Kultura

Sylwia z Gibalaka

Wydarzenia, które się tu rozegrały stały się słynne od morza do Tatr. Była sobota. Morderca wszedł, bo niby czegoś wczoraj zapomniał. Był ochroniarzem, wpuścił kumpla, a potem sprzątnął swojego kolegę z sobotniej zmiany. Jego ciało obaj ukryli w studzience odpływowej…. Wakacyjne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego.

Uwaga! Tekst zawiera język nieodpowiedni dla młodszych czytelników.

W jego dawnej dzielnicy ukrywa się ktoś, kto przeżył tu wiele lat i wciąż nie może się od niej uwolnić. Na Pereca pod elektrownią chodzi pomiędzy zaparkowanymi samochodami, spogląda na mokry asfalt ze śladami odciśniętych opon i spogląda w stronę sklepu spożywczego, niezmiennie od lat pod numerem 13/19. Kupował tam wielokrotnie cytronetę i wypijał na chodniku z widokiem na połupane ostańce z getta, na jednej z brudnych ścian odkrytej klatki schodowej ktoś kulfonami napisał – Sylwia z Gibalaka.

Kim była ta Sylwia, czasami zastanawiał się, tam, na chodniku, ale rzadko, przez mgnienie. Bardziej zajmował go lęk przed ojcem, który mógł znowu upić się w domowym zaciszu i zacząć nauczanie. W szklistych, rozpuszczonych w wódce oczach wyczuwało się zaczepkę i pretensję. Czaiły się tam, lustrowały wygląd, fryzurę, a potem usta ojca bełkotliwie wypluwały z siebie komentarz zawsze połączony z umoralniającą nauką.

Sylwia z Gibalaka, a raczej napis „Sylwia z Gibalaka”, straszył na ścianie przez wiele lat, był za wysoko, zetrzeć mogły go tylko deszcz i śnieg, a jednak nie dawały rady, choć chyba nie wykonano go zwykłą farbą, raczej szmatą unurzaną w szczynach, czymś takim.

Za darmo. Wielkanocne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego

Nie opowiem moim dzieciom historii o biskupie. Nie wyjaśnię nic nawet sam sobie.

zobacz więcej
W klasie wiedziano, że jego stary ostro chla. Koledzy rysowali karykatury pijaka, był bohaterem komiksów podkładanych mu na ławkę. W jednym, z nieodłączną flaszką z napisem „Żytnia 40%” w łapie, brał udział w porwaniu ruskiej rakiety i wyprawie na Księżyc, innym razem jako średniowieczny rycerz szarżował na czołg „Rudy” 102.

Bił się o to, nie mógł darować. Do domu przychodził posiniaczony, z naderwaną kieszonką w szkolnym fartuchu z niebieskiego sztucznego tworzywa. Tu, w domowych pieleszach i przy włączonym telewizorze, czekała go nowa petarda pouczeń. Była jeszcze ta kurwa od biologii. Uwzięła się i groziło mu powtarzanie szóstej klasy. Idioto, czy ciebie nie interesuje, jak działa twój własny organizm, co masz w środku? – zwykła wyżywać się, popijając przy tym osłodzoną trzema łyżeczkami cukru kawę, którą parzyła na zapleczu podczas lekcji. Na pomarszczonej szyi dyndał wisiorek – koralowy słonik niósł na grzebiecie miniaturowy złoty palankin.

Krąży wciąż dzielnicowymi uliczkami, zagląda w różne zakamarki, do klatek schodowych i śmietników, jest na podwórku przy bloku na Grzybowskiej, kiedyś była tu piaskownica, dziś parking. Sylwia z Gibalaka, on nigdy jej nie poznał. Teraz już myślał o niej wielokrotnie, wyobrażał sobie z nudów, jaka mogła być.

