Muzyczne (nie)święta. Czyli jak „Jingle bells” zwalczyły „Cichą noc”
piątek,20 grudnia 2019
Udostępnij:
Z popkultury Zachodu znikają kolędy, o czym przekonujemy się co roku podczas Bożego Narodzenia. Próżno szukać też klipów w rodzaju „The Power of Love” Frankie Goes To Hollywood, z tradycyjnym przedstawieniem biblijnych scen Narodzenia Pańskiego. We wszechobecnej już od października „Christmas music” nie znajdziemy dziś nawet tak wstrzemięźliwej ilustracji chrześcijańskiej symboliki bożonarodzeniowej, jak w teledysku „Mistletoe and Wine” Cliffa Richarda sprzed ponad 30 lat.
Przenieśmy się na chwilę w czasie, o 47 lat wstecz. Przeciętny Amerykanin lub Brytyjczyk na przełomie grudnia i listopada 1972 roku mógł kupić eksponowaną na wystawach sklepów muzycznych płytę „The Johnny Cash Family Christmas”. Zawierała ona muzykę bożonarodzeniową, wykonywaną przez legendarnego amerykańskiego muzyka wraz z jego liczną rodziną. Kładąc winylowy krążek na talerzu domowego, stereofonicznego gramofonu, słuchacz mógł w pierwszych minutach utworu „King of Love” usłyszeć monolog Casha. Gdyby dzisiaj odtworzyć go niezorientowanemu słuchaczowi, mógłby zostać wzięty za fragment homilii podczas nabożeństwa lub katechezy.
Stary świat starych mistrzów
Muzyk mówił w nim o prorokach i pokoleniach, które przez wieki oczekiwały przyjścia nowego „Króla Miłości” – Mesjasza. Stworzy on Nowy Izrael i odkupi ludzkość, przychodząc na świat z Dziewicy Marii w lichym mieście Betlejem. Później umrze na Krzyżu, wyzwalając nas od śmierci wiecznej. Oczywiście, na albumie znalazły się także nieśmiertelne „Jingle bells”, opowieści o rodzinnym śniadaniu 25 grudnia przy starej, niemodnej choince w małym, biednym domu przy polach bawełny w Arkansas.
Jako ostatnią piosenkę na płycie śpiewak zaproponował równie evergreenową kolędę „Cicha noc”. Stworzoną ponad 150 lat wcześniej przez austriackiego organistę Franza Xavera Grubera w wiejskim kościele p. w. św. Mikołaja w Oberndorfie, nieopodal Salzburga. Świątyni nietypowej dla austriackiej architektury sakralnej, bez smukłej wieży z zegarem, przypominającej raczej niewielki kościół św. Wojciecha na Rynku Głównym w Krakowie. Odbiorca bożonarodzeniowej płyty Casha, która mogła być eksponowana w witrynach obok okładek słynnych, wydanych w tym samym roku „Black Sabbath IV” i „Machine Head” Deep Purple, z pewnością jednak wiedział, o jakich świętach śpiewała muzyczna rodzina.
Tygodnik TVPPolub nas
W naszej podróży w czasie zostańmy jeszcze przez chwilę w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Rok później, w niewielkiej szwajcarskiej wsi Icogne w kantonie Valais, w miejscowym kościele parafialnym w nocy z 24 na 25 grudnia odprawiono Pasterkę. Nie byłoby w tym fakcie może nic dziwnego, gdyby nie to, że w liturgii, transmitowanej przez stacje w Szwajcarii i Francji (i być może dlatego zachowanej w archiwach szwajcarskiej telewizji), wziął udział znany francuski szansonista Gilbert Bécaud. Wraz z chórem parafialnym wykonał podczas mszy nie tylko tradycyjne kolędy romańskie, ale również stałe części liturgii, jak „Alleluja” i „Sanctus” zaśpiewane w stylu gospel.
Christmas albums kontra Boże Narodzenie
Powoli wróćmy do rzeczywistości. Tuż przed Bożym Narodzeniem 2015 roku w hipermarketach na całym globie pojawił się album „Kylie Christmas” sympatycznej i lubianej Australijki Kylie Minogue. Charakterystyczna jest już sama okładka płyty. Artystka wita nas odziana w czerwone peniuary. Na zimowych sankach przyjmuje pozę modelki i opiera się o pudła z gwiazdkowymi prezentami.
Wśród 13 znajdujących się na płycie utworów – zarówno klasycznych „christmasowych” standardów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak i nowszych piosenek – trudno jednak doszukać się jakiejkolwiek symboliki chrześcijańskiej. Są choinka, śnieg, miły nastrój i evergreen „Santa Baby”, powstały oryginalnie w 1953 roku. Jego główna bohaterka prosi postać Santa Clausa o przyniesienie pod choinkę jachtów i drogiej biżuterii ze sklepów Tiffaniego.
W bardzo podobnej stylistyce „Christmas music”, także okładkowej, stworzono wydaną rok później płytę „Laura Xmas” Laury Pausini. Artystki włoskiej, lecz nagrywającej albumy w różnych językach, od angielskiego, po francuski i hiszpański. Włoszce udało się jednakże dokonać małej cesji na rzecz starej tradycji.
