Historia

Nie tylko Haberbusch i Schiele. Jak Niemcy zostawali Polakami

Gdzieś tak między powstaniem listopadowym a styczniowym język epitafiów na cmentarzach ewangelickich w Polsce zmienia się i mięknie. Zamiast „Hier ruht in Gott” pojawia się „Spoczywa w Bogu”.

„Gwiazdy wpisane w krąg; gwiazdy w formie płaskorzeźb i wypukłych reliefów; krzyże gotyckie i celtyckie wyryte w kamieniu; krzyże owinięte łoziną; kłosy, snopy pszenicy i kiście winogron; liście dębu i listki koniczyny, łańcuchy; medaliony z anielskimi skrzydłami. Marmurowe wieńce, gdzie można odróżnić każdy kwiatek – to rumianek, to róża, to dzwoneczek. Lwy ryczące i lwy śpiące, orły z rozpostartymi skrzydłami; pływające ryby; młoty, siekiery i kilofy; przeplatające się pierścienie, strzały, kołczany, nietoperze”.

Tak, to rozpoznawalny dla rosnącego grona wielbicieli prozy Siergieja Lebiediewa fragment jego powieści „Dzieci Kronosa”. Ale podobne zdania pasowałyby jak ulał również do Cmentarza Ewangelicko-Augsburskiego przy ulicy Młynarskiej w Warszawie – i do wielu innych nekropolii w Krakowie, Poznaniu czy Lublinie, wywodzących swój początek z przełomu XVIII i XIX wieku, kiedy Komisje Dobrego Porządku (Boni Ordini) zaczęły przenosić cmentarze na obrzeża ówczesnych miast.

„Hier ruht in Gott”. Powściągliwe, w porównaniu z barokowo rozbuchanymi nagrobkami katolickimi, płaskorzeźby: liść palmowy, pasyjka, muszla, delfin, twarz Chrystusa w żółtym piaskowcu. Nieczytelnie strzeliste litery, skróty, które rozszyfrują tylko ci, którzy w szkole liznęli odrobinę niemieckiego: „geb.”, to pewnie „geboren”, czyli „urodzona”, „gest.” – zmarła, „gestorben”? Nazwy miesięcy są zwykle te same, co po angielsku, więc August czy April nie jest żadnym wyzwaniem.
Cmentarz ewangelicki w Cycowie na Lubelszyznie. Fot. PAP/Wojciech Pacewicz
A potem, najczęściej gdzieś tak między powstaniem listopadowym a styczniowym, język epitafiów zmienia się i mięknie: „Spoczywa w Bogu”, „Umiłowana żona i matka”, „Pokój jego duszy”. Gdyby nie istniały liczne opracowania historyków i socjologów, traktujące o genezie polskiej tożsamości narodowej i jej „zagęszczeniu”, jakie dokonało się w połowie XIX wieku, starczyłyby półgodzinny spacer przy ulicy Młynarskiej, by pojąć wszystko, albo prawie wszystko.

Ciąg algebraiczno-konubialny

Gdyby szukać wszystkich miejsc i węzłów, w których splatają się rodowody polskie i niemieckie, życia by zresztą nie starczyło. Zacząć by trzeba, ab ovo (a właściwie, by utrzymać się w stylistyce – aus dem Ei) od Mieszka. To on w końcu, po śmierci nieodżałowanej Dobrawy, ożenił się powtórnie z Odą, córką pana Marchii Północnej Dytryka! Ślubu udzielał im najpewniej biskup Ratyzbony Michael – ten sam zresztą, który Mieszka ochrzcił. Bolesław Chrobry poszedł w ślady ojca, i to dubeltowo: za pierwszą żonę wziął córkę margrabiego Miśni Rygdaga. Ostatnią (czwartą) małżonką króla była zaś Oda, córka kolejnego władcy Miśni, Ekkeharda.

Na tym skończmy, mamy bowiem do czynienia ze swoistym ciągiem algebraiczno-konubialnym: liczba imion bawarskich, miśnieńskich i brandenburskich księżniczek w łożnicach Piastów rośnie z każdym wielodzietnym pokoleniem, i przekroczyłaby dopuszczalne rozmiary artykułu na długo przedtem, zanim rody Piastów ziębickich, głogowskich i żagańskich wygasły, roztapiając się w żywiole śląsko-środkowoeuropejskiej arystokracji w XV lub XVI wieku.

