Cywilizacja

Wojna siedemdziesięciolatków. Czy o wyniku zdecydują „wstydliwi”?

Richard Lowry, redaktor konserwatywnego „National Review”, stwierdził, iż Donald Trump to „jedyny dostępny środkowy palec”, który wyborcy mogą pokazać „radykalnej lewicy”.

Dawno w historii wyborów prezydenckich nie było chyba dwóch tak bardzo kontrastujących ze sobą kandydatów.

Donald Trump przez całe życie był biznesmenem z branży deweloperskiej i telewizyjnym szołmenem, prowadzącym barwne życie w Nowym Jorku, aby ledwie pięć lat temu zostać politykiem i w swoich pierwszych wyborach być wybranym do Białego Domu.

Joe Biden to typowy przedstawiciel establishmentu. W wielkiej polityce – z dwuletnią przerwą – od 1972 r.: senator USA przez 36 lat, wiceprezydent u boku Baracka Obamy (2009-17), człowiek który pierwszy raz startował na urząd prezydenta USA w 1988 r.

Trump – przekraczający dotychczasowe ramy prezydentury, znienawidzony przez establishment populistyczny bohater „zwykłej” Ameryki. Wiecznie – wbrew zaleceniom doradców – mówiący co mu ślina na język przyniesie, ciągle z palcami klawiaturze smartfona wrzucający – z prędkością karabinu maszynowego – komunikaty dla 87,3 mln odbiorców na Twitterze.

Biden, ulubieniec zwolenników hasła „żeby było, tak jak było” w Waszyngtonie przed Trumpem, a jednocześnie czempion nowej lewicy, liczącej na wprowadzenie państwowej służby zdrowia, bezpłatnych uczelni wyższych oraz radykalnego planu walki z zagrożeniem ekologicznym dla planety Ziemia.
Joe Biden 29 października 2020 na lotnisku w New Castle w stanie Delaware przed wylotem na Florydę. Fot. Drew Angerer/Getty Images
Obaj są wyrazicielami dwóch różnych Ameryk, podzielonych niemal po równo. Połówka Trumpa chce szacunku dla flagi i tradycji, wspiera policjantów, jest raczej za życiem nienarodzonych, wolnością religijną, swobodnym dostępem do broni, nie przekreśla taniej energii z węglowodorów.

Ameryka Bidena popiera ruch Black Live Matter i reformy policji, chce zniesienia „strukturalnego rasizmu”, większych swobód dla nielegalnych imigrantów, zwiększenia płacy minimalnej, większych podatków dla bogatych, uznaje aborcję za gwarantowane prawo z dziedziny ochrony zdrowia, wreszcie chce gospodarki o zerowej emisji gazów cieplarnianych i to bardzo szybko.

Wyborcy, wizje, wirus

Za Trumpem raczej biali, słabiej wykształceni, z mniejszych miejscowości i terenów wiejskich.

Na Bidena, a jakże, głosują z entuzjazmem „młodzi, wykształceni, z wielkich miast” oraz mniejszości etniczne.

Nawet w kwestii pandemii koronowirusa to niemal dwa różne kraje: zwolennicy Trumpa uważają, że z COVID-19 trzeba „nauczyć się żyć”, Stany Zjednoczone – pomimo już 228 tysiącami zmarłych – „przeszły najgorsze” i gospodarkę należy otwierać a w wyborach należy głosować osobiście w dniu wyborów (uważa tak 71 proc.).

Z kolei zwolennicy Bidena – podpierając się „wiedzą” i jak mówi kandydat, aby „kierujący się w podejmowaniu decyzji faktami” – w dalszym ciągu żyją zagrożeniem związanym z pandemią, godząc się na ograniczenia i często nadmierne środki ostrożności, optując raczej za głosowaniem korespondencyjnym (aż 49 proc. Demokratów chciało głosować drogą pocztową, gdy tylko 10 proc Republikanów).

Jak widać dwie różne wizje, właściwie dwa różne kraje, które trudno posklejać. Obu kandydatów łączy właściwie chyba tylko jedno. Obaj są siedemdziesięciolatkami (Trump 74, Biden 20 listopada skończy 78), którym się wydaje, że z powodzeniem będą zmieniać Amerykę i świat przez najbliższe cztery lata.

51 wyborów

Już 3 listopada – jak każe tradycja – w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, Amerykanie rozstrzygną, której Ameryki chcą bardziej, wybierając prezydenta na kolejne cztery lata. A właściwie dokończą wybieranie, albowiem będzie to ostatni dzień głosowania przy urnach: w momencie, gdy piszę te słowa na pięć dni przed datą wyborów oddało swe głosy we wczesnym głosowaniu lub korespondencyjnie już ponad 75 milionów Amerykanów, czyli 36 proc. wszystkich zarejestrowanych.

Wyborczy wtorek, co przyzwyczajonych do wyborczych niedziel w Polsce może szokować, to normalny dzień pracy. Dodatkowo, kolejna odmienność (a wręcz anachronizm, bo odchodzi od ortodoksji demokratycznej, że wygrywa ten, kto dostanie więcej głosów w skali kraju), nie będą to wybory ogólnonarodowe, ale właściwie 51 oddzielnych wyborów w 50 stanach oraz stołecznym dystrykcie Kolumbia.

Debata była jak z magla. Czy „nagie głosy” zdecydują, kto będzie prezydentem USA?

