Stulatka, który odzyskał młodość w niezrozumiały dla medycyny sposób stworzył Mircea Eliade – a oto w Łodzi jest dziewięćdziesięciolatek, który ma się doskonale za sprawą jak najbardziej przejrzystych działań. Ba, rozrasta się i wchodzi w związki z coraz młodszymi rocznikami…
Nasz matuzalem nazywa się Muzeum Sztuki i jest drugą na świecie placówką poświęconą – od zarania – awangardzie.
Bo choć teraz rzecz wydaje się oczywista i trudno byłoby zliczyć wszystkie muzea zorientowane na jakże różnorodną nowoczesność, to wiek temu uważano je tylko za świątynie przechowujące skarby przeszłości.
Tymczasem przemysłowe miasto Łódź okazało się otwarte na śmiały eksperyment.
Ściana jak obraz
Otwarte w 1930 roku muzeum miało skromną przestrzeń, wydzieloną na pierwszym piętrze dawnego ratusza, niewiele eksponatów i nielicznych fanów. Zaistniało dzięki entuzjazmowi i prywatnym kontaktom grupki przyjaciół artystów: Władysława Strzemińskiego, Katarzyny Kobro, Henryka Stażewskiego oraz poetów Juliana Przybosia i Jana Brzękowskiego. Wraz z powierzeniem dyrektorskiego fotela doktorowi Marianowi Minichowi (1935) to niemal prywatne przedsięwzięcie zaczęło przeobrażać się w poważną instytucję. A po II wojnie przyznano jej osobną siedzibę, i to gdzie – w pałacu!
Choć brzmiało to dumnie, okazała kamienica, wcześniej należąca do rodziny bogatych przemysłowców Poznańskich, w rzeczywistości nie nadawała się do eksponowania dzieł sztuki. Eklektyczna architektura nie za bardzo pasowała do nowoczesnych (czytaj: abstrakcyjnych lub ekspresjonistycznych) rzeźb i obrazów.
Staraniem dyrektora Minicha cześć pałacowych pomieszczeń udało się zaadaptować do potrzeb współczesnej sztuki, a nawet, dzięki projektowi Władysława Strzemińskiego, jedna z sal sama w sobie stała się konstruktywistycznym obrazem: ściany pomalowano na czerwono, niebiesko, żółto. Podstawowe kolory widma słonecznego.