A przecież napływ księżniczek i biskupów (a wraz z nimi dam dworu, paziów i skrybów), jaki dokonał się na przełomie X i XI wieku, wraz z chrystianizacją Polski i jej wejściem w orbitę kultury europejskiej, to tylko pierwsza z kilkunastu potężnych fal, za sprawą których na ziemiach polskich pojawiał się... No właśnie, kto dokładnie? „Żywioł niemiecki”, warknąłby wielkopolski działacz narodowy z końca XIX wieku, syknąłby pracownik Wydziału Propagandy PPR w pół wieku później.

Tak naprawdę ani jednak nie był to do końca „żywioł”, ani „niemiecki”. Nie „żywioł”, bo impuls do kolejnych inicjatyw kolonizacyjnych i osiedleńczych płynął najczęściej od władców z jednej lub drugiej strony granicy.

Na przełomie XII i XIII wieku stroną zapraszającą byli najczęściej władcy z rodu Piastów, którym zależało na stworzeniu silnych i rządnych miast, na zasiedleniu pustkowi nad Wisłą czy na Mazowszu. Stąd niezliczone miasta osadzone na prawie magdeburskim (albo ogólnie, „prawie niemieckim”, ius teuthonicum), stąd ślady niemieckiego osadnictwa na Żuławach czy na pograniczu Śląska i Wielkopolski.

Niemcy obiecywali mu Nobla i własny instytut w Berlinie. Profesor od karmienia wszy

Mariusz Urbanek: Wszy karmili u niego m.in. genialny matematyk Stefan Banach, poeta Zbigniew Herbert czy aktor Andrzej Szczepkowski.

zobacz więcej
Osobny nurt stanowi napływ „niemieckich” zakonów – a za takie uchodzili zarówno franciszkanie, jak cystersi. Doświadczenia z Zakonem Szpitalników (pospolicie znanych pod nazwą Krzyżaków) sobie, potrzeba awansu cywilizacyjnego – sobie. „Darzył narody niemieckie szczególną przychylnością i przywilejem”, napisze Długosz o Kazimierzu Wielkim.

Zasupłany narodowy żmut

W pięćset lat później role się odwróciły – w drugiej połowie XVIII wieku inicjatywy osiedleńcze wychodzą od władców pruskich i austriackich, pragnących zagospodarować pograniczne lub nowo przyłączone do swoich państw ziemie. Są to bardzo różne imigracje – bardziej zdecentralizowana i mniej ekspansywna Austria skupia się na osadzaniu na terytoriach rozbiorowych głównie urzędników, w którym to gronie dominują jednak zniemczeni Czesi, szczególnie znielubieni w Galicji.

Jeśli w ogóle istnieją resentymenty antyczeskie w Polsce, wywodzą się one właśnie z tych czasów, a radca Precliček, piszący się „Pretzschlitchek”, jest ulubionym bohaterem humoresek z okresu Wiosny Ludów. Co innego systematyczni Prusacy: ci zasiedlają swoimi „kolonistami” nie tylko pustacie Wielkopolski, ale i tak zwane Nowe Prusy, czyli ziemie graniczące z Austrią i Rosją, przede wszystkim szeroki pas nadwiślański od Torunia, po Warszawę.

Nie brakowało oczywiście i urzędników, co to jednak byli za urzędnicy…! Najsławniejszy z nich, to artysta czworga imion i trojga talentów: Ernst Theodor Amadeus Wiktor Hoffmann, poeta, malarz i kompozytor, twórca odrębnego nurtu grozy i fantastyki romantycznej, bez którego nie byłoby ani Poego, ani Lovecrafta, ani większości współczesnych horrorów – ale też „Dziadka do orzechów”, opowiadania, które stało się podstawą libretta opery Czajkowskiego!

Administrował Hoffmann, jako asesor, w Poznaniu, w Płocku i w Warszawie, gdzie prawdopodobnie wpadł na pomysł „Dziadka do orzechów”, a na pewno – stał się autorem dziesiątków tak malowniczych i poetyckich nazwisk jak Rosenbaum i Goldberg, nadając nazwiska warszawskim familiom żydowskim…

A żeby też żmut narodowy zasupłać jeszcze bardziej, dodać trzeba, że Hoffmann nader romantycznie zakochał się podczas służby w Poznaniu z Marią-Misią Trzcińską którą poślubił i pozostał jej wierny do śmierci, sam zaś wywodził się po mieczu ze zgermanizowanego rodu szlacheckiego Bagieńskich...

