Za darmo. Wielkanocne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego
piątek,
10 kwietnia 2020
Nie opowiem moim dzieciom historii o biskupie, zwłaszcza że dla mnie samego jest ona nieoczywista.
Wszystko, co cenne otrzymujemy tylko dzięki przypadkowi. To, co najlepsze, jest zawsze za darmo
– Ernst Jünger, „Na marmurowych skałach", przeł. Wojciech Kunicki
Nagrobek biskupa znajduje się w alejce przy samym murze starego cmentarza. Czarny krzyż z wyrytą inskrypcją. Kiedy stoi się przed nim, za plecami jest mur, na prawo budynek biura murarzy i toalety, a na lewo, w niewielkiej odległości, szary kościół.
Nie pomyślałem, że nasze drogi jeszcze raz się przetną, prawdę powiedziawszy całkiem już zapomniałem o moim biskupie. Co prawda w ostatnich latach kilka razy dochodziły mnie wiadomości o jego ciężkiej chorobie, ale traktowałem je na równi z doniesieniami o zatruciu Wisły czy awarii pociągów na Dworcu Zachodnim.
Stoję nad grobem biskupa, odmawiam modlitwę za niego, pierwszą w ogóle modlitwę za niego. Obok stoi żona i dwie nasze córki. Starsza, Marysia, ma czternaście lat, a młodsza, Zosia tylko sześć. Nie opowiem im historii o biskupie, zwłaszcza że dla mnie samego ta sprawa jest nieoczywista, tu przy czarnym krzyżu, któremu zmarły był wierny do końca, nie wyjaśnię nic nawet sam sobie, co dopiero innym, małym dzieciom. Mówię tylko, że to mój dawny ksiądz proboszcz z parafii Wszystkich Świętych. Marysia zapala znicz zapalarką.
Na czarnym krzyżu kładzie się listopadowy chłód, tamten poranek na placu Grzybowskim też był chłodny. Było tuż po szóstej rano, połowa kwietnia. Nie wiem, dlaczego przypomniał mi się teraz właśnie tamten dzień. Może dlatego, że tak dużo myślałem wtedy o sobie, gorączkowo, a w tym myśleniu pełno było także wyobrażeń o dawnej historii Polski, o Gallu Anonimie i Wincentym Kadłubku, rozbiciu dzielnicowym i buncie wójta Alberta. Co za bzdury! Zajmowało mnie to bardzo, ale głównie ja sam, moje czyny i moja przyszłość.
Na placu Grzybowskim, obok zrujnowanych kamienic na Próżnej, nagle wybuchła karbidowa petarda. Huk był wielki, przerwał tok myśli, odruchowo schowałem głowę w ramionach, żółwi odruch, gołębie i wrony poderwały się z konarów czarnych drzew porastających tę przestrzeń w środku nieodbudowanego do końca miasta.
Nie wiedziałem wtedy, w którym kierunku mam podążyć, wszystkie ścieżki krzyżowały się bezsensownie, na pozór biegły nie wiadomo dokąd. Niebo kwietniowe, białe ze smugami szarości, a budynek Teatru Żydowskiego obłożony płytami z piaskowca i wzniesiony na podwyższeniu, do którego prowadziły betonowe trzy schodki. Czytałem tytuły przedstawień: „Dybuk i panna”, „Zima w Anatewce”, „Chore perły”…
Teatr był ściśle związany z miejscem, które znałem tak dobrze, z beznadzieją betonu, kiełkującą trawą i pryzmami czarnego, topniejącego śniegu pozostałymi po zimie przy krawężnikach. Nic nie wiedziałem o przebiegającym przez niemal sam środek placu murze getta, to po żydowskiej stronie pozostał kościół Wszystkich Świętych i ulica Próżna, która tu miała i nadal ma swój wylot.