Tam, na Gibalaku, opowiadał mu o tym kolega z tej samej klatki schodowej, nienawidzono kapusiów. A wiesz, co zrobiono takiemu jednemu, co donosił na milicję? Obcięto nogi. Nożem. A potem wiesz co? Zacisnęli drutem i po sprawie. Śmiał się ten kolega wesoło i zakończył opowiadanie wyrzuceniem niedopałka do otworu w luksferze na klatce. Uzbierał się ich już tam niemały stosik, można było podziwiać do woli.

Na Grzybowskiej i na Waliców, w kamienicach o stropach podpartych stemplami, czas kotłował się niczym dym z fabryki „Varsovin”, zasnuwający pejzaż brunatnym syfem. Krążąc wokół po tych samych zaułkach wyobrażał sobie czasem tę Sylwię. Na pewno miała brudne rajstopy i brzydką czapkę z wełny. Włosy przetłuszczone, bo w barakach na Gibalaku kąpiel była tylko raz w tygodniu, kiedy grzali wodę w węglowym grzejniku, albo i tego nie było, bo wszyscy leżeli pijani.

Nigdy Sylwii nie spotkał, nie poznał, nie widział, a przecież była, mieszkała gdzieś w tej dzielnicy, która choć na pozór tak zadbana, biblioteka na Chłodnej, kościół ze stojącymi w niszach świętymi, przychodnia profesorsko-ordynatorska, miała jednak w sobie wiele zgnilizny. Jej zapach rozchodził się nad kratami maskującymi piwniczne okienka, tam, gdzie ludzie wrzucali śmiecie. Pewnie rozkładał się zdechły kot albo szczur.

Dalej na Waliców był kolejny sklep spożywczy o nazwie „Keks”. Tu ojciec najczęściej kupował wódkę. Latem w kleistym powietrzu muchy i osy siadały na drożdżówkach, cieście z kruszonką i bloku firmowym. Tylko tutaj można było kupić napój „Or-si”, gazowaną wodę z dodatkiem pomarańczowej zaprawki. Butelki stały w skrzynkach ułożonych jedna na drugiej, podawała je sprzedawczyni, zainteresowanym otwierała kapsle otwieraczem przywiązanym do stołu zielonym sznurkiem od wiązania pakunków z ciastkami.
Ulica Krochmalna przy Żelaznej w Warszawie. Fot. Wikimedia/ Adrian Grycuk - Praca własna, CC BY-SA 3.0 pl
To wszystko tylko na pozór było tak skomplikowane, dla osób zamieszkujących okoliczne bloki i cudem ocalałe kamienice, nie wyglądało aż tak strasznie. Normalka, jak to, że napis „Sylwia z Gibalaka” latami tkwił na wysokości drugiego piętra dawnej klatki schodowej budynku, którego już nie było. Pozostała tylko ściana, która przytykała do kolejnej kamienicy, zapaskudzona i zapluta.

Na miejscu tej rozwalonej powstał parking, chyba pierwszy strzeżony w tej dzielnicy, bo ogrodzono go niebawem krzywą stalową siatką i postawiono budę z blachy falistej. Samochody parkowały wprost w błocie, które na placyku królowało co najmniej przez kilka miesięcy w roku.

Ten, który swej dzielnicy nie może opuścić, podąża Krochmalną w stronę Żelaznej. Przy skrzyżowaniu ulic pozostały jeszcze przedwojenne domy, pamiętające tę wesołą kiedyś okolicę. Teraz z ich fasad poobrywano nawet balkony, może nie są już potrzebne, bo niewiele się tu dzieje, samochody, dzieci idą do szkoły numer 7. Na rogu cukiernia z niedobrymi pączkami i eklerkami, chyba tylko ci z Gibalaka przychodzą tu czasem i zajadają się bajaderkami o smaku oleju.

