Ponieważ ciśnienie nadal jest duże, istnieje ryzyko, że sytuacja wymknie się spod kontroli i niektórzy ogłoszą, że nigdy nie zamierzają przeczytać żadnego utworu nikogo, kto ma na nazwisko Tokarczuk, pozbawiając się (a szkoda) szansy na lekturę zbiorów homilii śp. arcybiskupa metropolity Ignacego Tokarczuka (w tym słynnych „Wytrwać i zwyciężyć, Editions Spotkania, Paryż, 1988); w dalszej kolejności, ze względu na bliskość alfabetyczną, zagrożeni zapisem są m. in. Trembecki i Tuwim, a następnie Bronisław Wildstein, co pozwoli Hartmanowi spotkać się z analfabetami na życzenie i raz jeszcze udowodnić, że
les extrêmes se touchent.
Mało kto zwrócił uwagę, że nagrodzona została pisarka o wyjątkowo spójnej wizji świata. To wizja radykalnie odmienna od tej, do której przyzwyczajeni są niedzielni czytelnicy literatury. Ci, którzy mają z książkami do czynienia trochę częściej, rozpoznają wrażliwość, lęki, uprzedzenia, zachwyt, z którymi zetknęli się już (w innych proporcjach, w zupełnie innej stylistyce) a to u Ursuli Le Guin, a to u Margaret Atwood, a to u Toni Morrison (też noblistka!) czy Angeli Carter.
Olga Tokarczuk rzeczywiście, co przypominają teraz wszyscy, terminowała u Junga (nie tylko jako pracowita studentka psychologii, ale jako współautorka hermetycznego magazynu „Mandragora”, wydawanego w latach 80. we Wrocławiu, którego mistrzami duchowymi byli myśliciele tak nieortodoksyjni, jak Ireneusz Kania czy Jerzy Prokopiuk), u Eliadego, u kabalistów i antropozofów, ale warto było, skoro stworzyła całkiem osobną wizję świata.
Wizję, dodajmy, stosunkowo może mało finezyjną literacko (jej zdania są zgrabne, ale nie zapadają w pamięć, nie powtarza się ich w zachwycie tak jak niektórych fraz Bułhakowa, Babla, Bruno Schulza czy mało u nas czytanej, a współtworzącej literaturę II RP Debory Vogel), ale – podkreślam – jednorodną, mimo przywoływania różnych epok i miejsc.
Dobrze współbrzmi
To zabawne, że świat wsi, przyrody, natury, obecny jest w literaturze polskiej stale, od Reja po wielkiego nienagrodzonego Noblem Wiesława Myśliwskiego, ale dopiero u Tokarczuk, bardziej niż u wszystkich zapomnianych „naturalistów” XIX wieku, naprawdę doszła do głosu Natura: dzika, nieokiełznana, wielogłosowa, podległa rytmom krwi i Księżyca, intuicyjna. To wizja – jak miałem już okazję gdzieś napisać – naturalnie politeistyczna, nie tyle anty-chrześcijańska, co a-chrześcijańska.
Świat Tokarczuk, choć pojawiają się w nim cuda, księża i płacząca nad ludzkim nieszczęściem Matka Boska z cudownego obrazu, to w gruncie rzeczy świat dionizyjski: świat Mocy, klątw, przeznaczeń, nawiedzeń, olśnieni i bachantek, opętanych tańcem, a wreszcie rozszarpujących racjonalność.