„Jak być kochaną”, „Hamlet” i „Źli Żydzi”. Piotr Zaremba poleca teatralne hity 2019 roku
piątek,
27 grudnia 2019
Krzysztof Szczepaniak bawi udawanym szaleństwem i przeraża gorzkim cynizmem. Dopracował rolę do najmniejszego szczegółu. Rolę godną starych mistrzów, którzy porywali się do podobnych zmagań z Bogiem, losem, światem.
Kiedy wychodziłem dwa lata temu z premiery „Pociągów pod specjalnym nadzorem” według Bohumila Hrabala (Teatr Dramatyczny, scena Na Woli), zagadnął mnie kolega, recenzent teatralny. – No i czego nowego dowiedziałeś się z tego spektaklu? – spytał pogardliwie. – Ja się na nim wzruszyłem – odpowiedziałem. Nie zrozumiał.
W tym roku poza Warszawą oglądałem tylko kilka przedstawień i to z lat poprzednich. Dlatego to nie jest regularny ranking, piszę o tym, na co mi się podobało pójść. Choć gdybym był złośliwy, napisałbym, że zwykle jestem w stanie przewidzieć, o jakich przedstawieniach nie napisze ten czy ów zawodowy krytyk. Wiele tych wyróżnionych przeze mnie czołowi recenzenci pomijali. Może żyjemy w dwóch różnych światach?
Nie widziałem „Hamleta” w poznańskim Teatrze Polskim. Maja Kleczewska każe w tym przedstawieniu widzom iść za poszczególnymi aktorami, czego efektem jest chaos. „Słowa nie mają już znaczenia” – tak zatytułowano jedną z recenzji z tego eksperymentu. Chętnie wezmę w nim udział. Choć mam skojarzenia z eksperymentami Stomila w „Tangu”. Dla mnie słowa mają nadal znaczenie.
Na pewno pominę kilka wartościowych spektakli (czasem przywołuję je przy okazji honorowania aktorów). Ale jeśli wokół podium robi się zbyt tłoczno, przestajemy kogokolwiek wyróżniać. Niektórzy aktorzy znajdą się w kolejnym odcinku mojego rankingu za tydzień – poświęconym Teatrowi Telewizji. Który skądinąd wypełniał wiele luk pozostawionych przez teatry sceniczne. Te luki, braki, zasługują na odrębny tekst.
1. „Jak być kochaną”, spektakl roku; Teatr Narodowy
Pytany o przedstawienie roku wskazuję na „Jak być kochaną” Leny Frankiewicz w Teatrze Narodowym. To nowoczesny produkt. Emocje wyraża się tu ruchem scenicznym, wiele sytuacji to bardziej metafory niż zdarzenia, scenografia, kapsuła więżąca bohaterkę, też nie udaje życia. A jednak historia osaczonej przez zdarzenia kobiety opowiedziana jest klarownie. Tak klarownie, że na końcu łykałem łzy.
Nawet nie do końca zgadzam się ze szczegółami przesłania. Ta adaptacja opowiadania Kazimierza Brandysa, sławnego dzięki filmowi, zbyt jednostronnie osądza polskie zaczadzenie wojną, które kazało na przykład karać po jej zakończeniu aktorów za występy w oficjalnych niemieckich teatrach. To nie powinna być rozprawka o polskiej tromtadracji.
Tyle że to jest przede wszystkim opowieść o skrzywdzonym człowieku. A właściwie o skrzywdzonych ludziach. Bo choć mężczyzna jawi się jako nieledwie pasożyt nie zauważający poświęcenia kobiety, to i on jest wojenną ofiarą. Wspaniały spektakl, zagrany tak równo i perfekcyjnie, jak to jest możliwe w Narodowym. Z Gabrielą Muskałą, którą stawiam na podium z napisem „Rola roku”.
2. „Hamlet”, rehabilitacja opowieści, Teatr Dramatyczny
Ma spektakl Tadeusza Bradeckiego mankamenty, nierówności obsadowe. Ale ja skłaniam głowę przed celem nakreślonym przez aktora grającego główną rolę: Krzysztofa Szczepaniaka. Ono powstało po to aby młody człowiek idąc na szekspirowską historię, mógł ją zrozumieć. I tak jest. Akcja toczy się wartko. Rozumiemy, czujemy, przeżywamy. WZRUSZAMY SIĘ, choć obrosły popkulturowymi kalkami dramat zdawał się nie obiecywać już niczego nowego.