Ojciec zwykle chodził tylko do „Keksa” i z powrotem, na Krochmalnej bywał z rzadka, bo nie miał takiej potrzeby. Zimą ubrany w szarą, pikowaną puchówkę i białą czapkę, w ręku siatka z pustymi flaszkami po browarze, raz widziano go na parkingu pod blokiem, zdążał do domu, a z kieszeni dumnie sterczała mu szyjka butelki od wina. Na nogach miał enerdowskie buty za kostkę na grubej podeszwie ze sztucznego tworzywa. Krochmalna była jednak od nich wolna, a do obskurnej cukierni można było po prostu nie wchodzić. Po wyjściu na Żelazną, na lewo od szkoły, stoi plomba, budynek, w którym kilkanaście lat temu mieścił się oddział banku. Wydarzenia, które się tu rozegrały stały się słynne od morza do Tatr. Była sobota. Morderca wszedł, bo niby czegoś wczoraj zapomniał. Był ochroniarzem, wpuścił kumpla, a potem sprzątnął swojego kolegę z sobotniej zmiany. Jego ciało obaj ukryli w studzience odpływowej.

Potem kropnęli jeszcze trzy kasjerki, które przyszły w sobotę do pracy. W sumie zginęły cztery osoby, żeby ci dwaj ukradli mniej niż 100 tysięcy złotych. Trzy niewinne babki o imionach Mariola, Agnieszka i Anna.

Może ta ulica od czasów wojny, od kiedy biegła tędy granica getta w chwili rozpoczęcia wielkiej wywózki w lipcu 1942 roku, była skazana na zło? Żądza mordu jakoś wcale nie ulotniła się z Żelaznej, była tu przez cały czas, tylko przyczaiła się.

Zresztą cały ten kwartał miasta był dla niego jak więzienie. Ściągały tu różne męty z baraków na Gibalaku, wciąż kręcił się podpity albo skacowany ojciec. Spokoju nie było, a on tak bardzo już chciał się uwolnić od pamięci i opuścić te miejsca raz na zawsze.

Jednak musiał, musiał snuć się po ulicach, pchała go niewidzialna siła, która nakazywała powracać do miejsc i ludzi, których nawet nie znał, takich jak Sylwia z Gibalaka. Przecież to było tylko wyobrażenie kogoś biednego, zaniedbanego, kogo wcale nie chciałby poznawać. Nawet w podstawówce.

Doczka

Jesienne opowiadanie Wojciecha Chmielewskiego.

zobacz więcej
Kurwa od biologii na pewno zrobiłaby z takiej Sylwii swoją ofiarę. Kazałaby jej stać przed całą klasa pod pozorem odpowiedzi na stopień, tylko po to, by trochę rozładować poranne napięcie.

Nic nie umiesz, stawiam ci ocenę niedostateczną, bo ty się, córciu, nie przygotowałaś do lekcji biologii. Ja nie mogę zrozumieć, dlaczego dojrzewająca dziewczynka nie chce nauczyć się o tym, co dzieje się w jej organizmie. Łyk kawy. Koralowy słoń wytrwale dźwiga swój palankin.

Sylwia ma na sobie granatowy zmechacony sweter z przypiętą na agrafkę tarczą szkolną, spódnicę w brzydką beżową kratę, to przeróbka maminej sukienki, rajstopy barchany i wiązane buty z niebieskiego płótna zakończone wytartymi noskami ze sztucznej skóry. Stoi nieruchomo, potem przestępuje z nogi na nogę, a cała klasa ma ubaw. Kurwa od biologii popija kawkę i stawia zły stopień do dziennika. Dziewczyna wraca na miejsce.

Ojciec nie ma już pieniędzy na wódkę, ani na nic innego. Sąsiadka nie chciała mu pożyczyć, zszedł jeszcze na parking przed blokiem i biegał jak oszalały między samochodami. Poszukiwał ciecia, od którego mógłby wysępić parę złotych, kupić ćwiartkę i ze dwa piwa. To pozwoli mu przetrwać kolejną noc i początek dnia, a potem się zobaczy.

Komenda na Waliców zbudowana jest z brudnej licówki, jakby ktoś specjalnie pochlapał cały budynek błotem. Po drugiej stronie ulicy jest rząd dużych kasztanowców, ale mało osób tędy chodzi, martwa strefa rozciąga się pomiędzy parkingiem przed blokiem a komisariatem.

