Cywilizacja

Prawie 40 milionów bezrobotnych. Jak tsunami COVID-19 zmiata gospodarkę USA

Okazuje się, że 2,4 biliona dolarów (naprawdę: 2 400 000 000 000!) wydane przez USA na wsparcie przedsiębiorstw i obywateli to… za mało. A tylko sześć państw na świecie – Chiny, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Indie – ma Produkt Krajowy Brutto większy, niż pomoc przyznana przez Kongres w ciągu zaledwie dwóch miesięcy tego roku.

Pandemia koronawirusa przydusiła amerykańską gospodarkę. Według rządowych statystyk, przez ostatnich siedem tygodni, na skutek obowiązującego we wszystkich stanach nakazu pozostawania w domach, zniknęło 20,5 miliona miejsc pracy. W kilka tygodni marca i kwietnia nastąpił skok z niemal pełnego zatrudnienia (bezrobocie rzędu 3,5 proc. – najniższe od pół wieku) do 14,7 proc. na koniec zeszłego miesiąca, a więc do sytuacji, jakiej nie widziano od końca II wojny światowej. Choć zdaniem fachowców faktyczne bezrobocie przekracza już obecnie 20 a nawet 25 procent, bowiem przez tygodnie pandemii w całych Stanach Zjednoczonych złożono co najmniej 36 milionów wniosków o zasiłek dla bezrobotnych.

Cofnięci do Wielkiego Kryzysu sprzed stu lat

W ciągu zaledwie 49 dni największe światowe supermocarstwo przez koronawirus pochodzący z Chin przeniosło się do czasów przedwojennych – lat 30. XX wieku, gdy Wielki Kryzys pożarł jedną czwartą wszystkich miejsc pracy w USA. Optymiści uspokajają, że gdy tylko zostaną zniesione ograniczenia w poruszaniu się – co już się dzieje w niektórych stanach – „odmrożona” gospodarka szybko odbije. Większość ludzi bez zatrudnienia, często znajdujących się na zwolnieniu tymczasowym, zacznie pracować, a kraj powróci na drogę prosperity sprzed czasów koronawirusa. Do takich największych optymistów należy prezydent Donald Trump, który liczy na potężne odbicie gospodarcze już w trzecim kwartale, w sam raz przed listopadowymi wyborami prezydenckimi.
Opustoszałe centrum handlowe „Oculus” na dolnym Manhattanie – koronawirus spowodował, że rynki finansowe i biznesy są zamknięte. Biuro prowadzące statystykę zatrudnienia podało, że gospodarka USA straciła w kwietniu 20,5 miliona miejsc pracy. Jest to największy spadek na tym rynku od czasu, gdy rząd zaczął śledzić takie dane w 1939 r. Maj 2020 r. w Nowym Jorku. Fot. Spencer Platt / Getty Images
Pesymiści studzą rozpalone głowy – nawet jak gospodarka odbije, na co wszyscy liczą, to jedna czwarta dotychczasowych miejsc pracy nie zostanie odtworzona. Na bankructwo szczególnie narażone są mały biznes czy firmy rodzinne – według badań, ponad połowa z nich miała rezerwy gotówkowe najwyżej na kilka tygodni. Do tego dojdzie jeszcze większa chęć zastępowania ludzkiej siły roboczej przez automaty i roboty. A także fakt, że całe sektory gospodarki raczej nie mają szans na szybkie odbicie się: biznes rozrywkowy, hotelarsko-restauracyjny, ale także przemysł wydobywczy, zwłaszcza pozyskujący ropę naftową, który jest oparty na kredytach i dodatkowo został mocno dotknięty wojną cenową prowadzoną przez Arabię Saudyjską, zabójczą dla wszystkich innych producentów tego surowca.

Wpływ pandemii COVID-19 na gospodarkę Ameryki można przyrównać do fali tsunami. Przypomnijmy sobie nagrania z 2011 r., gdy zabójcza fala nawiedziła Japonię: błękitne niebo, na którego tle pojawia się majestatyczna ściana wody i napiera, zamieniając się po chwili w czarną falę z błotem, porywającą wszystko na swej drodze. Gdy jej impet się wyczerpał, pozostały tylko zgliszcza i pożary. Symbolicznie rzecz ujmując, tak wyglądało przejście koronawirusa przez gospodarkę USA.

