Angielska aliteracja „armchair adventure” oznaczająca przygody, jakie można przeżyć, siedząc wygodnie w fotelu jest równie świetna, co nieprzekładalna. Szereg polskich przymiarek, od „fotelowych fantazji” po „okrakiem na otomanie”, prowadzi nas w stronę chybionych skojarzeń, bo nie o erotykę (erotykę na etażerce?) chodzi w tej frazie – nie przede wszystkim przynajmniej – lecz o paradoksalną możliwość przeżywania w zagłębieniu fotela przygód, jak powiedziałby sprzedawca sprzętu sportowego, outdoorowych. Przede wszystkim – wędrówek.
Można oczywiście, wsparłszy się na podłokietniku, szarżować gońcem na szachownicy, można licytować w pokera lub pokonywać smoka w grze RPG. Nic jednak nie da się porównać z rozpiętością doznań, jakie daje nam brnięcie przez śniegi Antarktydy, przez żwir Sahary, podciąganie się na klamrze wbitej w szczelinę uskoku, gdy tymczasem w rzeczywistości jedynym metalowym elementem, na którym zawisł nasz los, są tapicerskie sprężyny trzeszczące lekko, gdy sięgamy po filiżankę.
Zaczęło się od Dionizego Wędrowniczka
W podobny sposób czytano przez stulecia najpierw klasyczne itineraria, z czasem zaś również literaturę bardziej użytkową, czyli przewodniki. Co rozpoczął w czasach Hadriana aleksandryjczyk Dionisius Periegetes (Wędrowniczek), rozwijało się przez stulecia: zestawy konkretnych rad dotyczących widoków, zakwaterowania, potraw i innych uciech, przestróg przed owadami i zaleceń w kwestii pamiątek cenione były jednakowo przez pielgrzymów, kupców i szpiegów.
Dopiero jednak w pięknym wieku XIX za rywalizację na tym polu zabrali się na serio Karl Baedeker („Rheinreise von Mainz bis Cöln; ein Handbuch für Schnellreisende”, Kolonia, 1828) i John Murray („A Hand-book for Travellers on the Continent”, Londyn, 1838), z jak najlepszym zresztą skutkiem. Badacz temperamentów narodowych i kultury romantyzmu mógłby się zastanowić, na ile przypadkowy, na ile zaś znamienny był fakt, że Anglik najpierw zaczął publikować przewodniki po Europie i po Grecji, Niemiec zaś – po Nadrenii i Szwajcarii.