Jeśli ktoś kiedykolwiek tego dokonał, musiał zapamiętać to doświadczenie. Wtedy każdy czuje się bliskim krewniakiem Prometeusza. Jak wiadomo, mityczny dobroczyńca za ogień podarowany ludzkości zapłacił okrutnymi mękami.
Tak właśnie – jako krzesanie iskry z nicości – postrzegał proces twórczy Jerzy Tchórzewski.
Co jest najbardziej charakterystyczne w jego malarstwie? Mam na myśli fazę dojrzałą, kiedy artysta uwolnił się od krakowskich i niby-surrealistych wpływów.
Pod koniec lat 60. wykoncypował i zobrazował własną formę „ożywionej, cierpiącej materii”. Nie tyle człowieka, ile jego biologiczną materię. Poszarpaną, gruzłowatą, asymetryczną. Owy twór nie ma głowy – bo ta wizja nie dotyczy myślenia, rozumu, wiedzy. To tylko tkanka, żyjąca, czująca, lecz nie główkująca. Dana i zależna od Stwórcy, nie od uwarunkowań, wychowania, wykształcenia.
Ludzka-nieludzka istota z obrazów Tchórzewskiego zdaje się poddawana nieustannym torturom, duchowym i cielesnym. Jakże jest inna od erotycznych, surrealistycznych wizji ze szczęśliwych lat młodości! Kiedy jeszcze Tchórzewski – wraz innymi „Prometeuszami sztuki” – liczył na powojenne odrodzenie. Już w 1949 roku te nadzieje włożyli do szuflad, wraz z niepokazywanymi, niepublikowanymi pracami.
Ale przez prawie pięć lat, od wyzwolenia do ogłoszenia wszechpanującego socrealizmu, pęd ku nowoczesności widoczny był w twórczości wielu artystów z pokolenia Tchórzewskiego.
Także u niego, współzałożyciela Grupy Krakowskiej (po II wojnie była reaktywowana w 1957), swego czasu najbardziej awangardowej formacji w powojennej Polsce, „nowatorstwo” równało się surrealizm. A to znaczyło prymat zmysłów, podświadomości i skojarzeń nad kalkulacją.