Pomiędzy napływem ludności z Niemiec za Piastów i za Hohenzollernów jest zaś jeszcze cała epoka nowożytna, ze wstrząsami reformacji, kontrreformacji, wojny trzydziestoletniej i Potopu i kolejnymi wspólnotami, drukarzami, myślicielami, kacerzami ściągającymi pod gościnne skrzydła Rzeczpospolitej.

Tu jeszcze o „żywiole” mówić można, choć i tej epoce zdarzały się inicjatywy odgórne: ogromna fala „bambrów”, do dziś obecnych w kulturze i demografii Poznania i centralnej Wielkopolski, przybyła przecież z okolic frankońskiego Bambergu po zakończeniu działań wojny północnej, w pierwszej połowie XVIII wieku, z inicjatywy biskupa Krzysztofa Szembeka.
Niemiecki poeta, malarz i kompozytor E. T. A. Hoffmann (1776-1822), autor opowiadania "Dziadek do orzechów" spędził pół życia w Poznaniu, Płocku i Warszawie, znał język polski, kibicował insurekcji kościuszkowskiej, przeciwstawiał się rozbiorom i ożenił się z Polką. Fot. Wikimedia
Cech, język, romantyczna gorączka

Tyle o „żywiole”. Z „niemieckością” też niełatwo. Historycy od wielu lat tłumaczą (często daremnie), że rzutowanie w odległą przeszłość pojęć sprzed mniej więcej stu lat jest podręcznikowym przykładem prezentyzmu, czyli ciężkiej przywary myślowej. Szpitalnicy, ewangelicy ani bambrzy nie przybywali na ziemie nad Drwęcą, Wartą i Wisłą w błyszczących automobilach.

Nie przybywali też ze świadomością „niemiecką”, a już na pewno nie jako „Niemcy” osadzający się wśród „Polaków”. Ich rozumienie własnej tożsamości (na ile potrafimy je odtworzyć na podstawie źródeł z czasów, kiedy trudniej niż dziś było zarówno o piśmienność, jak o skupienie na sobie) krystalizowało się wokół wyznania, przynależności cechowej.

A czasem – lojalności wobec monarchy, o zmianę której, wraz z przeprowadzką, było zresztą najłatwiej: mieszczanie bydgoscy i chłopi z podpoznańskich Jeżyc stają się po prostu (do czasu) poddanymi Króla Jegomości, Jana czy Augusta.

Język? Tak, ten w pewien sposób definiował, i on jednak nieostro. Pamiętajmy, że literacki i nowożytny język niemiecki zostanie skodyfikowany dopiero w epoce Oświecenia, a poloru nabierze w romantyzmie: wcześniej mamy do czynienia z kilkunastoma odmianami języka. Z pewnością postrzeganego jako jaskrawo odrębny (słowo „Niemcy”, świadczące o trudnością z komunikacją, nie wzięło się znikąd), ale stanowiący w żadnym razie fundamentu tożsamościowego ludności napływowej, która zresztą zasiedlała w tym czasie liczne brzegi Europy Środkowej i Wschodniej, od prowincji nadbałtyckich po stoki rumuńskich Karpat, wznosząc wszędzie swoje karczmy, koła wodne, typografie i cmentarze.

Zmieniło się to dopiero w romantyzmie, który przyniósł zupełnie nowe rozumienie wspólnoty narodowej – a na ziemiach polskich, trzebaż trafu, nałożyło się to na gorączkę romantyczną, popychającą kolejne pokolenia młodzików do przymierzania narodowej czamary przed sczerniałym trochę lustrem. I gorączka ta nie ominęła, w żadnym razie, również pokoleń mieszczan (zwłaszcza mieszczan!) – polonizujących się na potęgę (czasem również przechodzących na katolicyzm, choć niekoniecznie) przez cały XIX wiek.

Niemka nie mogłaby mnie urodzić…

Zwolennicy „wysokiego C” w narracji patriotycznej mają na podorędziu kilka postaci, służących za ilustrację tego procesu. Artur Oppman, czyli Or-Ot, najwybitniejszy drugorzędny poeta młodopolski, mistrz varsawianistów: ojciec był weteranem powstania styczniowego, dziad – listopadowego, ale prapradziad przybył z Turyngii. Synem powstańca listopadowego był i Adam Asnyk, który, zatroskany rodowodem pradziada, złożył adresowany do syna nieśmiertelny czterowiersz:

Jego nazwisko w Hamburgu więcej znaczy niż marki polskie. Wychowanek Morza Północnego

W testamencie zastrzegł, że sprowadzenie jego szczątków do Polski będzie możliwe dopiero po „podobnym uczczeniu lub zrehabilitowaniu kolegów, oficerów Marynarki Wojennej RP, niewinnie straconych lub zmarłych w więzieniu”.

zobacz więcej
My, za swe obco brzmiące imię
kochać kraj musim więcej
gdy przyjdzie stanąć w armat dymie
dwakroć nam trzeba goręcej!