Co tu ciągle robisz? Po co włóczysz się uczepiony jesionki babci, wleczesz się za nią z przystanku 173 na Lesznie aż tutaj. Kobieta dźwiga siatkę, w której zawsze coś przynosi. Zakupy z Hali Mirowskiej, towar z Różyca, na przykład zimowe skarpetki albo komplet dzieł Stachury w „dżinsowej” oprawie, bo akurat rzucili, wzięła, choć nie miała pojęcia, co to jest.

Książki. Po co komu te książki? Może kiedyś nastąpi uwolnienie, na razie klatkę wyznaczają Żelazna, Prosta, Jana Pawła II i Aleja Solidarności. Siedział w niej i był skazany na rozpamiętywanie przeszłości.

Tamtego popołudnia ojciec leżał nieprzytomny na schodach klatki. Mieszkali na czwartym piętrze, więc sąsiedzi chodzili często tędy, choć do dyspozycji mieli aż trzy windy. Następnego dnia rzucił się z pięściami na chłopaków, którzy naśmiewali się z niego szczególnie głośno. Polała się jucha. Po tej bójce została mu blizna koło oka, miała kształt krzyżyka maltańskiego.

W inne dni w szkole zwykle było nudno, w holu przy stołówce obiadowe wonie, w kiblu śmierdziało chlorowaną wodą. Przeczytał po raz kolejny wiersz pracowicie napisany długopisem na pociągniętych farbą olejną drzwiach: „Poszła glizda, stara pizda, napotkała pryncypała, a pryncypał wyjął lachę i pierdolnął glizdę w czachę”. Tych liter dawno już nie było, ale świeciły w jego pamięci, wyłaziły spod kolejnych warstw farby olejnej. Jak długo jeszcze?
Ul. Chłodna w Warszawie. Fot. Wikimedia/ Zu - Praca własna, CC BY-SA 3.0
Chciałby spotkać ludzi, z którymi kiedyś tu żył, może niekoniecznie porozmawiać, ale spojrzeć im w twarz, bo przecież, poza ojcem, nie miał się czego wstydzić. Co innego Sylwia. Zaraz po lekcjach zmywała się na Gibalak i tyle ją widziano. Nie miała do czego wracać.

Zupełnie pogubił się już w swoich rachubach. Dlaczego on? Przecież był grzecznym chłopcem. Tylko raz jeden, w chwili wściekłości, złamał młode drzewko zasadzone tuż przy murze plebanii. Ten chuligański wybryk był jednak wynikiem rozżalenia po oszukaniu go przez takiego jednego ze starszej klasy, który obiecał mu swoje małe żołnierzyki. Zbierał je wtedy, najbardziej dumny był z Afrika Korps. Dziś nie mógł uwierzyć, że za to wszystko właśnie musiał tu tkwić i wąchać stare kąty.

A może to przez Sylwię z Gibalaka? Gibalaka już dawno nie ma. Jest elegancka ulica Gibalskiego na Woli, zamieszkują ją szczęśliwi obywatele, którzy zimą w niedzielę spacerują po Starówce i na niemiecką modę piją grzane wino z korzeniami, a latem jadą do Chorwacji, Czarnogóry, albo jeszcze gdzieś, w inne ciepłe miejsce. Choć niektórzy za nic nie odpuściliby urlopu nad Bałtykiem.

Wśród niech nie ma jednak Sylwii, nie mogłaby tu zamieszkać, za dobrze pamięta swój barak rodzinny, świąd na udach, kiedy co rano wciągała barchany i wyruszała z Gibalaka do szkoły. Pamięta wszy, które stały się w klasie sensacją, najbardziej histeryzowała wychowawczyni, a przecież to były zwykłe wszy. Wielkie rzeczy!

Musiała ściąć długie włosy, nasmarować głowę cuchnącym mazidłem i założyć na głowę foliowy worek. Miała z nim wracać na lekcje, ale pielęgniarka zlitowała się i Sylwia wcześniej wróciła tego dnia na Gibalak.

