Kultura

Poniewierane przez liberalną inteligencję. Robione dla pieniędzy. Co Polacy widzą w disco polo?

„Ole! Olek” stało się czymś więcej niż piosenką kampanii wyborczej. Awansowało do rangi discopolowego manifestu. Już po wyborach prezydenckich z 1995 roku CBOS przeprowadził badania dotyczące disco polo i politycznych preferencji jego słuchaczy i słuchaczek. Okazało się, że disco polo pozytywnie ocenia 70 proc. respondentów – większość z nich mieszkała na wsi, zdecydowanie mniej w wielkich miastach. Najczęściej popierali PSL i SLD.

Disco polo jest częścią wstydliwej historii naszej transformacji – przynajmniej dla sporej części opiniotwórczej inteligencji. Może trzeba nazwać to mocniej: jest bękartem, niechcianym dzieckiem kapitalizmu à la III RP, produktem ubocznym kulturowych, obyczajowych, społecznych przemian związanych z terapią szokową.

Eksperci z Zachodu, specjaliści od gospodarki, społeczeństwa obywatelskiego i międzykulturowej integracji projektowali to nieco inaczej, w początkach lat 90. patrząc na Polskę z wysokich pięter warszawskiego Marriotta. Inaczej widzieli to też pewnie korzystający z ich usług tubylcy, miejscowi intelektualiści i inteligenci, zmieniający powyciągane swetry dysydentów na marynarki i garnitury szyte na miarę zachodnich Europejczyków.


Disco polo, kiczowate, skrzące się barwami blaknącymi i śnieżącymi na kiepskiej jakości kasetach VHS, na braku cenzury zarobiło znacznie więcej niż bardowie Solidarności. A z wolnorynkowych reguł szybko pojęło tę najważniejszą i najbardziej dwuznaczną: wartość ma to, co ludzie chętnie kupują.

Stąd też wynikł problem także dla przeróżnych szkół moralistów i estetów: jeśli na początku najntisów wciąż ktoś lubił grać Panu na harfie i cytrze – to owszem, mógł, ale tak w ogóle niech żyje wolność, wolność i swoboda, niech żyje zabawa i dziewczyna młoda. No i oczywiście niech żyje brak praw autorskich! – na początku lat 90. melodie kradziono powszechnie jak ziemniaki i buraki z PGR-owskiego pola.

Rewolucja na polowych łóżkach

W początku lat 90. na targowisku Manhattan w Lesznie, na łóżkach polowych pod poznańskim Okrąglakiem, na targowiskach pełnych radzieckich gier elektronicznych w Śremie, Rawiczu, Czempiniu, gdzie disco polo walczyło na dźwięki z zachodnim rockiem, metalem i popem, nie widywałem pomstujących na upadek kultury inteligentów – mieli zupełnie co innego na głowie.
Rok 1993. Handel na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia. Jarmark Europa uznawany był za największe targowisko Europy. Fot. PAP/Adam Urbanek
Walka o byt zajmowała ich świadomość, a poczucie nieuchronności zmian było na tyle bezdyskusyjne, że tylko nieliczni z nich mieli czas i chęci protestować przeciw wyzwaniom nowoczesności – lud wdarł się do przedmieść i na chodnikach dyktował estetyczne reguły gry.

A chwilę później discopolowa rewolucja wzięła dla siebie przedpołudnie w telewizji – między późnym niedzielnym śniadaniem a Sumą w kościele. Bogu oddać co boskie, a bajerowi co bajeranckie.

W domach inteligenci wciąż mogli słuchać Bułata Okudżawy, Charles’a Aznavoura i Carlosa Santany, mogli chować się w bunkrach filharmonii i domów kultury – ale przestrzeń publiczna należała już do kogoś innego. Stała się własnością pryszczatych chłopaków po zawodówkach i technikach, dwudziestoparolatków mocno ściskających w garści przepocone, zmęczone inflacją banknoty sprzed denominacji; trzydziestolatków, co mieli krótko z przodu, długo z tyłu i wąsy na przedzie i robili kapitalizm jak umieli, bo w zamykanych jak Polska długa i szeroka zakładach pracy nikt już ich nie chciał.

