Trudność ewentualnej rozmowy, którą zresztą mój antagonista nie zdawał się być zainteresowany, polega na tym, że sam podział wydaje mi się absurdalny i sztuczny. Od którego momentu, od jakiego stopnia realizmu na scenie, zaczyna się „teatr mieszczański”? Jak musi być zdeformowany świat, jak mają być poprzebierani aktorzy, żeby dowieść swojej „niemieszczańskości”?
I na czym polega krytyczność „teatru krytycznego”? Wystarczy opryskanie pierwszych rzędów widowni wodą, czy trzeba aby któryś z bohaterów zdarzeń użył swojego moczu?
Ja dzielę teatr na dobry i zły, nie przeszkadza mi nawet znaczny stopień umowności czy abstrakcji, jeśli czymś się tłumaczy lub do czegoś prowadzi. Oczywiście każdy będzie miał tu swoją miarę, nie odmawiam nikomu prawa do innej wrażliwości i wyobraźni, jeśli ktoś z kolei spróbuje szanować moją.
Płaskie deklaracje ze sceny
Czego jest na polskich scenach więcej, a czego za mało – to temat na inny tekst. Dorzucę jeszcze jedną myśl, która nie będzie próbą konstruowania statystycznej diagnozy, a zwykłą uwagą na boku, wrażeniem.
Otóż wiele wykwitów „teatru krytycznego” dotarło do ściany. Nie wiadomo co jeszcze trzeba by wymyślić, żeby odpędzić niemiłe wrażenie, że się powtarzamy, że znowu niczym nie zatrzęśliśmy. Że nie ma rewolucji, przełomu. Ale jest i coś gorszego.
Ten teatr jest bardzo mało krytyczny wobec samego siebie, wobec własnych mniemań, roszczeń i fobii. Jak bardzo by sztandarowe przedstawienia tego teatru operowały nową formą, choćby odejściem od linearnej fabuły, często i tak kończą się płaskimi, publicystycznymi deklaracjami miotanymi ze sceny w twarz publiczności.
I tu już nie ma miejsca na wieloznaczność, komplikację, cienkość metafory. Pozostaje łopatologiczny morał. Tłumaczenie własnych intencji niczym dowcipów zaraz po ich opowiedzeniu.
Teatralne „róbmy swoje”
Co powiedziawszy, zaproszę Państwa do świata będącego zaprzeczeniem tego, o czym napisałem. Do warszawskiego Teatru Współczesnego – na najnowszą premierę „Kuchni Caroline” brytyjskiego, zresztą popularnego, ba nawet modnego pisarza Torbena Bettsa.
Mam wrażenie, że Maciej Englert, kierujący tą sceną od roku 1981, nawet jeśli zerka na teoretycznie dysputy, przyjął jako zasadniczy wybór kredo Wojciecha Młynarskiego: „róbmy swoje”. Współczesny nie dokonuje już dziś za granicą dramaturgicznych odkryć na miarę czasów Erwina Axera. Inny świat, inna twórczość, inni pisarze. Ale wciąż znajduje tam od czasu do czasu przyzwoity repertuar w typie teatru literackiego. Dużo to czy mało?