Cech, język, romantyczna gorączka
Tyle o „żywiole”. Z „niemieckością” też niełatwo. Historycy od wielu lat tłumaczą (często daremnie), że rzutowanie w odległą przeszłość pojęć sprzed mniej więcej stu lat jest podręcznikowym przykładem prezentyzmu, czyli ciężkiej przywary myślowej. Szpitalnicy, ewangelicy ani bambrzy nie przybywali na ziemie nad Drwęcą, Wartą i Wisłą w błyszczących automobilach.
Nie przybywali też ze świadomością „niemiecką”, a już na pewno nie jako „Niemcy” osadzający się wśród „Polaków”. Ich rozumienie własnej tożsamości (na ile potrafimy je odtworzyć na podstawie źródeł z czasów, kiedy trudniej niż dziś było zarówno o piśmienność, jak o skupienie na sobie) krystalizowało się wokół wyznania, przynależności cechowej.
A czasem – lojalności wobec monarchy, o zmianę której, wraz z przeprowadzką, było zresztą najłatwiej: mieszczanie bydgoscy i chłopi z podpoznańskich Jeżyc stają się po prostu (do czasu) poddanymi Króla Jegomości, Jana czy Augusta.
Język? Tak, ten w pewien sposób definiował, i on jednak nieostro. Pamiętajmy, że literacki i nowożytny język niemiecki zostanie skodyfikowany dopiero w epoce Oświecenia, a poloru nabierze w romantyzmie: wcześniej mamy do czynienia z kilkunastoma odmianami języka.
Z pewnością postrzeganego jako jaskrawo odrębny (słowo „Niemcy”, świadczące o trudnością z komunikacją, nie wzięło się znikąd), ale stanowiący w żadnym razie fundamentu tożsamościowego ludności napływowej, która zresztą zasiedlała w tym czasie liczne brzegi Europy Środkowej i Wschodniej, od prowincji nadbałtyckich po stoki rumuńskich Karpat, wznosząc wszędzie swoje karczmy, koła wodne, typografie i cmentarze.
Zmieniło się to dopiero w romantyzmie, który przyniósł zupełnie nowe rozumienie wspólnoty narodowej – a na ziemiach polskich, trzebaż trafu, nałożyło się to na gorączkę romantyczną, popychającą kolejne pokolenia młodzików do przymierzania narodowej czamary przed sczerniałym trochę lustrem. I gorączka ta nie ominęła, w żadnym razie, również pokoleń mieszczan (zwłaszcza mieszczan!) – polonizujących się na potęgę (czasem również przechodzących na katolicyzm, choć niekoniecznie) przez cały XIX wiek.
Niemka nie mogłaby mnie urodzić…
Zwolennicy „wysokiego C” w narracji patriotycznej mają na podorędziu kilka postaci, służących za ilustrację tego procesu. Artur Oppman, czyli Or-Ot, najwybitniejszy drugorzędny poeta młodopolski, mistrz varsawianistów: ojciec był weteranem powstania styczniowego, dziad – listopadowego, ale prapradziad przybył z Turyngii. Synem powstańca listopadowego był i Adam Asnyk, który, zatroskany rodowodem pradziada, złożył adresowany do syna nieśmiertelny czterowiersz: