Czary nad urną w trakcie wyboru Jaruzelskiego
piątek,
24 kwietnia 2020
To ja wpisałem do konstytucji małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny i włączyłem prokuraturę do Ministerstwa Sprawiedliwości– wspomina Aleksander Bentkowski, minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
TYGODNIK TVP: W kwietniu 1989 roku, zaraz po zakończeniu obrad Okrągłego Stołu, została przyjęta nowelizacja konstytucji wprowadzająca do porządku publicznego urząd prezydenta i Senat. Była to pierwsza z licznych zmian konstytucyjnych, która przesądziła o całkowitej zmianie ustroju.
ALEKSANDER BENTKOWSKI: Nie brałem udziału w obradach Okrągłego Stołu. Byłem jednym z działaczy ZSL trzeciego szeregu. Nie wtajemniczano nas w ustalenia Okrągłego Stołu. Rzecz w tym, że obywatele spłatali ówczesnej władzy psikusa i w wyborach 1989 roku skreślili prawie całą listę krajową, na której znajdowały się nazwiska 60 liderów PZPR, ZSL i SD. Mikołaj Kozakiewicz jako jedyny z liderów ZSL zdobył ponad 50 proc. głosów i wszedł do Sejmu z listy krajowej, a nawet został marszałkiem Sejmu kontraktowego. Gdy znalazłem się w Sejmie, wiedziałem tylko tyle, że na mocy porozumienia okrągłostołowego Sejm i Senat wybiorą prezydenta. O tym, kto będzie kandydatem, nie mieliśmy jako posłowie pojęcia.
To nie była jedyna niespodzianka wyborów z 4 czerwca 1989.
Rzeczywiście, była jeszcze druga – 99 mandatów senatorskich na 100 zdobyli kandydaci Solidarności. Jedynym senatorem spoza tej opcji politycznej został Henryk Stokłosa, biznesmen z Piły. Efekt był taki, że w Sejmie przewagę miała koalicja PZPR-ZSL-SD, co zostało uzgodnione przy Okrągłym Stole, a w Senacie Solidarność, co było wynikiem wolnych wyborów. Na dodatek koalicja partii rządzących błyskawicznie zaczęła się kruszyć. W naszym klubie, ZSL, bardzo szybko wyłoniła się grupa ok. 30 posłów, którzy chcieli zawarcia koalicji z opozycją, czyli Obywatelskim Klubem Parlamentarnym.
Rozpoczęły się rozmowy na temat wyłonienia rządu. Nasz klub, ZSL, odseparował się od swoich liderów urzędujących [w siedzibie partii] przy ul. Grzybowskiej. Uważaliśmy, że skoro oni przegrali wybory parlamentarne, nie mają mandatu, żeby tworzyć nową politykę Stronnictwa. Gdy generałowi Czesławowi Kiszczakowi nie udało się zbudować rządu, zaczęło się poszukiwanie innych rozwiązań.
Zanim jednak do tego doszło, odbyły się wybory prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe. Jedyne takie po 1989 roku, przeprowadzone właśnie na podstawie kwietniowej noweli konstytucji.
No właśnie, jak mówiłem – my, posłowie ZSL, nie mieliśmy pojęcia, że przy Okrągłym Stole ustalono, iż pierwszym prezydentem ma być przedstawiciel PZPR. Gdy ogłoszono, że odbędą się wybory prezydenta i jedynym kandydatem będzie generał Wojciech Jaruzelski, przyjęliśmy to do wiadomości. Generał Jaruzelski spotkał się ze wszystkimi klubami, także z naszym. Zaprezentował się jako człowiek bardzo rozważny i spokojny. Nasi posłowie nie zadawali mu drażliwych pytań, poza jednym: czy czuje się odpowiedzialny za stan wojenny i za to, co się w tym okresie wydarzyło.
Co odpowiedział?
Że za wszystko gotów jest ponieść odpowiedzialność, ale – przekonywał – wprowadzenie stanu wojennego było jedynym wyjściem, żeby zapobiec poważnym rozruchom, które szykowały się w kraju. Moi koledzy pytali też, czy zamierza popierać reformy, które będą realizowane. Ale ponieważ nikt z nas nie wiedział, jakie to mają być reformy, to wystarczyła nam ogólna odpowiedź.