I wiedzieli, że na kasetach disco polo da się po prostu dobrze zarobić jak na każdym prostym, przejmująco niespełnialnym marzeniu; jak na wszystkim, co pozwala zapomnieć o dziadostwie przeszłości, frustracji teraźniejszością, obawach o przyszłość.

„Majteczki w kropeczki”. 25 lat temu Polacy pokochali disco polo

– Nasze kasety sprzedawane były wtedy na łóżkach polowych – mówi lider zespołu Bayer Full.

zobacz więcej
Disco polo było ich nowym hymnem, pieśnią przaśnych dionizjów, graną z dwukasetowego jamnika ustanowionego na stole z ceratą w żółte rybki na zielonkawym tle albo na niegdyś białym kredensie, przy którym babcia za młodu kroiła chleb, wcześniej kreśląc znak krzyża. A teraz siedzi z nimi, chłopcami i dziewczętami, wnusiami w kolorowych dresach z kreszu marki zbliżonej do Adidasa i uśmiecha się, gdy jamnik rzęzi ostatkiem sił o majteczkach w kropeczki ło ho ho ho. Przecież też była kiedyś młoda, też zna smak nie tylko tego, co się oficjalnie później śpiewało o kolorowych jarmarkach.

A czasem to disco było ostrą krytyką społeczną, żalem za światem, w którym nawet do małych wiosek i peryferyjnych miasteczek dojeżdżał pociąg i o czwartej, piątej rano małomiasteczkowy proletariat i dwuzawodowa ludność wsi ruszała na pierwsza zmianę do fabryk, w których były etaty, kredyty dla młodych małżeństw i szansa na stabilne zatrudnienie przez dekady.

Na fabrycznych murach blakły powoli hasła w rodzaju: „Przez jakość pracy do jakości życia”, a dziur w płotach nie łatano, by nie utrudniać prywatnej inicjatywie dostępu do materiałów.

Bywało disco polo tęsknotą do czasów, gdy 1 maja szło się na pochód, waląc z butelki po kryjomu lub oficjalnie wódkę „Bałtyk” i „Vistulę”, zakąszając godziwie i gubiąc krok w drodze ku szczęśliwej przyszłości ze Związkiem Radzieckim na czele. Ale tego było mniej – raj disco polo był gdzie indziej, w ciepłych krajach, pod palmami piękniejszymi niż ta, którą postawiono w Warszawie na rondzie Charles'a de Gaulle'a. Choć kto wie, może postawił ją tam ktoś, komu po nocach śniło się stare dobre najntisowe disco polo?

Pieszczoch YouTuba

Rozgawędziłem się, rozwspominałem. Ale jest dobra okazja, żeby pogadać o disco polo. A właściwie kilka okazji: pierwsza to „Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo” Judyty Sierakowskiej, druga to książka „Polski bajer. Disco Polo i lata 90.” Moniki Borys, trzecia to „Disco relaks”, czyli niewielka, na poły historyczna, na poły oniryczna wystawa w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie, nawiązująca nazwą do kultowego programu telewizyjnego emitowanego przez Polsat. A czwarty powód to „Zenek”, czyli zapowiadany przez TVP film dokumentalny o Zenku Martyniuku, współczesnej gwieździe tego gatunku muzyki.
Rok 2017. Lider i wokalista zespołu Boys Marcin Miller występuje podczas widowiska muzycznego "Jubileuszowa Gala 25 lat Disco Polo w Polsce" na Stadionie Polonii w Warszawie, 25 bm. Wydarzenie nawiązywało do zorganizowanej w 1992 r. Gali Piosenki Popularnej i Chodnikowej. Fot. PAP/Stach Leszczyński
Ta historia dzieje się na naszych oczach, przy okazji rażąc ucho niejednego krytyka muzyki i denerwując przy pierwszej lepszej okazji nie tylko liberalną inteligencję. Choć w pierwszej dekadzie XXI wieku ogłoszono zejście disco polo, pogłoski o jego śmierci okazały się mocno przesadzone.