I stawali: jedni w armat dymie, jak opisywany na naszych łamach kontradmirał Józef Unrug. Inni, co znacznie trudniejsze, przed plutonem egzekucyjnym lub celi śmierci – jak zamęczony w berlińskim Moabicie warszawski biskup ewangelicki Juliusz Bursche lub rozstrzelany w Katyniu inżynier, poseł, podporucznik WP Jerzy Machlejd.

Antoni Götz-Okocimski, jeden z najbardziej znanych polskich przedsiębiorców przedwojennych, jeszcze w II RP anonimami nakłaniany do opowiedzenia się za Niemcami, ratował życie swoje i rodziny, udając się na emigrację: do 1946 służył w polskiej artylerii, zmarł na wygnaniu w Nairobi. Podobnych losów przytaczać można dziesiątki.

Ja jednak, szukając niższej nuty i genezy przemian, których doświadczyli mieszczanie warszawscy o niemieckich korzeniach, sięgam do najlepszej polskiej powieści XIX wieku, najlepiej chyba ilustrującej ten proces. Wystarczy kilka zdań, tak dobrze są przecież znane:

Franc Mincel przyznawał się do niemieckiego pochodzenia, podczas gdy Jan uroczyście twierdził, że Minclowie pochodzą ze starożytnej polskiej rodziny Miętusów, którzy kiedyś, może za Jagiellonów, a może za królów wybieralnych osiedli między Niemcami. Dość było jednego kieliszka wina, ażeby Jan Mincel zaczął bić pięściami w stół albo w plecy swoich sąsiadów i wrzeszczeć:

— Czuję w sobie starożytną polską krew!… Niemka nie mogłaby mnie urodzić!… Mam zresztą dokumenta…

I bardzo zaufanym osobom pokazywał dwa stare dyplomy, z których jeden odnosił się do jakiegoś Modzelewskiego, kupca w Warszawie za czasów szwedzkich, a drugi do Millera, kościuszkowskiego porucznika. Jaki by przecież istniał związek między tymi osobami a rodziną Minclów — nie wiem po dziś dzień, choć objaśnienia niejednokrotnie słyszałem
.

Substancje i plantacje

I tak to szło. Wprawdzie starsze pokolenie, kręcąc głową ze zdziwienia, mruczało do siebie „Der Kaffee war ja immer gut und zu Mittag hat er sich doch immer vollgegessen… Warum hat er denn das getan?” [Kawa była przecież zawsze dobra i przy obiedzie najadał się do syta… Dlaczego więc to zrobił?], ale młodsi Katzowie i Minclowie, ruszali – jak nie na Węgry, to do partii powstańczej w Puszczy Zielonej, jak nie do partii, to do Szkoły Głównej.
Posiedzenie zarządu PCK w Warszawie w 1938 roku. W prezydium drugi z lewej baron Antoni Jan Götz-Okocimski. Fot. NAC/ IKC
A gdy i Szkołę Główną zamknął Moskal – to budować substancję. Zakładać plantacje warzywne – jak Koelichenowie (aleja F, rząd I) i Ulrichowie (aleja 18, rząd 38). Cegielnie – jak Kazimierz Granzow (mauzoleum w alei I). Albo browary – jak Błażej Haberbusch, przybysz z Wirtembergii i Konstanty Schiele, syn szewca Borhardta , przybyłego do Warszawy z małego księstwa Reuss.

Dlatego, kiedy słyszę, że Rada Warszawy odmówiła dwóm ostatnim ulicy (ba, nie ulicy nawet, lecz pasażu!), motywując to faktem, że posiadali „niemieckie nazwiska” – zalewa mnie, nie pochodząca niestety z lageru, którym tak szczycił się przez laty browar Haberbusch & Schiele, lecz zupełnie skądinąd, pianka.

– Wojciech Stanisławski

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Słynna francuska piosenkarka i aktorka Mistinguett (Jeanne Bourgeois) reklamująca w 1933 roku w Warszawie polskie browary "Haberbusch i Schiele". Fot. NAC/ IKC/ Marian Fuks
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.