To wszystko tylko na pozór było tak skomplikowane, dla osób zamieszkujących okoliczne bloki i cudem ocalałe kamienice, nie wyglądało aż tak strasznie. Normalka, jak to, że napis „Sylwia z Gibalaka” latami tkwił na wysokości drugiego piętra dawnej klatki schodowej budynku, którego już nie było. Pozostała tylko ściana, która przytykała do kolejnej kamienicy, zapaskudzona i zapluta.
Na miejscu tej rozwalonej powstał parking, chyba pierwszy strzeżony w tej dzielnicy, bo ogrodzono go niebawem krzywą stalową siatką i postawiono budę z blachy falistej. Samochody parkowały wprost w błocie, które na placyku królowało co najmniej przez kilka miesięcy w roku.
Ten, który swej dzielnicy nie może opuścić, podąża Krochmalną w stronę Żelaznej. Przy skrzyżowaniu ulic pozostały jeszcze przedwojenne domy, pamiętające tę wesołą kiedyś okolicę. Teraz z ich fasad poobrywano nawet balkony, może nie są już potrzebne, bo niewiele się tu dzieje, samochody, dzieci idą do szkoły numer 7. Na rogu cukiernia z niedobrymi pączkami i eklerkami, chyba tylko ci z Gibalaka przychodzą tu czasem i zajadają się bajaderkami o smaku oleju.
Ojciec zwykle chodził tylko do „Keksa” i z powrotem, na Krochmalnej bywał z rzadka, bo nie miał takiej potrzeby. Zimą ubrany w szarą, pikowaną puchówkę i białą czapkę, w ręku siatka z pustymi flaszkami po browarze, raz widziano go na parkingu pod blokiem, zdążał do domu, a z kieszeni dumnie sterczała mu szyjka butelki od wina. Na nogach miał enerdowskie buty za kostkę na grubej podeszwie ze sztucznego tworzywa. Krochmalna była jednak od nich wolna, a do obskurnej cukierni można było po prostu nie wchodzić.
Po wyjściu na Żelazną, na lewo od szkoły, stoi plomba, budynek, w którym kilkanaście lat temu mieścił się oddział banku. Wydarzenia, które się tu rozegrały stały się słynne od morza do Tatr. Była sobota. Morderca wszedł, bo niby czegoś wczoraj zapomniał. Był ochroniarzem, wpuścił kumpla, a potem sprzątnął swojego kolegę z sobotniej zmiany. Jego ciało obaj ukryli w studzience odpływowej.
Potem kropnęli jeszcze trzy kasjerki, które przyszły w sobotę do pracy. W sumie zginęły cztery osoby, żeby ci dwaj ukradli mniej niż 100 tysięcy złotych. Trzy niewinne babki o imionach Mariola, Agnieszka i Anna.
Może ta ulica od czasów wojny, od kiedy biegła tędy granica getta w chwili rozpoczęcia wielkiej wywózki w lipcu 1942 roku, była skazana na zło? Żądza mordu jakoś wcale nie ulotniła się z Żelaznej, była tu przez cały czas, tylko przyczaiła się.
Zresztą cały ten kwartał miasta był dla niego jak więzienie. Ściągały tu różne męty z baraków na Gibalaku, wciąż kręcił się podpity albo skacowany ojciec. Spokoju nie było, a on tak bardzo już chciał się uwolnić od pamięci i opuścić te miejsca raz na zawsze.
Jednak musiał, musiał snuć się po ulicach, pchała go niewidzialna siła, która nakazywała powracać do miejsc i ludzi, których nawet nie znał, takich jak Sylwia z Gibalaka. Przecież to było tylko wyobrażenie kogoś biednego, zaniedbanego, kogo wcale nie chciałby poznawać. Nawet w podstawówce.