Ja byłem na tym spektaklu dwa razy. Przede wszystkim dla aktora, którego osobno nagradzam. I chętnie zobaczę je po raz trzeci. To chyba wystarczy?
3. „Źli Żydzi”, komedia mądra a niewymownie śmieszna, Teatr Ateneum
Moja przyjaciółka orzekła, że wystawione w grudniu przedstawienie jest najlepszym, jakie widziała w tym roku. Ja klękam przed teatrem za sam dobór tekstu. Sztuka tak bezpośrednio porusza temat żydowskiej tożsamości, kłopotów z nią w amerykańskim społeczeństwie, że można by ją uznać za utwór bez mała polityczny.
A równocześnie jest fascynującą opowieścią o rodzinnych relacjach. I na dokładkę niebywale zabawną komedią. I jeszcze czymś, bo rozliczając się z Żydami, dotyka tematyki ważnej dla innych narodowości. Także dla Polaków.
Reżyser Maciej Kowalewski rozumie każde włókno tego tekstu, każde drgnięcie emocji. Tak też, bezbłędnie, prowadzi aktorów. W grze czteroosobowego teamu nie ma jednego fałszywego tonu. Są do bólu prawdziwi, choć przecież chwilami „metaforyczni”. Zapamiętajmy: Olga Sarzyńska, Julia Konarska, Wojciech Brzeziński, Piotr Sędkowski.
4. „Grając Balladynę”, magia teatru w domku dla lalek, Collegium Nobilium
Co? Przedstawienie studenckie prawie na podium? Co prawda spod ręki mistrza Jana Englerta. A ja w salce imienia Jana Kreczmara na Miodowej patrzyłem z zachwytem. Wyszła zabawa teatrem i w teatr. Z zachowaniem rozkosznej umowności, która do „Balladyny” dziejącej się w wymyślonej dawnej krainie nad Gopłem pasuje jak mało do czego.
Przypomniała mi się sławna „Balladyna” na motocyklach Adama Hanuszkiewicza. Tylko że tam czarowano rozmachem, rekwizytami, podniebnym ruchem. Tu wszystko jest magią kreowaną na małej przestrzeni, jak w przedstawieniu granym w domku dla lalek. Gdzie triumfalne dzwony studenci-aktorzy puszczają ze smartfona kucając tuż obok widzów.
Podobno na spektaklu, na którym byłem, stresowali się stołem, który pękł. A grano na nim sporo. Nie stracili jednak przez to daru mówienia wierszem. Potem oglądałem z ich udziałem „Ustawienia ze świętymi, czyli rozmowy obrazów” Agaty Dudy Gracz i „Niepodległych” Piotra Rowickiego i Piotra Ratajczaka. I widzę, jak nabierają aktorskiej dojrzałości.
Za „Grając Balladynę” wyróżniam Mariusza Urbańca – Grabca. I wiem, że powinienem wymienić wszystkich. Proszę bardzo: poza Urbańcem Bartosz Włodarczyk, Michał Dąbrowski, Barbara Liberek, Justyna Fabisiak, Ina Maria Krawczyk, Elżbieta Nagel, Jędrzej Hycnar, Konrad Żygadło, Natalia Jędruś, Monika Cieciora.
Zachwalając własne przedstawienie, przywołali wypowiedź licealistów pytających, co to za nowoczesny tekst. To Słowacki. Jeśli macie w sobie to wyczucie, będziecie tym bardziej świetnymi aktorami.
To miejsce, gdzie można przynajmniej przejściowo odpocząć od podziałów. I pomyśleć o tym, co łączy, choć wiele osób przyjechało na imprezy teatralne z kartkami uprawniającymi do głosowania w wyborach europejskich.
zobacz więcej
A teraz przedstawienia już poza podium, bardzo dobre:
Najzabawniejsze: „Piękna Lucynda” ; Teatr 6. Piętro
Tak, zaczynam uciekać w spektakle muzyczne, bo mniej zależne od póz i mód, stają się sprawdzianem czystej zawodowej perfekcji, której przedstawieniom „manifestom” często cokolwiek brakuje.
Ale ten musical Mariana Hemara to po prostu żywe przedstawienie, gdzie mamy 14 aktorów, z których każdy gra, jakby mu Pan Bóg podpowiadał. Gdzie śmiejemy się na głos, a widzowie wołają ze swoich miejsc do aktorów, bo bawią się z nimi.