„Poniewierane przez krytyków muzycznych, wyrosło na pieszczocha YouTuba – Internet pokazał prawdziwe gusta Polaków i pozwolił disco polo odrodzić się na nowo. Pierwsze sto milionów wyświetleń z Polski w tym serwisie internetowym należało do utworów disco polo. »Ona tańczy dla mnie« Weekendu przebiło sto milionów odsłon w listopadzie 2016 roku, po niemal równo czterech latach od premiery na YouTubie. Kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, dzięki 96 milionom odsłon utwór znalazł się w zestawieniu światowych hitów Top 100. Była to pierwsza polska piosenka, której się to udało” – pisze o ogromnej popularności discopolowych hitów Judyta Sierakowska.

Gust tolerowany

Wbrew nimbowi muzyki chodnikowej, disco polo szybko zdobyło silne przyczółki w mainstreamowej popkulturze. W lutym 1992 roku, gdy w popularność gatunku nikt już nie miał prawa wątpić, w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie odbyła się I Gala Piosenki Popularnej i Chodnikowej, choć cicho żuli pod nosem przekleństwa brodaci inteligenci w okularach z rogowymi oprawkami. Dla wielu świat stawał na głowie: przecież dwa lata wcześniej, także zimą, didżej Mieczysław wyprowadził stamtąd sztandar Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Starzy i młodzi zasępieni (post)komuniści nie mogli wtedy wiedzieć, że disco polo pomoże wrócić ich człowiekowi do władzy.

Już się nie boję Shazzy

Łukasz Orbitowski: Gwiazda disco polo i pictorialu „Playboya” okazała się artystką samoświadomą.

zobacz więcej
„W zasadzie ten koncert powinien nazywać się tolerancja, gdyby ten wyraz nie był użyty do innych, wyższych celów. My po prostu tolerujemy gusty publiczności i z tymi gustami po prostu nie polemizujemy. My jesteśmy od takiej pracy, a publiczność jest od tego, żeby na takie koncerty chodziła, do czego tę publiczność serdecznie zachęcamy” – wyjaśniał Krzysztof Jaślar, reżyser gali.

W stołecznym Państwowym Muzeum Etnograficznym można zobaczyć materiał telewizyjny z tą wypowiedzią. Dałbym sobie sznurowadła w swoich glanach starego metalowca uciąć, że gdzieś w oczach pana Jaślara czai się szyderczy chochlik, powściągany profesjonalną powagą. Wszak musiał świetnie wiedzieć, nawet nie ujmując tego tymi słowami, że tolerancja dla gustów klasy ludowej nie jest najmocniejszą stroną opiniotwórczej stołecznej inteligencji. I musiał wiedzieć, że ta impreza jest robiona dla pieniędzy, czyli spełnia najważniejsze kryterium młodego nadwiślańskiego kapitalizmu.

Kierownikiem muzycznym widowiska był Jarosław Kukulski, kompozytor, twórca mnóstwa hitów czasów PRL, a konferansjerem Janusz Weiss, kabareciarz, dziennikarz radiowy i telewizyjny – prowadził choćby kultowy teleturniej TVP „Miliard w rozumie”.
Sandra królowała na szkolnych potańcówkach w latach 80. Fot. Sobli/RDB/ullstein bild via Getty Images
Jak się to wszystko zaczęło? Monika Borys w swoim „Disco Polo” przypomina przedwojenną muzykę podwórkową, pocztówkowy szał lat 60., estetykę italo disco, zachodnie granie w stylu Pet Shop Boys, Modern Talking, C.C. Catch, Sandrę i Sabrinę grane na szkolnych potańcówkach w latach 80. i w początkach lat. 90. Z pewnością na rozkochaną w ciepłych krajach estetykę disco polo wpływ miał utwór „Lambada” zespołu Kaoma, którego niesamowitą popularność w Polsce przełomu lat 80. i 90. można porównać tylko z nieco wcześniejszą hipnotyzującą aurą telenoweli brazylijskiej „Niewolnicy Isaury”. Pod hiperborejskim niebem, dodatkowo poszarzonym socrealizmem, dźwięki i widoki Południa miały moc nieledwie terapeutyczną.