Ze względu na swoje położenie, Stany Zjednoczone zostały przez koronawirusa wzięte niejako w kleszcze. Pierwsze zachorowania dotarły do Zachodniego Wybrzeża (Kalifornia, stan Waszyngton) bezpośrednio z Chin. O wiele groźniejsza, przynajmniej jak na razie, epidemia na Wschodnim Wybrzeżu – z epicentrum w 8-milionowym mieście Nowy Jork – przyszła z Europy. Fala uderzeniowa przeszła przez cały kraj.
Wielkie zniszczenia od razu poczuła, jako pierwsza, amerykańska gastronomia. Zakaz wychodzenia z domów wymusił zamknięcie większości restauracji i barów, kafejek, jadłodajni, co szacuje się na 5-7 milionów bezrobotnych. Wstrzymanie wszelkich imprez sportowych – w tym rozgrywek profesjonalnych lig koszykówki NBA, hokeja NHL, bejsbola MLB, piłki nożnej MLS, czy wreszcie koszykarskich rozgrywek akademickich – to potężny cios ekonomiczny w organizatorów. Każdy mecz to nie tylko 20 tysięcy, a czasem nawet więcej widzów, ale także często jedyny sposób zarobkowania dla obsługi i pracowników gastronomii, czyli 700-1000 osób podczas każdej rozgrywki.

Zakaz podróży to puste hotele, kasyna, linie lotnicze, które otrzymały od rządu 50 miliardów dolarów wsparcia, by nie zbankrutowały. Już w pierwszych tygodniach na skraju upadłości znalazły się sieci handlowe, gdyż na cztery spusty zamknięto wszystkie punkty handlowe z wyjątkiem sklepów spożywczych i aptek. Efekt: tylko sieć sklepów Macy’s zwolniła czasowo większość ze swoich… 125 tysięcy pracowników.

Ale z początkiem kwietnia po tej pierwszej fali przyszła druga: trzeba było zapłacić za wynajem lokali (w większości pustych) dla firmy oraz kolejne raty miesięczne kredytów, w tym hipotecznych. Aby pomóc wszystkim utrzymać płynność finansową, Kongres USA uchwalił w trybie natychmiastowym pakiet pomocowy: każdy podatnik otrzymał 1 200 dolarów plus 500 dolarów na każde dziecko, a firmy zatrudniające do 500 pracowników mogły się ubiegać o pożyczki – bezzwrotne, jeśli zobowiązały się utrzymać zatrudnienie przez najbliższe miesiące. Czasowo zwiększono też zasiłki dla bezrobotnych oraz zamrożono eksmisje z domów, których właściciele przestali spłacać kredyty. Te posunięcia pozwoliły wielu Amerykanom przetrwać kwiecień i połowę maja, przebywając w domach.

Krach w „pępku świata”

Teraz mamy trzecią falę, która dobija amerykański system gospodarczy. Zakłócenie łańcucha dostaw dotknęło farmerów, z których wielu musi niszczyć wyprodukowaną żywność, bowiem nie ma jej kto odebrać. Paradoksalnie dzieje się to przy jednoczesnym, rosnącym niedoborze mięsa.

Strach w Nowym Jorku. Koronawirus zatrzymał miasto, które nigdy nie śpi

Szpitale polowe powstają w słynnym Parku Centralnym na Manhattanie, i na kortach tenisowych w Queens, gdzie co roku odbywa się turniej U.S. Open.

zobacz więcej
Ponadto wielkie korporacje zaczynają szukać oszczędności, aby uchronić firmy przed bankructwem. Brak rozgrywek sportowych na żywo oraz cięcia budżetów reklamowych, to utrata dochodów przez media elektroniczne. Zamknięte kina dewastują Hollywood. Przedłużanie zaleceń dotyczących społecznego dystansu, w tym zwiększenie ilości pracy wykonywanej z domów, drastycznie zmniejszyła zapotrzebowanie na przestrzeń biurową, konferencyjną i na spotkania biznesowe. A to oznacza duże straty dla właścicieli nieruchomości, także wielkich galerii handlowych, świecących pustkami od dwóch miesięcy.