Na różnojęzycznych wersjach płyty znalazł się bowiem popularny w całej Europie – zarówno katolickiej, protestanckiej, jak i anglikańskiej – hymn „Adeste Fideles”. Pochodzący z czasów średniowiecza utwór zawiera znamienny refren „Veníte adoremus, Veníte adoremus, Veníte adoremus Dóminum”. Chrześcijanom nie pozostawia on wątpliwości, gdzie i do kogo przychodzimy, kogo adorujemy i kogo wysławiamy w wigilijną noc. Nie ma jednak pewności, jak te niecodziennie i kierowane do niego w dziwnym, martwym języku treści odbiera przeciętny słuchacz wychowany już w ponowoczesnej kulturze Zachodu.
Razem z Pausini do kategorii bardziej „odważnych artystów”, którzy na swoich „christmasowych” płytach przemycają jedną lub dwie kolędy, można również zaliczyć Kanadyjczyka Michaela Bublé.
Na opublikowanym w 2011 roku albumie „Christmas” znalazła się nie tylko „Cicha noc” Grubera, ale również „Ave Maria” Franza Schuberta. Pieśń teoretycznie nie bożonarodzeniowa, napisana przez kompozytora do romantycznego poematu „Pani z Jeziora” Waltera Scotta, oparta jednak na fundamentalnej dla tradycji chrześcijańskiego Zachodu i Wschodu maryjnej modlitwie „Pozdrowienie anielskie”. Od niej tak naprawdę zaczęło się Wcielenie, które umożliwiło nam świętowanie od 2 tysięcy lat Narodzenia Jezusa Chrystusa.
Największym jednak paradoksem współczesnych albumów „christmasowych” okazała się EP-ka amerykańskiej grupy punkrockowej... Bad Religion. Zespołu znanego z promowania radykalnej świeckości sfery publicznej i ostro krytykującego wszelkie zinstytucjonalizowane religie. Opublikowany w 2013 roku maxi-singiel „Christmas songs” zawierał, ni mniej, ni więcej... 19 minut muzyki i 8 jak najbardziej tradycyjnych kolęd bożonarodzeniowych ze świata anglosaskiego.
Muzycy co prawda nie pozostaliby sobą, gdyby wydawnictwo nie kończyło się krytyczną wobec religii piosenką „American Jesus”, opublikowaną po raz pierwszy przez zespół w latach dziewięćdziesiątych. Minialbum grupy można – i zapewne należy – traktować jako prowokację intelektualną i kulturową. Trudno jednak nie zdobyć się na szerszą i bądź co bądź gorzką refleksję, że na odwagę zaprezentowania tradycyjnie chrześcijańskich treści w szeroko rozumianej sferze publicznej Zachodu mogą pozwolić sobie antyreligijni weterani punkrocka, ale nie wykonawcy mainstreamowi, a tym bardziej... chrześcijanie.
W kategoriach podobnej prowokacji media na Zachodzie odczytały wydany przed dekadą świąteczny album wiekowego już, ale wciąż aktywnego Boba Dylana „Christmas In The Heart”. Nestor amerykańskiej muzyki popularnej połowy XX wieku, urodzony w praktykującej judaizm rodzinie o wschodnioeuropejskich korzeniach, przechodził w swoim życiu burzliwe przemiany religijne. Pod koniec lat siedemdziesiątych wstąpił do jednej z denominacji ewangelikalnych. Pomimo faktu, że jego obecna przynależność religijna nie jest szerzej znana (sugeruje się, że powrócił do judaizmu), Dylan zaprezentował szereg wiekowych amerykańskich i angielskich hymnów bożonarodzeniowych. Całkowicie chrześcijańskich i jakże odległych od współczesnej tradycji „christmasowych” pieśni o śniegu, relaksie, zakochaniu i „magii Świąt”.
W nielicznych wywiadach artysta twierdził, że słuchał tych pieśni w rodzinnym miasteczku w Minnesocie, zamieszkanym zarówno przez chrześcijan, jak i żydowskich imigrantów z Europy Środkowej i Rosji. Media odebrały jako swoistą prowokację fakt, że wytwórnia opublikowała album w październiku, a nie według wszelkich prawideł amerykańskiego biznesu muzycznego – pod koniec listopada. A więc tuż po Święcie Dziękczynienia, gdy cały handel i usługi przestawiają się już na tryb „Christmas”.
Pytany przez zaskoczonych dziennikarzy, co czuje śpiewając te pieśni, Dylan odpowiadał wprost: „To piosenki ludzi wierzących”. Dociskany w kwestii światopoglądowej, bard doprecyzował: „Tak, jestem rzeczywiście człowiekiem wierzącym”[1]. Deklaracje te wywołały oczywiście liczne kontrowersje progresywnych Amerykanów, zakłopotanych religijnymi deklaracjami Mistrza Boba.