To, co wtedy sobie myślałem, co sądziłem o świecie, o przyszłości w tym mieście, wszystkie fantazje, marzenia, rojenia chłopaka tuż przed maturą, to wszystko wkładałem w usta alabastrowemu posągowi Chrystusa, rzeźbie Wiktora Brodzkiego. Zbawiciel stał w prawej nawie kościoła, w tej, którą zawsze wchodziłem i nieodmiennie pozdrawiał mnie uniesioną ręką. Był pełen niezwykłej powagi, ale i łaski. Przemawiał do mnie zupełnie jak do tłumów nad Jeziorem Galilejskim i robił to zawsze, kiedy tylko przyszedłem do kościoła.
W długiej perspektywie nawy czasem widziałem też tę postać. Niewysoki, ostrzyżony na jeża, w czarnej sutannie i białej komży. Szedł w stronę konfesjonału i siadał w nim. Albo rozmawiał z kimś cicho pod wielkim filarem, który piął się śmiało w górę i kończył łukiem u sklepienia. Ten ksiądz, który potem został biskupem, miał cichy i bardzo łagodny ton głosu. Nigdy go nie podnosił, choć przecież mówił dużo, musiał, był proboszczem. Podczas niedzielnych mszy słuchałem jego kazań, ale nie pamiętam z nich już nic, a na Pasterce wspinał się na kutą, ażurową ambonę i wtedy mogli zobaczyć go wszyscy.
Kościół, choć ogromny, nie sprawiał wrażenia za dużego ani dla proboszcza, ani dla nas. Myślę, że był w sam raz. Msza w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej, piątkowa noc. Słowa z księgi Ezechiela o dolinie wypełnionej suchymi kośćmi. Z szelestem i chrzęstem oblekają się ciałem i powstaje wielka armia. Siedzimy i słuchamy jak nam to czyta, a robi to bez żadnej emfazy, bez aktorstwa, prosto, lekko tylko przyciszonym głosem, słowa odbijają się leciutko od ścian niewielkiej kaplicy. Siedzimy, słuchamy.
Jesienne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego.
zobacz więcej
Dalej słuchałbym, gdybym mógł, ale to skończyło się wiele lat temu. Za to obraz doliny pozostał, dlatego wierzę, że i ciało biskupa kiedyś opuści grób przy cmentarnym murze, marmurowa płyta pęknie, a czarny krzyż pochyli się. I będzie nowy człowiek, tak jak w starej wizji Ezechiela. „Kości wyschnięte, posłuchajcie słowa Pana”.
Ten eschatologiczny obraz niech będzie nieco zrównoważony widokiem i atmosferą kościelnych podziemi. Są obszerne, składają się z wielu sklepionych pomieszczeń, latem wypełnionych miłym chłodkiem. Kiedy na ich betonowych posadzkach cierpieli i umierali ludzie w powstańczym szpitalu, przynajmniej chłód był wtedy ich przyjacielem.
Za czasów mojego proboszcza w jednej z ceglanych salek mieściło się kino, w którym oglądałem „Amadeusza” i filmy Herzoga. Wielkie wrażenie. Potem powrót do domu ciemną nocką, po prawej czarna bryła kościoła Wszystkich Świętych, po lewej nowe budynki wzniesione na ruinach Warszawy. Przez bramę z podcieniami wychodziło się na plac Grzybowski, potem w lewo, w Twardą.
W tym przejściu spotkałem kiedyś księdza. Był ciepły wieczór, chodniki nagrzane, a okna w blokach otaczających plac świeciły mdłym blaskiem z poświatą czarno-białych telewizorów. Jasno oświetlona była tylko witryna restauracji „Menora” w bloku, tuż przy mającej tu ujście uliczce Bagno.
Ciemna postać, sutanna, powitanie, zdawkowa rozmowa, o czym? Dwie sprawy, które są ze mną do dziś, zapamiętałem mimowolnie. Pierwsza to nowy program informacyjny wprowadzony wówczas przez komunistyczną telewizję – „Teleexpress”. Wiadomości migały jedna za drugą, w zawrotnym wtedy dla nas tempie, a uśmiechnięty filmowo prezenter przekonywał wszystkich, że w Polsce jest fajnie i powinniśmy się cieszyć, bo w sklepach jest solone masło z Danii i sztuczny miód.