Najlepiej widać to na przykładzie Nowego Jorku, który przez tygodnie był centrum pandemii w USA. Okazuje się, że wiele firm nie planuje już wracać do zapełnionych biur na Manhattanie, część pracowników przyzwyczaiła się do pracy z domu. Takie giganty jak Twitter, wynajmujące dotąd biura dla setek osób, stawiają na pracę zdalną w całości. Oznaczać to może pustostany i drastyczny spadek cen najmu, co wywoła z kolei depresję miasta, uważającego siebie za „pępek świata”. W Nowym Jorku aż jedna trzecia dochodów miasta pochodzi z podatku od nieruchomości. Brak biur to także katastrofa dla tysięcy restauracji i barów, które w dużej mierze utrzymywały się z posiłków dla pracujących na Manhattanie. Co gorsza, mający i tak wysokie podatki Nowy Jork może przez ten krach zwiększyć obciążenia fiskalne, w efekcie jeszcze bardziej zmniejszy się baza podatników i pogorszy się jakość usług komunalnych.

W połowie maja zwolnienia ogłaszane są niemal wszędzie: w firmach będących symbolem nowoczesności, jak Uber, i w takich znanych markach, jak Boeing (kwiecień to kolejny miesiąc, kiedy koncern nie sprzedał nawet jednego samolotu, unieważniono zamówienia na 101 maszyn). Prognozy mówią, że jeszcze w tym roku bankructwo ogłosi przynajmniej jedna z trzech największych linii lotniczych kraju, co nie dziwi przy 90 proc. spadku przewozów. Są dalsze zwolnienia i bankructwa w sektorze energetycznym, który cierpi teraz powodu… nadmiaru ropy naftowej. Ocenia się, że u wybrzeży Kalifornii na tankowcach znajduje się 20 proc. amerykańskiego zapotrzebowania na ropę, której nie ma kto odebrać.
Wielu farmerów musi niszczyć wyprodukowaną żywność, bowiem nie ma jej kto odebrać. Paradoksalnie, na rynku zaczyna brakować mięsa. Na zdjęciu stodoła, na której napisano wielkimi literami: „Nadzieja”. Tivoli – wieś w stanie Nowy Jork, w hrabstwie Dutchess, w kwietniu 20202 r. Fot. Ira L. Black / Corbis via Getty Images
Jak trudna jest sytuacja przypomniał Jerome Powell, szef Rezerwy Federalnej (Fed), wzywając Kongres USA, by uchwalił przeznaczenie kolejnych środków na walkę z kryzysem. – Dodatkowe wsparcie finansowe będzie kosztowne, ale pomoże uniknąć długoterminowej szkody dla naszej gospodarki – mówił Powell podkreślając, że najgorszy od II wojny światowej kryzys „przyniósł ból, który nawet trudno opisać słowami”. Zabrzmiało to szczególnie mocno w ustach szefa banku centralnego, a ma poparcie w danych Fedu: wedle ankiet żywiciele prawie 40 proc. gospodarstw domowych z dochodem do 40 tys. dolarów rocznie (a więc niższa klasa średnia i ludzie biedni), którzy mieli pracę jeszcze w lutym, stracili ją w marcu.

A trzeba pamiętać, że przed nami kolejny napór gospodarczego tsunami, czyli skutki długofalowe. Liczby są zatrważające. Ocenia się, że już prawie 27 milionów Amerykanów – w tym 6 milionów dzieci – straciło ubezpieczenie zdrowotne, powiązane z zatrudnieniem na pełen etat. Brak ubezpieczenia to gorszy dostęp do opieki medycznej w czasie, w którym może być ona niezbędna.

Jak najdalej od „zarazy z Chin”

Powell zachęcał zatem do dalszego stymulowania gospodarki poprzez rządowe wsparcie. Okazuje się, że wydane dotąd w tym celu prawie 2,4 biliona dolarów (naprawdę: 2 400 000 000 000!) to… za mało. Jak wielka to kwota, niech świadczy fakt, że tylko sześć państw na świecie (Chiny, Japonia, Niemcy, Wielka Brytania, Francja i Indie) ma Produkt Krajowy Brutto większy, niż pomoc uchwalona przez Kongres w dwa miesiące tego roku.