Biorąc nawet pod uwagę galopujący spadek sprzedaży płyt w związku z powszechną dostępnością portali streamingowych, muzyka z półki „Christmas” pozostaje, wraz z koncertami, wciąż doskonałym źródłem dochodów. Zarówno dla samych artystów, jak i ich menedżerów oraz wytwórni. W rankingach sprzedaży albumów i pobrań internetowych od listopada do połowy stycznia, twórczość gwiazdkowa (chyba to słowo brzmi w tym kontekście trafniej niż „bożonarodzeniowa”) wciąż przebija inne, popularne gatunki muzyczne.
Pomiędzy „Last Christmas” i „The Power of Love”
Bodajże ostatnią do tej pory dekadą, w której przeciętny odbiorca muzycznej popkultury na Zachodzie mógł odnaleźć w piosenkach bożonarodzeniowych wyraźne wątki chrześcijańskie, były lata osiemdziesiąte. Znów będzie pewnym paradoksem, że najbardziej chrześcijański – przynajmniej w wymowie wizualnej, bo nie można już tego powiedzieć o tekście – teledysk w komercyjnych stacjach muzycznych nagrali muzycy osobiście dalecy od chrześcijaństwa.
„The Power of Love” grupy Frankie Goes To Hollywood ujrzał światło dzienne w listopadzie 1984 roku. Pomimo faktu, że utwór ukazał się na zawierającym zupełnie niechrześcijańskie, a wręcz skrajnie liberalne obyczajowo treści (kojarzone z rodzącą się wówczas subkulturą LGBT) albumie „Welcome to the Plesauredome”, teledysk do utworu zawierał jak najbardziej „kanoniczną”, chrześcijańską symbolikę bożonarodzeniową. A zatem sceny narodzenia Chrystusa w Betlejem, hołd trzech Mędrców ze Wschodu i ucieczkę Świętej Rodziny do Egiptu. Obraz wywołał, o czym skrzętnie przypominają dzisiaj niemal wszystkie leksykony i encyklopedie, liczne kontrowersje ze strony zwolenników świeckości sfery publicznej.
Nieco bardziej wstrzemięźliwy w wymowie był teledysk do świątecznego utworu „Mistletoe and Wine” Cliffa Richarda. Podbił on europejskie, a nawet polskie listy przebojów w Boże Narodzenie 1988 roku. Nie było w nim co prawda Matki Bożej i małego Jezusa, ale świecąca w kształcie krzyża gwiazda. Piosenkarz i występujący w klipie aktorzy zapalali w nim świecie. Jak można się domyśleć – nieśli je do kościoła na Pasterkę.
Te dwa teledyski można dość jednoznacznie przeciwstawić zgranemu do niemożliwości „Last Christmas” Wham. Ten utwór stanowi z kolei typowy przykład zlaicyzowanej twórczości spod znaku „Christmas without Christ”. Co ciekawe, utwór został wyemitowany w eterze i MTV równolegle z „The Power of Love”. Wręcz anegdotycznie, najbardziej znana piosenka duetu Andrew Ridgeley’a i nieżyjącego już George’a Michaela jest dzisiaj przez wielu Europejczyków traktowana niemal jako bożonarodzeniowa kolęda (!).
Przed kilku laty próbę rekonstrukcji tradycji Frankie Goes To Hollywood i Cliffa Richarda w sposób interesujący podjęła synthpopowa grupa Erasure. Podobnie daleki od wizerunku wykonawców chrześcijańskich duet na „christmasowej” płycie „Snow Globe” z 2013 roku zamieścił śpiewany po łacinie hymn „Gaudete” („Radujcie się”). Przez wieki śpiewał go świat rzymskokatolicki i ewangelicki jako typową kolędę bożonarodzeniową, opiewającą tajemnicę Wcielenia. Wezwanie „Gaudete” kojarzy się również z III niedzielą Adwentu w tradycji zachodniego chrześcijaństwa, nazywaną „Gaudete”. Wykonawcy pokusili się o zaśpiewanie całego tekstu hymnu, którego jedna ze zwrotek brzmi:
Bóg stał się człowiekiem,
Natura się zdumiewa;
Świat został odnowiony
Przez Chrystusa króla.
Jeszcze bardziej frapujący był teledysk do piosenki, pokazujący jak spod grubej pokrywy śniegu i zlodowaconego krajobrazu wyłaniają się ruiny starego, być może benedyktyńskiego klasztoru. Ożywają też mnisi, zapalając świece i rozpoczynając jakby nowe życie po wiekach letargu.
Klip Erasure jest być może doskonałą metaforą współczesnej, postchrześcijańskiej i zlaicyzowanej kultury Zachodu, którą w grudniu każdego roku nawiedza muzyką spod znaku „Christmas”. Jest też obrazem cywilizacji, w której przestano identyfikować podstawowe symbole i kody kulturowe europejskiej tradycji. Jednakże, spod tej grubej warstwy lodu zapomnienia, wciąż dobiega, w zupełnie nieoczekiwanych miejscach, subtelny głos: „Gaudete, gaudete! Christus est natus!”.
Zdjęcie główne: „Last Christmas” Wham stanowi typowy przykład zlaicyzowanej twórczości spod znaku „Christmas without Christ”. Fot. kadr z teledysku Wham! - Last Christmas, https://youtu.be/bwNV7TAWN3M