Z konieczności musimy skrócić perspektywę. Jednym z ważniejszych zespołów, który utorował drogę dla disco polo, był Top One. Zespół zaczynał swoją karierę zaczynał w Zakładowym Domu Kultury w Ursusie. Wdarł się do wyobraźni masowej ludu pracującego miast i wsi piosenką w stylu italo disco, czyli „Ciao Italia”, hitem 1989 roku. I jeśli dobrze pamiętam ze szkolnej ławy i dyskotek w podstawówce, dość szybko podkradł mnóstwo fanek i fanów chłopakom z kultowego dziś dla wielu Papa Dance, zespołu pięć lat starszego od Top One.

Zenek Martyniuk: Te piosenki płyną z mojego serca

Wywiad z liderem zespołu Akcent.

zobacz więcej
Rzecz wymowna: z Top One współpracował wzięty tekściarz Janusz Kondartowicz, autor hitów Anny Jantar, Haliny Frąckowiak, Czerwonych Gitar. Ale nie wszyscy mogli się o tym dowiedzieć: dla Top One tworzył pod pseudonimem Jan Krynicz.

„Rękę na dyskotekowym pulsie – jak zwykle – trzymała Nina Terentiew, dyrektorka telewizyjnej Dwójki. Zorganizowała zespołowi recital, który został zarejestrowany, a potem wielokrotnie emitowała go telewizja” – pisze Monika Borys.

Punktem kulminacyjnym kariery Top One było Opole'92. Boys band otrzymał wówczas złotą płytę za album „Poland Disco no. 2”. Oficjalnie sprzedano trzysta tysięcy egzemplarzy płyty, nieoficjalnie – sześć milionów.

Dyskoteka w Manieczkach

Wielkopolska, początek lat 90. Niewielka szkoła podstawowa na terenie wzorcowego PGR Manieczki. Chodzimy do siódmej, ósmej klasy, nie nosimy już mundurków, kochamy mroczne amerykańskie seriale. Szkolny outsider jest metalowcem, ma katanę z naszywkami thrashmetalowych kapel. Moi starsi kuzyni też słuchają metalu, więc z Listy Przebojów Programu III przerzucam się na cięższe klimaty i dołączam do kolegów metalowców. Gorzki smak niesnasek smarkaczy – discopolowcy mówią na nas „brudasy”, my na nich „dyskomuły”. I mogło się wydawać, że to się już nie sklei – jak pisał poeta.
W latach 90. o wzorcowym niegdyś PGR Manieczki pozostało wspomnienie. Fot. PAP/Romuald Królak
Koledzy i koleżanki z klasy mają starszych braci i chłopaków starszych sióstr, a oni mają keyboardy i syntezatory. Grają disco na weselach, w kapelach o nazwach w rodzajach ATARI. Dwuznaczna nazwa, bo kariera ATARI jako komputera nie tylko „do grania” skończyła się z początkiem lat 90, ale kto z nas mógł to wtedy wiedzieć? Niektórzy z tych starszych braci i ich jeszcze starszych kolegów zaraz pójdą do wojska albo właśnie wyszli z wojska, znają życie, już nie mają pracy albo zaraz ją stracą, albo będą raz ją mieli, a raz tracili, póki nie wyjadą za chlebem na Zachód.

Dla nich my, metalowcy, jesteśmy dziwadłami – nie obchodzi ich horda Goga, nuklearny holokaust i egzystencjalne rozkminy thrasherów z kalifornijskiego Bay Area. Mają za to pełno kaset Bayer Fulla, Ex Problemu, Akcentu, Boysów, składanki biesiadne z kolejnymi aranżacjami oryginalnie śpiewanego przez Marka Kondrata „Mydełka Fa”, Bohdana Smolenia już jako polo-kabreciarza i diskopolowe kasety w rodzaju „Śpiewnika bezrobotnego”. I to oni rządzą na wsi.

