Ten fragment opowieści zatytułujmy „Burza”. Chętnie byśmy się bez niego obyli, ale nic na to nie poradzę, że się tu znalazł. W teatrze elżbietańskim autor ograniczał się do wypuszczenia na scenę statysty z planszą, na której widniał napis informujący widzów, że właśnie rozszalała się niebezpieczna burza, czyli to, co nas spotkało pięć minut później. Ponieważ byliśmy pewni, że wszyscy czterej zginiemy tam niechybną śmiercią, pozwolę sobie nieco ten opis rozwinąć.
Wszystkiemu winien był błąd, za który ponoszę pełną odpowiedzialność. Przede wszystkim źle oceniłem odległość, jaka nas jeszcze dzieliła od wyspy. Wydawało mi się, że leży o wiele dalej, niż była w rzeczywistości, oraz że nie damy rady do niej dopłynąć z powodu fal niebezpiecznie załamujących się nad naszymi kanu. Uznałem więc, że popychani falą i wiatrem, powinniśmy zawrócić do brzegu, od którego przypłynęliśmy.
Zrobiliśmy zwrot przez burtę, nabierając sporo wody. Lekarstwo okazało się gorsze od choroby. To prawda, że fale nas pchały ze zdumiewającą prędkością, ale ponieważ były od nas szybsze, podrywały rufy kanu i wlewały do środka hektolitry wody, której nie sposób było się pozbyć. Jednoczesne wiosłowanie, by utrzymać jaki taki kurs, i wybieranie wody to czynności zupełnie nie do pogodzenia.
Krótko mówiąc, płynąc z wiatrem, ryzykowaliśmy, że utoniemy. Każdy marynarz prędzej czy później staje wobec takiego niecierpiącego zwłoki wyboru – płynąć z wiatrem czy sztormować. Jeśli o mnie chodzi, popełniłem błąd. Nie pozostawało nic innego, jak znów zrobić zwrot przez burtę, a kanu zanurzały się coraz głębiej.
W tamtej chwili nie myśleliśmy o świętej Annie. Ale bez wątpienia czuwała ona nad nami nieprzerwanie, dzięki czemu mogliśmy skorzystać z kilku mniej groźnych fal i obrócić kanu, nie nabierając zbyt dużo wody. Na pokładzie
Nura i
Gryfa Philippe i Yves, nasi szlakowi, dokonywali cudów, ustawiając kanu dziobem do fali, podczas gdy sternicy, czyli ja i Jacques, wściekle wybieraliśmy wodę, jakby zależało od tego nasze życie, co w sumie było bliskie prawdy. Wiosłowaliśmy i wybieraliśmy wodę, wybieraliśmy i wiosłowaliśmy…
To była bardziej woltyżerka niż nawigacja. Tymczasem największe natężenie burzy minęło. Dopłynięcie do Thessalon zajęło nam jeszcze dwie godziny. Dobicie do brzegu było trudne. Przeciskaliśmy się między skałami, stojąc w wodzie i walcząc z przybojem, prowadząc kanu to w przód, to w tył, aż do piasku plaży, którą niemal ucałowaliśmy z wdzięczności za wygranie tej nierównej walki.
Are you OK.?
Być może była to tylko skromna burza, małe poruszenie na powierzchni wody, które każdemu wysokopokładowemu statkowi, tankowcowi czy trawlerowi zdałoby się ledwie igraszką. Philippe powiedział:
– Nie wiem, czy to nasze kanu są za małe na te jeziora, czy też te jeziora są zbyt wielkie dla naszych kanu, ale najwyraźniej coś tu nie gra…