Zresztą Demokraci w Izbie Reprezentantów, zawsze chętni do zwiększania wydatków budżetu federalnego, już zaproponowali kolejny, piąty pakiet pomocowy w wysokości… kolejnych 3 bilionów. Republikanie są sceptyczni wobec tak gigantycznych obciążeń budżetowych, ale listopadowe wybory do Kongresu i prezydenta USA mogą ich zmiękczyć – nikomu nie zależy, zwłaszcza w kampanii, by uchodzić za tego, kto „nie chce zainwestować w przyszłość Amerykanów”. Dług publiczny USA będzie zatem rósł jeszcze szybciej – obecnie wynosi astronomiczne 25 bilionów dolarów.

Po pandemii koronawirusa nie będzie powrotu do przeszłości

Skutkiem epidemii może być światowy kryzys na rynkach finansowych.

zobacz więcej
Obecne wskaźniki gospodarcze przypominają zaś o nowym zagrożeniu: deflacji. Przyzwyczajeni przez lata do duszenia inflacji, zapomnieliśmy o czasach, gdy spadek popytu powoduje spadek cen oraz zarobków, co z kolei powstrzymuje konsumentów i firmy od wydawania pieniędzy i w efekcie pogłębia recesję. Gdy bowiem konsumenci wolą oszczędzać zamiast kupować, oznacza to kolejne zmniejszenie pieniądza krążącego w gospodarce oraz idące za tym, znaczące uszczuplenie przychodów podatkowych rządu federalnego, stanów i miast.

Niebezpieczeństwo poważnej deflacji zagraża Ameryce po raz pierwszy od Wielkiego Kryzysu. W latach 30. XX wieku zjawisko to doprowadziło na skraj nędzy miliony Amerykanów, zwłaszcza farmerów, którzy nie byli w stanie sprzedać swoich produktów i ich farmy trafiły w ręce banków.

Wygląda na to, że trwale kończy się dywidenda, jaką Ameryka uzyskała za wygraną ze Związkiem Sowieckim i upadek komunizmu w Europie. Przez ostatnich 25 lat PKB Stanów Zjednoczonych kwartał w kwartał rosło o przynajmniej 2-3 proc. Te czasy minęły i przynajmniej na razie nie wrócą. Jedynym rozwiązaniem problemu nie może być pompowanie pieniądza do gospodarki w nieskończoność, więc Biały Dom desperacko liczy na „silniejszy wzrost gospodarczy” w drugiej części roku.

– Razem – jako Biały Dom, Kongres i Rezerwa Federalna – wydaliśmy 9 bilionów dolarów na pomoc dla 175 milionów podmiotów, aby utrzymać ten statek na powierzchni. Teraz czas wrócić do cięć podatkowych i zmniejszania regulacji, posunięć, które utrzymywały siłę naszej gospodarki w ostatnich latach – przekonywał ostatnio Larry Kudlow, główny doradca gospodarczy Trumpa. Ale powrót do status quo wydaje się mało realny, zwłaszcza w obliczu wspomnianych, listopadowych wyborów.
Na pierwszym miejscu listy najbardziej wpływowych ludzi na świecie magazyn „Forbes” umieścił w 2018 r. Xi Jinpinga – szefa Komunistycznej Partii Chin i przewodniczącego Chińskiej Republiki Ludowej. Na graffiti z muru w Berlinie całuje się z prezydentem USA Donaldem Trumpem. Przez maseczki, wymuszone pandemią koronawirusa, która z Chin rozprzestrzeniał się na świat i zabiła najwięcej ludzi w USA. Obaj składają wymuszony pocałunek, z kwaśnymi minami. 27 kwietnia 2020 r. Fot. Adam Berry / Getty Images
Oczywiście przy pandemii koronawirusa nie można pominąć kwestii Chin, gdzie choroba się zaczęła i skąd rozlała się na świat, ostatecznie uświadamiając Amerykanom, jak wielkie jest ich uzależnienia od Państwa Środka. Choćby w ostatnich dniach dowiedzieli się, że największy przetwórca wieprzowiny na świecie, koncern Smithfield, jest od 2013 r. własnością… chińskiego koncernu. Co dziś skutkuje tym, że choć na półkach amerykańskich sklepów zaczyna brakować wieprzowiny, eksport do Chin jest stale zwiększany. Jeszcze większym szokiem w pierwszej fazie pandemii było odkrycie, że duża część leków na receptę w USA jest produkowana w Państwie Środka w całości, albo ich wytwarzanie nie może odbywać się bez chińskich komponentów.