Tuż przed wyborami prezydenta zaczepił mnie na korytarzu sejmowym wicemarszałek Senatu Andrzej Wielowieyski z OKP i zapytał, czy wiem, jak będzie głosował klub ZSL – a byłem jego przewodniczącym. Odpowiedziałem, że zgodnie z umową koalicyjną, czyli za generałem Jaruzelskim. – Niech pan zrobi próbne głosowanie – poprosił mnie Wielowieyski. Przeprowadziłem w klubie szybki sondaż i ku mojemu zdumieniu siedmiu czy ośmiu posłów zapowiedziało, że będą głosowali przeciwko Jaruzelskiemu, a kilku innych zamierzało wstrzymać się od głosu.
Powiedziałem o tym marszałkowi Wielowieyskiemu. Zmartwił się. Powiedział: – To bardzo niedobrze. Czy jest pan w stanie ich przekonać, żeby zmienili zdanie?
Odparłem, że na pewno nie, bo wiem, że są to stanowczy politycy. Tak się rozstaliśmy, choć byłem niezwykle zdziwiony tą rozmową.
Potem w Zgromadzeniu Narodowym odbyły się wybory prezydenta. Głosowanie było najprostsze pod słońcem – na karcie można było oddać głos za lub przeciw Jaruzelskiemu i podpisać się. Wydawało się, że liczenie maksymalnie 560 głosów powinno trwać najwyżej pół godziny, a ciągnęło się trzy i pół godziny.
Skąd ta zwłoka?
Mam podejrzenia, że odbywały się jakieś czary nad urną, dlatego ciągle odkładano ogłoszenie wyników. Później okazało się, że sześciu senatorów OKP oddało głosy nieważne, przez co obniżyli kworum i przewagą jednego głosu prezydentem został generał Jaruzelski. Senatorowie OKP tłumaczyli, że się pomylili.
Andrzej Wielowieyski nigdy nie ukrywał, że celowo oddał nieważny głos, żeby umożliwić wybór Jaruzelskiego.
Bo znał ustalenia Okrągłego Stołu, w które my, posłowie ZSL, nie byliśmy wtajemniczeni. Jaruzelski powierzył misję sformowania rządu generałowi Kiszczakowi, a ten zaproponował mi stanowisko ministra sprawiedliwości. Odmówiłem, argumentując, że nie wierzę, iż zbuduje rząd, w którym zasiądą ludzie Solidarności. A skoro tak, to jego gabinet nie przeprowadzi żadnej reformy uderzającej w robotników, bo obóz Solidarności – będąc poza rządem – na to się nie zgodzi. Generałowi Jaruzelskiemu powtórzyłem to samo. I miałem rację, misja Kiszczaka zakończyła się niepowodzeniem.
W grudniu 1989 roku uchwalono tzw. nowelizację grudniową konstytucji, która usuwała takie przepisy, jak wiodąca rola partii i przyjaźń z ZSRR, a wprowadzała pojęcie demokratycznego państwa prawnego, ochronę własności, swobodę działalności gospodarczej i pluralizm polityczny.
Tak. To był czas wielkich i szybkich przemian, zatem te zmiany w konstytucji były konieczne. Sam zresztą się do nich przyczyniłem jako minister sprawiedliwości w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zaproponowałem wtedy rozwiązanie Prokuratury Generalnej i włączenie jej do Ministerstwa Sprawiedliwości w postaci departamentu.
Zatem to panu zawdzięczamy, że prokuratura stała się częścią Ministerstwa Sprawiedliwości.
W czasach PRL Prokuratura Generalna była liczniejsza niż Ministerstwo Sprawiedliwości i miała niezależność zagwarantowaną w Konstytucji, a więc moja reforma wymagała zmiany Konstytucji. Na szczęście rząd Tadeusza Mazowieckiego praktycznie nie miał opozycji, dlatego wszystkie ustawy przechodziły bez większej dyskusji – posłowie nie mieli jeszcze wtedy zwyczaju debatować godzinami – i bez sprzeciwu parlamentu. Ale akurat przy tej sprawie po raz pierwszy uaktywnił się obóz PZPR-owski, który nie chciał się zgodzić na likwidację Prokuratury Generalnej. Okazał się jednak za słaby, żeby zablokować te zmiany.