A zarazem to lekcja kulturowej ciągłości. Bo choć fabuła jest błaha, a koniec XVIII, kiedy to się dzieje, przedstawiony na modłę mocno stylizowaną, dostajemy zabawę nie tylko konwencją, ale i tradycją literacką. Chwała Eugeniuszowi Korinowi, że tak to smacznie przyrządził. I chwała komercyjnemu teatrowi, który próbuje łączyć zabawę z polskością.
No i mamy spotkanie z ludźmi, z którymi spotykamy się za rzadko: z Magdaleną Zawadzką, Kazimierzem Kaczorem, Hanną Śleszyńską, Dorotą Stalińską. Jeden z aktorów, Jarosław Gajewski, jest wyróżniony dodatkowo.
Najbardziej zagadkowe, „Dwór nad Narwią”, Teatr Ateneum
Sztuka Jarosława Marka Rymkiewicza w reżyserii Artura Tyszkiewicza. Ta dziwna, pełna aluzji zabawa romantycznymi i historycznymi rekwizytami, do końca pozostała dla mnie spowita całunem tajemnic. Ale poza tym, że to po trosze czarna komedia, warto sobie czasami stawiać takie intelektualne wyzwania.
Świetnie zgrany zespół (mnie najbardziej podobali się Tomasz Schuchardt i Katarzyna Ucherska), kapitalna scenografia Aleksandry Gąsior. Więcej takich przedstawień. Publika była speszona, bo nienawykła do wysiłku.
Najlepiej chwytające ducha polskiej współczesności, „Wszechmocni w sieci”, Teatr Kamienica
Według scenariusza i w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego z Teatru Kamienica. To zdumiewające, że rolę taką może odegrać spektakl pisany w celach użytkowych. Po to aby przestrzegać młodych ludzi przed uzależnieniami, w tym przypadku przed hejtowaniem w Internecie.
To dydaktyka do pokazywania w szkołach – powie ktoś. A Kostrzewski nie tylko złapał ducha czasów, ale i zrobił z tego moralitet, dziejący się tu i teraz, zarazem uniwersalny. Można? Można. Tematy leżą na ulicy, tylko teatr się rzadko schyla.
Najbardziej niekoniunkturalne, „Dziady”, Teatr Polski
Autor to naturalnie Adam Mickiewicz, reżyseria Janusza Wiśniewskiego. Ten spektakl ma wady. Krzywiąc się nań, ludzie związani z branżą teatralną nazywali je szkolnym, ilustracyjnym. Mnie brakło w tym rozmachu, dziwił kontrast między ekscentryczną scenografią i bardzo tradycyjnymi efektami scenicznymi oraz aktorstwem.
Ale decyzja by wystawić „Dziady”, ba, wyeksponować wątki polityczno-patriotyczne – to wymaga intelektualnej odwagi. I chwilami to porywa, wzrusza. Może to ściśnięcie „Dziadów” do dwóch godzin wynika ze specyficznego stylu Wiśniewskiego, a może jest kompromisem z czasami, gdzie wszyscy się śpieszą. Ja miałem, oglądając tę namiastkę teatru narodowego w dobrym znaczeniu, poczucie kulturowej ciągłości.
Najbardziej kameralne, o duszy, „Fatalista”, Teatr Dramatyczny
Lubię Dramatyczny Tadeusza Słobodzianka, bo to teatr dla ludzi. Tym razem sam dyrektor napisał sztukę o parze, która będąc od lat małżeństwem, wciąż się rozmija. Bardzo wtopioną w świat kultury żydowskiej nadającej małżeńskim kłótniom rytualno-biblijny język. Ale i w świat kultury polskiej, oraz burzliwych lat 30, bo to wszystko jest w tle.
Wojciech Urbański wyreżyserował to manifestacyjnie po bożemu, za oknem mieszkania zapada mrok. Dostajemy koncert gry Magdaleny Czerwińskiej i Roberta Majewskiego, oraz dwójki zaskakująco dobrze poprowadzonych dzieci.
Musical szalony, choć kameralny, „Prohibicja” , Teatr Roma
według scenariusza Michała Chludzińskiego, w reżyserii Łukasza Czuja, ze świetną muzyką Marcina Partyki – to kolejny przykład owej bezwzględnej perfekcji spektaklu muzycznego. Tu się niczego nie da udać, nikogo oszukać. Emocje, najróżniejsze, krzesze czwórka wytrawnych aktorów samymi piosenkami, scenicznym ruchem, mimiką. Tu w ogóle nie ma dialogów, a przecież jest aktorstwo najwyższej próby.
