W czasopismach naukowych przyspieszono procesy edytorskie. Normalnie na opublikowanie czegokolwiek w przyzwoitym piśmie naukowym trzeba czekać jakieś 4-6 miesięcy od momentu wysłania pierwszej wersji pracy. W dobie pandemii badania dotyczące hospitalizowanych pacjentów, przeprowadzone w lutym, oglądamy „na łamach” już w kwietniu, czyli po niecałych dwóch miesiącach. Ale niektórzy chcą jeszcze szybciej, i takie możliwości istnieją.
Po pierwsze, bardzo nobliwe instytucje naukowe, jak np. Cold Spring Harbor Laboratory, utrzymują od lat tzw. serwisy pre-printowe. Autorzy wysyłający proponowane przez siebie prace do druku w czasopismach naukowych, mogą jednocześnie zamieścić je w takim serwisie. Pozwala to całemu środowisku naukowemu zapoznać się z konkretnymi wynikami badań zanim – EWENTUALNIE – nastąpi ich publikacja.
Taki serwis, pod nazwą
MedRxiv zamieszcza od początku pandemii czerwoną czcionką na swojej stronie domowej takie ogłoszenie:
„Caution: Preprints are preliminary reports of work that have not been certified by peer review. They should not be relied on to guide clinical practice or health-related behavior and should not be reported in news media as established information.”
Co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że zamieszczone tu prace naukowe nie zostały jeszcze poddane rewizji merytorycznej (sprawdzeniu przez recenzentów, którzy mogą np. wymagać wykonania dodatkowych doświadczeń, zmiany wniosków lub w ogóle odrzucić publikację i nie drukować w konkretnym czasopiśmie) ani poprawkom edytorskim.
Oznacza to, że nie wolno na nich polegać w klinice czy profilaktyce zdrowotnej, nie wolno o nich także donosić w mediach jako o pewnej i potwierdzonej informacji naukowej.
Istnieją także i inne miejsca dla tych, co się spieszą. Tam nie ma ostrzeżeń na czerwono, za to istnieje informacja w lewym górnym rogu, jak to wspaniale dana publikacja się rozchodzi (ile tweetów, ile udostępnień na FB, ilu blogerów o tym wspomniało oraz ile mediów zewnętrznych zainteresowało się taką pracą).
Jak zostać influencerem
Gdyby nie poszukiwanie źródeł nikotynowo-kowidowych rewelacji, nigdy bym się nie dowiedziała o istnieniu takich miejsc, jak
Qeios. A właśnie stamtąd owe rewelacje pochodzą.
Otóż jest to serwis, który działa po to (taką ma wizję i misję), by żmudny i długotrwały proces rodzenia w bólach publikacji naukowej, po czym jeszcze boleśniejszego jej rewidowania i poprawiania, zastąpić czymś szybkim, łatwym i przyjemnym. W tym celu pozwala dowolnym osobom z dowolną afiliacją naukową dowolnie wrzucić na stronę Qeios – bez żadnych dalszych, wymuszonych przez redakcję poprawek – opracowanie własnych wyników badawczych, za pomocą wewnętrznego edytora tekstów naukowych.