Uzależnienie gospodarcze zachodniego świata od Chin, w połączeniu z wysuwanymi pod adresem Pekinu oskarżeniami, że blokował informacje na temat epidemii i jest co najmniej nietransparentny w kwestii jej początków, o ile nie utrudnia ustalenia, gdzie i jak powstała choroba, mają swoje polityczne konsekwencje. Jak pokazały ostatnie badania opinii społecznej, wizerunek Chin jest w Ameryce najgorszy od kilkudziesięciu lat. A sondaż wykonany na zlecenie sztabu reelekcyjnego Trumpa wykazał, że 55 proc. Amerykanów skłania się do ukarania Chin za postępowanie w sprawie pandemii koronawirusa.

Wuhan odmrożony. Przepustką do życia są teraz kody QR: zdrowy, może iść, albo do izolatki

Co po zniesieniu blokady sanitarnej dzieje się w mieście, gdzie zaczęła się pandemia koronawirusa? Patrole policyjne kamerami termowizyjnymi mierzą temperaturę ludzi na ulicy.

zobacz więcej
Najczęściej pojawiającym się ostatnio w opisach relacji Waszyngtonu z Pekinem sformułowaniem jest „zimna wojna”. Na razie ma wymiar przede wszystkim gospodarczy, wiążący się z wypełnieniem przez Pekin zobowiązań wobec USA.

„Jak mówię od dawna, robienie interesów z Chinami jest kosztowne. Podpisaliśmy wspaniałą umowę handlową, ledwo wysechł atrament na dokumencie, a w świat uderzyła zaraza z Chin. Sto umów nie uczyniłoby żadnej różnicy – szkoda tylu straconych, niewinnych istnień ludzkich” – napisał niedawno Donald Trump na Twitterze, jak to ma w zwyczaju. Warto zwrócić uwagę na prowokacyjne użycie pojęcia „zaraza z Chin”, powtórzonego także przez prezydenckiego doradcę ds. bezpieczeństwa Roberta O’Briena: „Przez ostatnich 20 lat mieliśmy pięć zaraz z Chin: SARS, ptasia grypa, świńska grypa, teraz COVID-19 i jak długo świat musi walczyć z zagrożeniem zdrowia z Chińskiej Republiki Ludowej”.

Zgodnie z umową, Chiny powinny do końca roku kupić amerykańskie produkty na kwotę 200 miliardów dolarów. W amerykańskiej administracji trwa dyskusja, czy naciskać na Pekin, zmuszając do wypełnienia zobowiązań, czy raczej iść na ostro pod hasłem „obwiniamy Chiny”. Wtedy Trump i jego współpracownicy do listopadowych wyborów prezydenckich będą podkreślać raczej to, co dzieli niż łączy. Dodatkową zachętą do tego może być fakt, że rywal Trumpa, były wiceprezydent Joe Biden, przez lata reprezentował „miękką linię” wobec Pekinu. A obecny przywódca USA, w ramach swojej polityki „po pierwsze Ameryka”, cały czas podkreśla konieczność zerwania z gospodarczym uzależnieniem od Chin i powrotu miejsc pracy do Stanów Zjednoczonych.

Antychińskiej retoryce przewodzi Robert E. Lighthizer, prezydencki doradca ds. umów handlowych. „Era wyprowadzania amerykańskich miejsc pracy za granicę skończyła się” – napisał w artykule w „New York Times”. I dalej: „Wiele firm uświadomiło sobie, że przenoszenie miejsc pracy za granicę powoduje ryzyka, które są większe niż osiągana efektywność. Długie łańcuchy zaopatrzeniowe narażone są na kaprysy lokalnej polityki, protesty pracownicze czy korupcję. W niektórych państwach, jak Chiny, rząd wspiera kradzież własności intelektualnej na rzecz lokalnych firm, które następnie stają się największymi konkurentami okradzionych”. No cóż, zobaczymy, jak pandemia koronawirusa ułoży stosunki Waszyngtonu z Pekinem.

– Jeremi Zaborowski z Chicago



TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Robert McMaster z Bridesburg podczas protestu „odmrożeniowego” w City Hall w Filadelfii. Manifestanci domagają się zniesienia ograniczeń i ponownego „otwarcia” państwa. Pensylwania, 8 maja 2020 r. Fot. Bastiaan Slabbers / NurPhoto via Getty Images
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.