żałoba. Kpiono, że twarze żydowskich lichwiarzy, pożyczających graczom pieniądze, zżółkły jak cytryny, zaś „dłonie zubożałych arystokratów, nawykłe do tasowania kart przez dziesięć godzin dziennie, pomarszczyły się i skurczyły”.
Jak łatwo się domyślić, szybko powstało wiele nowych, tym razem nielegalnych, jaskiń hazardu, z reguły zaopatrzonych w dwa wejścia (co umożliwiało sprawną ewakuację w razie nalotu policji).
Randka w klasztorze
Wenecja była nie tylko szulernią, ale i lupanarem Europy. Już Boccaccio nazywał ją „siedliskiem wszelakiej wszeteczności”. Z niektórych wyliczeń wynika, że co piąta mieszkanka miasta parała się prostytucją. W podcieniach placu św. Marka matki sprzedawały cnotę własnych córek.
Kurtyzany, odziane w wykwintne szaty, potrafiły prowadzić uczone rozmowy i recytować poezje. Pospolite ulicznice paradowały z obnażoną piersią i pękiem kwiatów zatkniętych za uchem.
Niektóre żeńskie klasztory miały opinię słabo zakamuflowanych zamtuzów. Ich pensjonariuszki uczestniczyły w karnawałowych hulankach i przyjmowały w celach kochanków. Bywało, że w domach publicznych burdelmamę nazywano „przeoryszą”, zaś jej podopieczne „siostrami”.
Nic dziwnego, że markiz de Sade czuł się tu jak ryba w wodzie. „Powietrze w Wenecji jest wilgotne, odurza i zachęca do rozpusty” – tłumaczyła tytułowa bohaterka jego libertyńskiej powieści „Julietta, czyli powodzenie występku”.