Dlaczego uważał pan, że Prokuratura powinna być włączona do Ministerstwa Sprawiedliwości?
Ponieważ, jak mówiłem, był to olbrzymi twór istniejący nie wiadomo po co. Jedyne do czego była potrzebna Prokuratura Generalna, to do uczestniczenia w rozprawach przed Sądem Najwyższym, czyli do rewizji nadzwyczajnej. W Polsce międzywojennej, w której było mniej więcej tyle samo spraw karnych, ile mieliśmy w 1989 roku, prokuratura była departamentem w Ministerstwie Sprawiedliwości, w którym pracowało pięciu prokuratorów.
Tymczasem w naszej Prokuraturze Generalnej zatrudnionych było ponad czterystu prokuratorów, którzy nie mieli nic do roboty. Zajmowali się głównie statystyką. Ja odesłałem ich do pracy w prokuraturach okręgowych. No i był jeszcze jeden powód likwidacji Prokuratury Generalnej, czyli wzmocnienie roli sądu. Jednym z pierwszych zarządzeń wydanych przeze mnie było to, aby prokurator, który w sądzie rejonowym czy okręgowym siedział przy stole sędziowskim, został przeniesiony na salę i siedział naprzeciwko obrony.
To musiał być szok dla prokuratorów?
I był. Ale skoro uznaliśmy, że rola prokuratora i obrońcy jest równa w procesie sądowym, to prokurator nie mógł siedzieć obok sędziego. Zdecydowałem też, że prokurator nie będzie zostawał na sali, gdy sąd naradzał się nad wyrokiem, a w sądach okręgowych była to częsta praktyka w postępowaniach rewizyjnych. Od początku uważałem, że nie można mówić o niezawisłej pozycji sędziego, jeżeli nie umniejszy się roli prokuratora w procesie.
Przeprowadziłem te wszystkie zmiany i wszystko dobrze funkcjonowało do momentu, gdy ministrem sprawiedliwości został Włodzimierz Cimoszewicz. To on obiecał prokuratorom, że powoła instytucję Prokuratora Krajowego. Gdy został premierem w 1996 roku, ministrem sprawiedliwości był wtedy prof. Leszek Kubicki, przeprowadził tę zmianę. Przyszedł do mnie jako szefa sejmowej Komisji Sprawiedliwości i powiedział: – Obiecałem panu premierowi, że powołam prokuratorów krajowych.
Spytałem: – Po co, do czego są potrzebni? Odparł, że do uczestnictwa w rozprawach przed Sądem Najwyższym. Argumentował, że ministra sprawiedliwości reprezentuje prokurator okręgowy, a powinien być ktoś równy rangą sędziemu Sądu Najwyższego.
I to pana przekonało?
Tak. Uznałem, że ma rację. Ale zaproponowałem, żeby prokuratorów krajowych nie było więcej niż 15 i żeby to wpisać do ustawy. A on na to: – Przecież każdy wie, że więcej prokuratorów krajowych nie jest potrzebnych.
I nie wpisaliśmy tego ograniczenia. Potem się okazało, że każdy minister odchodzący ze stanowiska nominował 5-10 prokuratorów krajowych, w nagrodę za dobrą pracę. Teraz jest ich chyba około setki.
Wyrzucam sobie, że nie naciskałem na to ograniczenie w ustawie, ponieważ byłem i jestem przekonany, że prokuratorzy krajowi pracujący w ministerstwie w głównej mierze myślą o tym, w jaki sposób przysporzyć sobie kompetencji, ograniczając tym kompetencje prokuratorów regionalnych.
Drugą, ale najważniejszą zmianą, było wprowadzenie do systemu wymiaru sprawiedliwości rzeczywistej gwarancji niezawisłości sędziowskiej. W tym celu powołano Krajową Radę Sądownictwa, jako jeden z głównych organów stojących na straży niezawisłości i niezależności sądów. Moja ustawa o KRS liczyła 13 artykułów. Obecna liczy około 140 artykułów, a reguluje przecież tą samą tematykę.