Piękne rybki w akwarium. Terapia dla sfrustrowanych Polaków

Ludzie chcieli zobaczyć, jaki jest Zachód, wielu z nich szukało nowych wzorców – niestety, dostarczały je również tandetne seriale…

zobacz więcej
Przy wjeździe do Manieczek mijaliśmy wielki postument z napisem: „Witamy w osadzie Józefa Wybickiego” – bo to dawny majątek twórcy polskiego hymnu, w którym umarł. Parę lat później napis zniknął, poszedł na złom, ostatecznie zamknięte zostało także tamtejsze muzeum Wybickiego.

Latem 1992 r. siedzieliśmy na szkolnym boisku, od błękitu nieba oddzielały nas tylko wysokie topole, a z czerwonego magnetofonu monofonicznego ZRK Kasprzak, zasilanego również bateriami, grało coś, co wszyscy byliśmy w stanie zaakceptować, czyli pewnie jakieś De Mono albo ósmy raz przegrywana z taśmy na taśmę składanka „Metal Ballads”, bo ostatecznie byliśmy jedną ekipą, niezależnie od tego, kto z jakiego pochodził domu i czego słuchał. Siedzieliśmy na boisku i mówiliśmy, kto stracił pracę w pegeerze i że zaraz wszystko zamkną.

Koleżanki miały grube zeszyty z piosenkami disco, zachodnimi hitami w fonetycznym zapisie, zdobione już naklejkami z „Bravo”, podobiznami aktorów z serialu „Beverly Hills 90210” i sylwetkami chłopców z New Kids On The Block, więc coś tam się nuciło, z czegoś się śmiało, z kimś droczyło. I później już nigdy nie było takiego lata.

A przecież zawsze jest jakiś ciąg dalszy. W 1998 roku, na terenie upadającego popegeerowskiego kompleksu sklepowego, niedaleko od słynnego na całą Wielkopolskę baru „Kogucik”, w którym nawet w czasie kryzysu z lat 80. można było dostać smażone kurczaki, powstała dyskoteka „Ekwador”. Nazwa pochodziła od wydanego rok wcześniej hitu DJ Sashy „Ecuador”. Klub nie był typowo discopolowy, złośliwi mówili o bieda-techno, ale w wyobraźni masowej te dwa zjawiska się połączyły. Termin „manieczki” przetrwał w slangu jako synonim „wiksy”, czyli techno/trance/house party w dużym klubie, z udziałem gwizdków, masek na twarz, fluorescencyjnych farb i narkotyków w rodzaju extasy i mefedronu.
W latach 90. Polskę oplata sieć wiejskich i podmiejskich dyskotek bardziej lub mniej podobnych do tej z Czarnego Dunajca. Fot. PAP/Grzegorz Momot
Do dyskoteki w Manieczkach przyjeżdżały pełne autobusy nie tylko z Polski, zaglądali tam dziennikarze z Warszawy, bo akurat taka historia o polskiej transformacji na wsi była dla nich ciekawa. Sex, drugs, gwizdki, skąpa bielizna jako strój taneczno-transowy, mocny rytm. Gusta kształtował i imprezę rozkęcał DJ Kris.

– Tam nawet antyterrości przyjeżdżali, na polnych drogach stała policja – mówił mi przed kilkunastu laty Zbigniew Bartkowiak, sołtys z niedalekiej wsi, gdy pisałem reportaż z rodzinnych stron. Stary proboszcz milczał, miejscowi sarkali na totalny bałagan pod klubem i hałasy po nocy. Ale oni najmniej mieli do powiedzenia.

Manhattan, Kaskada, Atlanta...

Tak wyglądała rozrywkowo-taneczna Polska lat 90. „Manhattan w Mońkach, Kaskada w Mazurkach, Riviera w Głowaczowie, Panorama w Przęsławicach, Nokaut w Trawnikach, Atlanta w Jeżewie, Paradiso w Choroszczy, Colorado w Brańsku, Torino w Starej Brodnicy, Milano we Wnorach-Wiechach. Wraz z rozwojem wolnego rynku w latach dziewięćdziesiątych Polskę oplata sieć wiejskich i podmiejskich dyskotek. Na parkietach na wschodzie króluje disco polo, na zachodzie, przede wszystkim w Wielkopolsce, rodzima odmiana techno. (…) Ludzie dowożeni są do dyskotek autobusami, a lokalne gazety drukują specjalne weekendowe rozkłady jazdy” – pisze Monika Bajer.