I jest nawet, poza rozrywką, kilka przesłań. Prohibicja jako symboliczny stan ducha ludzi to uproszczenie, choćby wobec bardziej skomplikowanej prawdy historycznej o tym eksperymencie. Ale obecność diabła, który miesza w kotle rozwiązań prawnych i społecznej rzeczywistości? Tak, to przesłanie kupuję.
Poezja odkryta i wyśpiewana do końca, „Lunapark”, Collegium Nobilium
Anna Sroka-Hryń prezentuje na scenie piosenki Grzegorza Ciechowskiego, czyli Republiki. Rockowe kawałki są ujęte w konwencję piosenki aktorskiej i nie tylko ich to nie banalizuje, ale z tekstów Obywatela GC wydobywa maksimum poezji, której czasem nawet nie zauważaliśmy.
Współautorem sukcesu jest Mateusz Dębski aranżujący na nowo znane nam melodie na fortepianie. Ale nie byłoby tego efektu, gdyby nie dojrzałość śpiewających studentów kończącego edukację V roku. To znowu widowisko muzyczne bez jednego dialogu, i znowu najmłodsze pokolenie.
Uwaga, i tu wymieniam wszystkich : Kamila Brodacka, Małgorzata Kozłowska, Klaudia Kulinicz, Zuzanna Saporznikow, Marcin Franc, Konrad Szymański, Aleksander Kaźmierczak, Marta Sutor. Na Martę Sutor czeka wyróżnienie. To poza „Hamletem” jedyny spektakl, na który poszedłem dwa razy.
Aktorzy
Role roku:
Krzysztof Szczepaniak
Wielka rola aktora, który potrzebował wejścia na nowy poziom: ze specjalisty od ról komediowych, groteskowych, charakterystycznych po postać będącą uosobieniem tragicznego, ludzkiego losu. Tak o nim pisałem po premierze: „Mamy aktora z potężną charyzmą, który pokazuje nam tyle twarzy równocześnie.
Bawi udawanym szaleństwem i przeraża gorzkim cynizmem. Jest Hamletem może najbardziej chwilami groteskowym ze wszystkich, których widziałem, a przecież przeraźliwie smutnym.”
Może po raz pierwszy dotarły do mnie tak mocno ze sceny słowa o kruchości Hamleta. I to mimo, że sam Szczepaniak podkreślał odrzucenie stereotypu wahającego się melancholika. To kruchość okoliczności, ale także jego nieherkulesowej postury i natury wyzbytej wrodzonego twardzielstwa. To wciąż chłopak, obdarzony przenikliwą samoświadomością, ale uruchamiający lawinę, która musi go zmiażdżyć.
Aktor dopracował rolę do najmniejszego szczegółu. Rolę godną starych mistrzów, którzy także tu, w Teatrze Dramatycznym, porywali się do podobnych zmagań z Bogiem, losem, światem. Na dokładkę, Szczepaniak okazał się w swoich wypowiedziach mądrym przewodnikiem po szekspirowskim świecie.
Gabriela Muskała
Dla aktorki ta rola była wyzwaniem choćby z powodu legendy Barbary Krafftówny, której Felicję z filmowej wersji „Jak być kochaną” uznano za wielką kreację. Aktorka sprostała – będąc innym typem postaci niż Krafftówna, a przecież jakoś się do tamtej roli odnosząc. Taki dialog przy użyciu aktorskich środków trzeba uznać za fascynujący.
Tak o tym pisałem zaraz po premierze: „Ona też (jak Krafftówna – P.Z.) bywała polską Giuliettą Massiną, zwłaszcza gdy w scenie zgwałcenia przez hitlerowców czy terapii w łazience na lotnisku, dawała się sprowadzić do roli cierpiącego manekina. Wybitna, skomplikowana kreacja. Aktorka umiała nawet w kilku momentach przemówić głosem Barbary Krafftówny, wcale jej nie kopiując. Umiała być chodzącym cierpieniem, nie tracąc cech nieco pretensjonalnej aktorki. Ta wielowymiarowość to dla Muskały świadectwo wyjątkowej aktorskiej próby. Próby zdanej z wynikiem celującym”.