A więc nie tylko Prokuratura Krajowa się rozrosła.
No właśnie.
A miał pan jakieś problemy jako minister sprawiedliwości?
O tak, jedną z pierwszych inicjatyw klubu OKP była ustawa o amnestii. Niektórzy politycy Solidarności uważali, że wyroki karne, które zapadały w PRL-u były niesprawiedliwe i postulowali szeroką ustawę amnestyjną. Na jej podstawie bez mała połowa więźniów wyszłaby na wolność, w tym kilka tysięcy recydywistów.
Mieliśmy wtedy około 130 tys. osadzonych. Warunki w zakładach karnych były fatalne i organizacje międzynarodowe już wszczynały z tego powodu alarmy. No ale tych recydywistów nie mogłem wypuścić. Tymczasem posłowie Solidarności odwiedzali więzienia i opowiadali, że minister Bentkowski sprzeciwił się szerokiej amnestii.
Doszło wtedy do słynnych buntów więźniów.
Sześć osób straciło życie, kilkuset zostało rannych. To bardzo skomplikowało mi pracę.
W 1990 roku odbyły się pierwsze powszechne wybory prezydenckie. Musiała je poprzedzić zmiana konstytucji.
Owszem, ale przeszła bez większych problemów. Każdy uważał, że wybory powszechne wzmocnią urząd prezydenta, aczkolwiek nie miał on specjalnych prerogatyw. Przy pisaniu nowej konstytucji wyszukiwaliśmy elementy, które mogłyby temu urzędowi dodać splendoru, a nie konfliktowałyby tego urzędu z systemem parlamentarnym, który miał preferencje w Polsce. Dlatego więc oddano prezydentowi nominacje sędziowskie, profesorskie, generalskie i ambasadorów. Ale wszystkie te osoby były wcześniej wybierane przez organy administracyjne. Prezydent tylko wręczał nominacje.
Pan zasiadał w Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego. Dlaczego dopiero w 1993 roku rozpoczęły się prace nad nową konstytucją?
Wcześniej też podejmowano próby zmiany konstytucji, bo obowiązująca ustawa zasadnicza była dokumentem kompromitującym dla państwa demokratycznego. Poza tym za każdym razem, gdy pojawiał się jakiś problem ustrojowy to mówiono, że to dlatego, iż nie mamy nowej konstytucji. A ponieważ w 1991 roku przypadała 200. rocznica uchwalenia konstytucji majowej, to myśleliśmy, że uda się przyjąć nową konstytucję właśnie na tę rocznicę, tak symbolicznie.
Okazało się to niemożliwe, ponieważ pomysły na konstytucję były tak różne, że osiągnięcie porozumienia graniczyło z cudem. Dopiero zwycięstwo SLD i PSL w 1993 roku, które dało nam ogromną przewagę w Sejmie, umożliwiło prace nad nową konstytucją.
Jakie problemy ustrojowe ma pan na myśli?
Przykładowo można było doprowadzić do odwołania premiera, nie mając gwarantowanej większości, by powołać nowego. W nowej konstytucji wprowadziliśmy konstruktywne wotum nieufności – można odwołać premiera pod warunkiem, że jest większość, która jednocześnie poprze wybór nowego szefa rządu, co bardzo wzmocniło pozycję premiera. Mówiono także i o tym, że mamy aspiracje dotyczące członkostwa w NATO i UE, a skoro tak, to w konstytucji muszą się znaleźć stosowne przepisy to umożliwiające i między innymi stanowiące o pierwszeństwie w niektórych przypadkach prawa europejskiego nad krajowym.
Czym się pan zajmował w Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego?
Byłem przewodniczącym podkomisji do opracowania rozdziału konstytucji o sądach i trybunałach. Prace nad nową konstytucją trwały bardzo długo. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że czasu mamy już mało, bo kadencja parlamentu dobiega końca, a kontrowersji ciągle jest dużo. Wtedy powołaliśmy nieformalny zespół – z każdego klubu po dwóch polityków – i dopiero w tym gronie ośmioosobowym rozwiązaliśmy problemy, których nie dało się „przeskoczyć” w komisji konstytucyjnej .