Rozmawialiśmy o „Teleexpressie” jako o nowej formie propagandy, potem jeszcze o czymś. W mroku podcieni kościelnych widziałem jego twarz, błyszczały oczy, a głos był jak zawsze spokojny. I wtedy to ciche pytanie, wynikło zresztą z jakiejś poprzedniej kwestii, rzucone mimochodem:
– Kim jest dla ciebie Jezus? Kim On jest?
Zostawił mnie z tym pytaniem, choć przez długie lata wydawało mi się, że wiem, że znam odpowiedź, a nawet wiele odpowiedzi, stąd stało się z latami obojętne. Wszystko przecież zostało powiedziane, przeczytane, dowiedzione. Obejrzane. Ale telepało się wewnątrz, czarny krzyż na grobie biskupa, dwa spojrzenia i już, wyszło na wierzch wraz z pianą przypływu z tamtych lat, ze wspomnieniem tamtego placu Grzybowskiego, tamtych czasów brudnej, gnijącej komuny, wreszcie tamtych pierwszych „Teleexpressów”.
Tego wszystkiego już nie ma. Minęło. Na szczęście został kościół Wszystkich Świętych, stoi na dawnym miejscu, choć otoczenie bardzo się zmieniło. Dziś nad przestrzenią dominuje czarny obelisk – wieżowiec „Cosmopolitan”. Zburzono Teatr Żydowski, wolna działka czeka na tego, kto da więcej. „Menory” też już nie ma, choć lokale z wyszynkiem ciągną się po wschodniej stronie placu w stronę Próżnej.
Jedną stronę tej ulicy odbudowano i odpicowano, ale przeciwna, tak jak trzydzieści kilka lat temu, nadal stoi w ruinie. Zwłaszcza narożna kamienica pod czternastką sprawia smutne wrażenie, choć jej bramy wciąż dziarsko pilnują dwa żeliwne krasnoludki-obijacze.
Co jeszcze było wtedy, co się widziało co dzień w tym miejscu miasta? Krzywe chodniki, błoto przy krawężnikach, schody do kościoła ze śladami zielonych porostów, szary chłód kruchty, a pośrodku placu wypalony słońcem trawnik i przystanek autobusu linii 160 w stronę Targówka. Wylot z widokiem na blok przy Granicznej 4. Ryk ruszającego ikarusa, kopeć czarnych spalin. Czasem księżyc oświetlający wyrwy w murach, plamy po odpadłym tynku, blaszany kosz na śmieci i połamaną ławkę. Przydeptane pety na betonie.
Na cmentarzu stoi grób z czarnym krzyżem. W grobie leży biskup, a ja stoję obok z żoną i córkami. Tam wtedy z nim w podcieniach na placu Grzybowskim nie wiedziałem, że nic z moich wymysłów i wynurzeń przed alabastrowym Chrystusem nie spełni się. Bo niby skąd miałem to wiedzieć? Niewiele pozostało z młodzieńczych planów, nic prawie. Jestem kimś innym, zupełnie nie tak potoczyło się moje życie.
Zosia ciągnie za rękaw, mówi, że zimno. Trzymam ręce w kieszeniach, patrzę na biskupi nagrobek, palcami wyczuwam pańską skórkę. Może zostawić ją tu, dać biskupowi w podziękowaniu za tamte lata?
Postscriptum
Kiedy skończyłem tekst, przepisałem go na czysto i wysłałem do katolickiego tygodnika z sugestią wydrukowania. Zbliżała się kolejna rocznica śmierci biskupa, więc pomyślałem, że może coś krótkiego i na temat zyska aprobatę. Po kilku dniach zadzwoniła do mnie sekretarz redakcji z prośbą o chwilę rozmowy. Nie miała dla mnie dobrych wiadomości i to wcale nie dlatego, że decyzja była odmowna.
Rzeczywistość okazała się dużo gorsza. Mój bohater okazał się tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa, na którego zachowały się papiery, są teczki. W tygodniku nie chciano drukować tekstu, bo byłaby to tylko część prawdy o tym człowieku. „Gdyby pan wcześniej wiedział, to pewnie inaczej by pan napisał swoje opowiadanie”, usłyszałem.