Team roku:
Kacper Kuszewski, Marcin Przybylski, Ewa Bułhak, Katarzyna Zielińska w „Prohibicji” w Teatrze Roma. Działają jak doskonale sprzężony mechanizm, choć każde z nich zachowuje odrębną fascynującą osobowość – czego dowiodę zaraz pisząc oddzielnie o Ewie Bułhak. Talenty wokalne, taneczne wspaniałe, egzaminy z samej obecności na maleńkiej scenie dodatkowej Romy zdane celująco. Na koniec Kacper Kuszewski odrobinę kradnie kolegom show jako Diabeł.
Prawda o człowieku:
Ewa Bułhak monologiem matki-imigrantki gubiącej syna na bezdrożach Ameryki doprowadziła do łez osobę, z którą byłem w teatrze. Mowa o roli w dobrym przedstawieniu „Ironbound” Martyny Majok w reżyserii Grzegorza Chrapkiewicza w Teatrze Narodowym.
Ta postać to kwintesencja ról Ewy Bułhak balansujących gdzieś na granicy śmieszności i powagi, odzierających jej bohaterki z wielu osłon, po to, aby je jednak rehabilitować. Nawet w szalonej muzycznej „Prohibicji” Ewa Bułhak wychyla się z konwencji, okazując swoim ledwie szkicowanym piosenkami postaciom serce. Kobieta, która zagubiła się w przestępczym procederze wzrusza. Niemodne jest takie wzruszanie się – wiem.
Olga Sarzyńska. Tekst „Złych Żydów” jest jakby napisany dla Sarzyńskiej, mistrzyni ról tragikomicznych, pięknej kobiety tak chętnie poddającej się najrozmaitszym transformacjom, że staje się synonimem aktorstwa charakterystycznego.
Nadpobudliwa, toksyczna Daphne jest okropna i jakże ludzka. Wcześniej ta sama aktorka we „Wszechmocnych w sieci” w Kamienicy zagrała postać absolutnie groteskową, nierealną, symbolizującą wiele zjawisk równocześnie, z Internetem na czele. A w „Łowcy” w Ateneum jest postacią jak na nią wyciszoną, wręcz wystraszoną, bo cała ta political fiction naładowana jest strachem.
Ona jest dla mnie symbolem perfekcyjnej pracy i aktorstwa totalnego. Kiedy jest na scenie, patrzymy na nią częściej niż na innych.
Mateusz Kmiecik, aktor powściągliwy, nie bardzo nawet charakterystyczny. A pamięta się go z ciągu ról w „Jak być kochaną” – w duecie z Arkadiuszem Janiczkiem. Ale tu trafia za rolę Grzegorza Przemyka w budzącym we mnie mieszane uczucia, ale jakoś ciekawym spektaklu „Idę tylko zimno mi w stopy” Tomasza Mana z teatru IMKA.
To grane jest w umownej konwencji paradokumentalnej relacji. A przecież jest w opowiadaniu Kmiecika coś, co porusza. Napisałem po premierze, że testem na siłę aktorskiej osobowości jest niema obecność na scenie. Kiedy Kmiecik-Przemyk jest nadal obecny po śmierci Grzesia, nie można go nie pamiętać.
To był złoty czas najbardziej warszawskiego z warszawskich teatrów. Mówił nie tylko zrozumiałym językiem, ale o ważnych sprawach.
zobacz więcej
Inaczej:
Krzysztof Kwiatkowski, najmłodszy Senator z „Dziadów” w historii polskiego teatru. Doskonały pomysł Wiśniewskiego sugerujący, że Nowosilcow jest człowiekiem przyszłości, a nie przeszłości. 33-letni aktor jest profitentem wizji reżysera kładącej nacisk na system rosyjskiej opresji.
Perfekcyjny, na przemian uładzony i okrutny, świetnie mówił mickiewiczowskim wierszem i świetnie czuł rytm mickiewiczowskiej moralistyki. Sen Senatora wyczarował samymi słowami.
Anna Lobedan, zagrała w zabawnej teatralnej inscenizacji „Zemsty nietoperza”, operetki, którą wystawił w Teatrze Narodowym Michał Zadara. Aktorzy śpiewają tam normalnymi głosami operetkowe arie, co daje efekt dodatkowego komizmu i oburza niektórych koneserów muzyki.