Ustaliliśmy także między sobą, że potrafimy do przyjętych w naszym zespole rozwiązań przekonać własne kluby, tak żeby nie było podstaw do jakichkolwiek dalszych dyskusji. Chodziło np. o to, jak ma wyglądać preambuła, czy szkolnictwo i służba zdrowia mają być bezpłatne (Unia Demokratyczna była temu cały czas przeciwna), czy indywidualne gospodarstwa rolne powinny posiadać odpowiednie gwarancję konstytucyjne.
PSL uzgodniło wtedy z Unią Pracy i wspólnie powołało nieformalną podkomisję, w której się znalazłem. Razem przeforsowaliśmy bezpłatne szkolnictwo, służbę zdrowia i gwarancję dla istnienia gospodarstw rodzinnych. W zamian za to poparliśmy bez żadnych uwag preambułę przygotowaną przez Tadeusza Mazowieckiego. Osobiście zgłosiłem treść zapisu, że małżeństwo to jest związek kobiety i mężczyzny.
Formułując ten przepis pewnie panu przez myśl nie przeszło, że po latach niektórzy prawnicy uznają, iż nie eliminuje on małżeństw homoseksualnych.
Nie. Moja intencja była jednoznaczna: małżeństwo to jest związek kobiety i mężczyzny, kropka. W dyskusji podnoszono argument o związkach jednopłciowych. Odpowiadałem, że związki partnerskie mogą być zawierane i nawet posiadać te same uprawnienia co małżeństwa jeżeli chodzi o dziedziczenie, czy wspólny majątek, ale małżeństwo jest tylko między kobietą i mężczyzną. I proszę mi wierzyć, że nikt nie był przeciwny temu przepisowi.
Nasz nieformalny zespół zamknął wszystkie sporne sprawy w ciągu trzech posiedzeń i ustawa mogła być przegłosowana w Zgromadzeniu Narodowym.
Jednak zanim została uchwalona nowa konstytucja, obowiązywała tzw. mała konstytucja, na mocy której działał prezydent Lech Wałęsa i mocno się rozpychał na scenie politycznej. Przypisał sobie między innymi prawo do wyznaczania szefów MSW, MSZ i MON. Jego prawnikiem był Lech Falandysz, który uzasadniał prawnie te właśnie przypadki i wtedy został ukuty termin „falandyzacja prawa”.
Dlatego w Konstytucji z 1997 roku precyzyjnie opisaliśmy uprawnienia prezydenta, nie pozwalając na takie rozpychanie się. Jako parlament nie mieliśmy żadnego interesu, żeby prezydentowi przyznawać więcej uprawnień, własnym kosztem. Dlatego u nas prezydent jest dosyć bezbarwną figurą i taką pozostanie. Nie ma żadnych uprawnień, żeby wpływać na kształt państwa. Wyraźnym przejawem woli prezydenta jest tylko prawo weta, ale głowy państwa zbyt często z niego nie korzystały.
Natomiast prezydent Wałęsa rzeczywiście starał się podkreślać swoją rolę. Pamiętam jaka awantura wybuchła, gdy spotkał się z generałami. Ówczesny minister obrony narodowej Jan Parys publicznie zarzucił mu, że przygotowuje zamach wojskowy. Sejm do zbadania tej sprawy powołał pierwszą komisję śledczą, pod moim przewodnictwem.
O ile pamiętam, ustaliliście, że zamachu nie było?
Przede wszystkim od razu, na pierwszym posiedzeniu, powiedziałem, że jeżeli mamy być komisją śledczą, to musimy działać bez mediów, bo prowadzenie śledztwa na oczach opinii publicznej nie ma sensu. Dlatego te wszystkie późniejsze komisje, z udziałem dziennikarzy, nie prowadziły do żadnych konkluzji.
Przesłuchaliśmy ministra Parysa, który powtórzył swój zarzut, że prezydent spotkał się z generałami bez wiedzy premiera, co szefostwo MON odczytuje jako przygotowanie do zamachu wojskowego. Potem przesłuchaliśmy generała Tadeusza Wileckiego, który przyznał, że był zaproszony na kolację z prezydentem Wałęsą. Powiedział, że prezydenta interesowały problemy wojska, stan uzbrojenia, czyli sprawy, które świadczą o sile armii.