Jak ukraińska „Zniewolona” budzi romantyczną duszę Polaków

Kopciuszek w wydaniu zza wschodniej granicy. Na czym polega fenomen serialu?

zobacz więcej
Popegeerowska infrastruktura, dawne remizy strażackie świetnie się nadawały do robienia biznesów, które jednym dawały kasę, drugim – ekstatyczne zapomnienie o prozie życia.

Na dyskotekę przerobiony został wówczas dawny ewangelicki kościół we Wieldządzu. „Nietrudno było tu spotkać imprezowiczów z Torunia, Bydgoszczy czy Grudziądza. W miejscu dawnego ołtarza i ambony miejsce zajmował DJ, na chórze rozciągał się szeroki bar a zakrystia zamieniła się w szatnię dla gości. Z kolei nawie głównej w rytm muzyki techno bawiły się setki młodych ludzi” – tak kilka lat temu słynny wieldządzki „Rink-Weis” opisywał Jakub Ceglarz z portalu Money.pl.

Kultową dyskoteką ściany wschodniej była „Panderoza” w Janowie w województwie podlaskim – założona przez Jerzego Suszyckiego, szefa jednej z dwóch najważniejszych w tamtych czasach wytwórni disco polo, czyli Green Star. Ta druga nazywała się Blue Star. „Panderozę” uwieczniono w „U Pana Boga za piecem”, kasowej komedii Jacka Bromskiego z 1998 roku.

„Ole! Olek”

Politycy szybko zorientowali się, że disco polo może im pomóc dotrzeć nie tylko do prowincjonalnego masowego wyborcy. Rzecz jasna, dla takich partii jak Unia Wolności ta droga promocji była zamknięta. Ale ludzie z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Polskiego Stronnictwa Ludowego i Samoobrony nie mieli żadnych obiekcji.
Rok 1995. Aleksander Kwaśniewski z muzykami Top One i raperem Danielem Osafo Oware. Fot. Print screen z reklamówki wyborczej kandydata na prezydenta
Do historii politycznego marketingu lat 90. przeszedł Aleksander Kwaśniewski pląsający na scenie z muzykami Top One i czarnoskórym raperem Danielem Osafo Oware w rytm przeboju „Ole! Olek”. Piosenka rozbiła bank – Kwaśniewski nigdy nie był mistrzem równych kroków, ale okazał się równym gościem dla ludzi, którzy chcieli polityki jako ludycznego spektaklu i odrobiny socjalnych obietnic, które choć trochę słodziły im gorycz szokowej terapii.

Paweł Kucharski, lider Top One, wspomina w rozmowie z Judytą Sierakowską: „Nikt z nas nie spodziewał się, że Kwaśniewski przegoni Wałęsę. Nikt nie miał takich wyobrażeń! Choć nastroje w kraju były przecież pół na pół, ale my o takich rzeczach nie mieliśmy pojęcia. Nie znaliśmy polityki, nie wiedzieliśmy, że to będzie taki hałas, że to urośnie do takiej rangi”.

A jednak urosło. „Ole! Olek” stało się czymś więcej niż piosenką kampanii wyborczej. Awansowało do rangi discopolowego manifestu czegoś więcej niż ściśle politycznej nadziei, długo utrzymując się na szczycie listy przebojów „Disco Relaxu”.

Plan jest taki: wychodzę zupełnie na trzeźwo i śpiewam

Sławomir został gwiazdą „Sylwestra Marzeń z Dwójką”. – Od kilku tygodni śpię przy otwartym oknie, żeby się zahartować i przyzwyczaić struny głosowe. „Miłość w Zakopanem” jest przebojem i muszę ją godnie wykonać – mówił żartobliwie o przygotowaniach do koncertu.

zobacz więcej
„To była milionowa widownia, a to miało ogromne przełożenie na wyniki wyborów” – dodaje Kucharski. Nic się nie dzieje przypadkowo: sztabowcy Kwaśniewskiego, na czele z francuskim specjalistą od marketingu politycznego Jacques’em Séguéla, pozwolili wypuścić teledysk na antenie akurat, gdy zaczęło się mocne „grzanie” kampanii.