Ale ona śpiewa pięknym głosem rodem z tego muzycznego gatunku. Na dokładkę jest jedną z najbardziej malowniczych postaci tej inscenizacji – pośród samych świetnych portrecików.
Bartosz Bielenia w obładowanym formą, pełnym ludzi marionetek przedstawieniu „Matka Joanna od Aniołów” Jana Klaty w warszawskim Teatrze Nowym, był jako ksiądz Suryn prawdziwym człowiekiem.
To samo można powiedzieć o drugoplanowych rolach Zygmunta Malanowicza czy Ewy Dałkowskiej, ale przypadek Bieleni jest szczególny. Nowy warszawski nabytek, opromieniony zasłużenie filmową sławą, trzyma się teatru Klaty zapewne z powodów ideowych. Pytanie, czy da mu on szansę na rolę godną jego talentu. Ale talent warto docenić.
Jerzy Trela w niezłym „Wyzwoleniu” Anny Augustynowicz w warszawskim Teatrze Polskim, pojawił się mistrz. Jako Stary Aktor po prostu mówił Wyspiańskim. I to wystarczy.
Najzabawniejsi:
Jarosław Gajewski. Wyróżnić się pośród takiej galerii sugestywnych zabawnych aktorów, jacy pojawili się w „Pięknej Lucyndzie”, to sztuka. Jest tak żywiołowy, tak ruchliwy w swojej parodii plotkarza Skarbnika, tak smacznie robi oko do publiki, że ten ambitny aktor, reżyser i teoretyk teatru musiał się tu znaleźć.
Robert Majewski. Uwielbiam jego poczucie humoru, trochę flegmatyczne, trochę sardonicznie, pełne dystansu wobec samego siebie. Nazwałem je czeskim, powtarzając za Robertem Górskim. W dobrej „Księżniczce Turandot” Carla Gozziego w Teatrze Dramatycznym jest rezonującym Tartaglią, postacią z komedii Dell arte, choć i komentatorem wszechrzeczy (skądinąd połowa aktorów z tego przedstawienia powinna tu trafić – z Mateuszem Weberem, Agatą Wątróbską i Michałem Klawiterem na czele). Ale Majewski to też grany serio, choć z komediowymi wstawkami, męski bohater „Fatalisty”. Bo Majewski zagra wszystko.
Tomasz Sapryk wyreżyserował w Teatrze Kamienica żart sceniczny na dwie osoby – „Zacznijmy to jeszcze raz” Aleksandry Wolf. Zagrał w nim wraz z parodystką Aldoną Jankowską i zagrał rewelacyjnie. Powinien się tu znaleźć choćby ze względu na obłędny monolog wyrażający syntetycznie kłopoty faceta przeżywającego kryzys wieku średniego. Chapeau bas!
Debiut:
Jakub Kordas jako Malvolio w akademijnym „Wieczorze trzech króli” zarysował oryginalną postać: nie pokraki, a kogoś, kto upaja się samym sobą, a potem cierpi. Nie przepadam za „Płatonowem” w wersji Moniki Strzępki, też wystawionym w Akademii Teatralnej, ale ten skomplikowany przecież bohater ma dla mnie od tej pory twarz Kordasa.
No i Gustaw-Konrad w Teatrze Polskim. Minimalistyczny, bo taka była wizja Janusza Wiśniewskiego, ale pięknie mówiący romantyczny wiersz, spójny w swojej młodzieńczej kruchości. Prosta, szlachetna droga – oby tak dalej.
Predebiuty:
Marta Sutor śpiewa w „Lunaparku” pięknie poetycki tekst Obywatela GC, rozumie co śpiewa i wyróżnia się taką skalą dobrych emocji, że nie sposób jej nie zauważyć na tle świetnego zespołu.
Mariusz Urbaniec, na razie amant charakterystyczny na przemian czarujący i śmieszący publikę. Był bardziej wyrazistym Grabcem niż Wojciech Siemion w sławnej „Balladynie” Hanuszkiewicza. Tu chłopak z prowincji czarujący dziewczyny na dyskotekach, nowoczesny i jednak prosto ze Słowackiego.
***
27 grudnia przedstawienie „Uciechy Staropolskie” w reżyserii Jarosława Kiliana. Wiele sobie po tej produkcji kilku podmiotów obiecuję. Muszę je już jednak zaliczyć do następnego, 2020 roku.
– Piotr Zaremba