Mur na Waliców czarny, połupany przez kule, po drugiej stronie stoją trzy rozpadające się kamienice. Tu najbardziej lubi przebywać, wlatuje ludziom do mieszkań, na przykład do wielkiego pokoju pośrodku którego sufit jest podparty grubym drągiem, a pod oknem stoi żerdź dla papugi. Ptak jest wielki, ma powyrywane lotki, więc nie może wyfrunąć przez okno i obejrzeć sobie zagraconego podwórka studni i wyżej – grożącego zawaleniem czworoboku. Papuga skrzeczy coś niezrozumiale.

Na Żelaznej znowu kłęby cuchnącego, brunatnego dymu. Pasażerowie autobusu linii 155 wdychają trujące wyziewy zamknięci w nieszczelnym wnętrzu. Berliet trzęsie i podskakuje na wybojach w asfalcie Grzybowskiej, z trudem dojeżdża do przystanku przy nowej mennicy. Blade twarze jadących do szkoły dzieci, spotniałe skronie, mokre podkoszulki, to miejsce w mieście ktoś musiał przekląć po wielokroć, a jednak życie wciąż musi się tu toczyć.

Księgarnia na Tłomackiem

Panna ma jasnorude, kręcone włosy, jest młoda i silna, tylko takie kobiety przetrwają i urodzą zdrowych synów. Przetrwają, ale co? Może zagładę nuklearną, epidemię, wybuch wulkanu.

zobacz więcej
Ale może nadejdą lepsze czasy. Sylwia z Gibalaka skończy szkołę i wyprowadzi się stąd na dobre, a potem rozwalą „Varsovin”, mennicę zresztą też. Dziewczyna zapomni o koleżankach z klasy i o kurwie od biologii z palankinem na szyi, nawet obraz rodzinnego baraku jakoś przyblednie, nastaną dla niej zupełnie inne dni. Zamieszka w odległej dzielnicy tego miasta, z jej okien widać będzie nieodległą ścianę Puszczy Kampinoskiej, zupełnie inny standard, inny świat.

Inne powietrze, myśli Sylwia z Gibalaka, patrząc na budynek swej starej szkoły, mniejszy jakiś, śmieszniejszy. Przypadkiem przechodzi Grzybowską, miała coś do załatwienia w przychodni profesorsko-ordynatorskiej na Waliców. To już zupełnie inna ulica, ale szkoła pozostała nietknięta.

Za kominem przysiadł ten, co wciąż tu mieszka. Nie może stąd odejść chyba z nienawiści do siebie samego, swojej przeszłości, jeszcze do kogoś, o kim teraz już dokładnie nie pamięta. Patrzy na kobietę ubraną w jasny płaszcz i czerwone lakierki, migają na przejściu dla pieszych przy szkole. To Sylwia, której imię ktoś kiedyś napisał na murze pożydowskiej kamienicy.

– Wojciech Chmielewski, r. 2020

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Kamienica przy ul. Waliców 14 w Warszawie. Fot. Wikimedia/ Ely1 - Praca własna, CC BY-SA 3.0
Zobacz więcej
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Flippery historii. Co mogło pójść… inaczej
A gdyby szturm Renu się nie powiódł i USA zrzuciły bomby atomowe na Niemcy?
Kultura wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Strach czeka, uśpiony w głębi oceanu… Filmowy ranking Adamskiego
2023 rok: Scorsese wraca do wielkości „Taksówkarza”, McDonagh ma film jakby o nas, Polakach…
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
„Najważniejsze recitale dałem w powstańczej Warszawie”
Śpiewał przy akompaniamencie bomb i nie zamieniłby tego na prestiżowe sceny świata.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Najlepsze spektakle, ulubieni aktorzy 2023 roku
Ranking teatralny Piotra Zaremby.
Kultura wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Anioł z Karabachu. Wojciech Chmielewski na Boże Narodzenie
Złote i srebrne łańcuchy, wiszące kule, w których można się przejrzeć jak w lustrze.