Kłopot w tym, że wedle Top One sztab wyborczy kandydata lewicy nigdy im za piosenkę nie zapłacił. Rozczarowani muzycy na jednej z kaset zawarli mocny przekaz dźwiękowy zapisany od tyłu – w zgodzie z legendami dotyczącymi zupełnie innej muzycznej tradycji. Brzmiał on: „Przepraszamy cię, Polsko, za to, cośmy tobie uczynili. Nieświadomi, zmieniliśmy losy twoje. Nas samych nędznie okłamali, za co nawet srebrników garść nie dali”.

Ale Kwaśniewski i jego francuski doradca nie mieli powodów do narzekań. Już po wyborach prezydenckich z 1995 roku CBOS przeprowadził badania dotyczące disco polo i politycznych preferencji jego słuchaczy i słuchaczek. Okazało się, że disco polo pozytywnie ocenia 70 proc. respondentów – większość z nich mieszkała na wsi, zdecydowanie mniej – w wielkich miastach. Fani disco częściej głosowali na Kwaśniewskiego niż na Lecha Wałęsę.

Najczęściej popierali PSL, SLD, najmniej miłośników disco polo było wśród elektoratu Unii Wolności i Unii Pracy (to ostatnie nieźle pokazuje, że była to formacja lewicowej inteligencji). Co intrygujące, CBOS skonstatował: „Co prawda odsetek potencjalnych wyborców Unii Wolności lubiących tę muzykę (60 proc.) jest najniższy wśród partyjnych elektoratów, ale i tak uznać go należy za bardzo duży, jeśli weźmie się pod uwagę inteligencki image tej partii” (cyt. za „Polski bajer” Moniki Borys).
Disco polo przeżyje wielu swoich krytyków - twierdzi autor. Na zdjęciu Maryla Rodowicz i Zenon Martyniuk w czasie programu "Jaka to melodia". Fot. Jan Bogacz/TVP
Nośnikiem polityczności disco polo były tak naprawdę marzenia, które wyrażała i wyraża ta muzyka. Może trywialne, ale głębokie, właściwie dla społeczeństwa na wiecznym dorobku, żyjącego tęsknotami z pogranicza wsi i miasta.

Na małej wystawie w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie, poświęconej disco polo, znajdziemy oniryczne, jaskrawe, popkulturowo-naiwne obrazy Teofila Ociepki, Magdaleny Shummer, Jana Płaskocińskiego, pocztówkę z Ciccioliną, teledyski Shazzy i nieoczywistą muzykę synthpopowego zespołu Juantix, nazywanego – chyba na wyrost – „Depeche Mode z Wieliczki”. Ich kaseta „Atlantyda” z 1992 r. sublimowała discopolowe marzenia o ciepłych krajach, seksualnej swobodzie i mnóstwie pieniędzy w opowieści o ucieczce ze świata, który nie wierzy już łzom nadwrażliwców i romantycznych kochanków.

Disco polo przeżyje wielu swoich krytyków. Nie dlatego, że jest muzyką ludowego geniuszu, bo nie jest to ściśle rzecz biorąc muzyka ludowa. Raczej dlatego, że łączy biesiadne nastroje ze zwykłymi tęsknotami ludzi, którzy chcą się dobrze bawić i chcą, by śpiewano im o tym prostym, łatwym językiem. Profesjonalizacja branży zrobiła swoje – naprawdę topowe disco polo mało ma dziś wspólnego z siermiężnością najntisów. Ale trudno oczekiwać, by (post)inteligencja kiedykolwiek pozytywnie odpowiedziała na pytanie, czy disco polo też należy się czułość.

– Krzysztof Wołodźko

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Źródła:

„Nikt nie słucha. Reportaże o disco polo”, Judyta Sierakowska, Poznań 2019
„Polski bajer. Disco Polo i lata 90.”, Monika Borys, Warszawa 2019



Wystawę „ Disco Relaks” można oglądać w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie (ul. Kredytowa 1) do 1 marca 2020 roku.
Komu służy disco polo?
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.