„Jeśli chodzi o wysyłkę kart do głosowania, to jest prawdziwa katastrofa” – przekonywał Trump w czasie pierwszej debaty. A potem okazało się, że ma koronawirusa.

zobacz więcej
Zwycięzca w (prawie) każdym stanie otrzymuje wszystkie należne mu głosy elektorskie (naliczane proporcjonalnie do ilości ludności: najmniej ludny Wyoming ma 3 a najludniejsza Kalifornia 55), aby zostać prezydentem należy zgromadzić co najmniej magiczną liczbę 270 na 538 możliwych.

Chyba tylko dzięki takiej formule te najbardziej szalone wybory prezydenckie ostatnich kilkudziesięciu wciąż jeszcze budzą szalone emocje. Albowiem jeśli wierzyć ogólnokrajowym sondażom, już jest „pozamiatane”. Biden prowadzi od kilku do kilkunastu punktami procentowymi, a wszelkiego rodzaju agregatory sondażowe dają mu pewność, co do zwycięstwa sięgającą od 88 do nawet 96 proc.

Demokraci są pewni, ale nerwowi

I właściwie od wybuchu pandemii koronowirusa i powszechnego zamrożenia amerykańskiej gospodarki, przewaga Bidena nigdy nie podlegała dyskusji. Jest jednak kilka „ale”, co powoduje, że choć Demokraci zdają się pewni wygranej, to jednak mimo wszystko wykazują pewną nerwowość…

Wszyscy przypominają sobie bowiem rok 2016. Wtedy w ostatnim tygodniu przed wyborczym wtorkiem demokratka Hillary Clinton również prowadziła kilkoma punktami procentowymi w skali kraju a „pewność” zwycięstwa sięgała… 87 proc.

Ostatecznie uzyskała o prawie trzy miliony głosów więcej (65,8 mln do prawie 63 mln), ale rozłożyły się one tak, że jednak przegrała. Trump wygrał minimalną przewagą w tzw. stanach wahadłowych (które mają tendencję do zmiennego głosowania raz na kandydatów Partii Demokratycznej, innym razem na Republikanów). I to właśnie tam teraz toczy się walka o każdy głos, do ostatniej chwili przed zamknięciem urn wieczorem, 3 listopada.

To stany tzw. rdzawego pasa (od rdzewiejącego sprzętu w zamkniętych fabrykach) czyli Wisconsin, Michigan, Ohio, Pensylwania. To także stany Południa: Floryda, Karolina Północna i Georgia. Oraz pustynna Arizona i być może Minnesota na północy. Wszędzie tam Trump właściwie musi wygrać, żeby marzyć o drugiej kadencji.

Ale znów większość lokalnych sondaży wskazuje, że i tam też jest „pozamiatane”. W jednym z badań z Wisconsin, przewaga Bidena wynosi rzekomo … 17 punktów procentowych, co skłoniło nawet rzetelny dziennik „Wall Street Journal” do stwierdzenia, że raczej nie widać szans, aby w ostatnich dniach pojawiła się wśród niezdecydowanych wyborców fala poparcia dla Trumpa, która pozwoliłaby mu uzyskać niespodziewanie zwycięstwo, jak było w 2016 roku.

Badania pokazują natomiast rosnące zmęczenie nagromadzeniem kryzysów (pandemia i związana z tym gospodarcza zapaść), co nigdy nie jest dobrym znakiem dla urzędującego prezydenta.

Konserwatyści czują się niekomfortowo

Ale zwolennicy obecnego prezydenta przytaczają swoje argumenty. Po pierwsze – nieprawdopodobny entuzjazm zwolenników Trumpa na wielotysięcznych wiecach oraz tysiące banerów i plakatów wspierających ich kandydata Republikanów na trawnikach przed domami. Po drugie – sondaże wykonywane przez ośrodki Rasmussen oraz Trafalgar Group, które w przeciwieństwie do innych firm demoskopijnych wykazują, że Trump jest na fali wznoszącej.
Prezydent Donald Trump na lotnisku w Duluth w stanie Minneapolis 30 września 2020. Fot. Jabin Botsford/The Washington Post via Getty Images
Media głównego nurtu i Demokraci starają się dyskredytować zwłaszcza tę ostatnią sondażownię jako zbytnio powiązaną z Republikanami. Tyle, że to właśnie badania Trafalgar Group niemal dokładnie przewidziały zwycięstwo Trumpa w 2016 r.

Ośrodek znalazł wtedy odpowiednią formułę, aby wziąć pod uwagę tzw. wstydliwych wyborców tzn. tych, którzy z powodu panującego w opinii publicznej przekonania, że głosowanie na Trumpa to wstyd i obciach, po prostu do tego się nie przyznają.

Jak tłumaczył szef firmy, Robert Cahaly, „konserwatyści czują się niekomfortowo w udzielaniu odpowiedzi na pytania o własne polityczne przekonania w rozmowie z anonimowymi ankieterami przez telefon”. Ten efekt pojawia się u wyborców prawicy nawet w stosunku 5 do 1 w porównaniu z Amerykanami bez specjalnie silnych przekonań politycznych i Demokratów.

Te kilka procent „ukrytych wyborców” Trumpa w kilku stanach wahadłowych może więc zadecydować o wyborczej wiktorii, o ile jeśli oczywiście tacy w ogóle istnieją, w co powątpiewa większość obserwatorów politycznych.

Różne strategie

Ostatnie dni kampanii to znów wielki kontrast. Trump, świeżo po wyleczeniu z infekcji koronawirusa na początku października oraz ostatniej – o dziwo, spokojnej – debacie z Bidenem w zeszłym tygodniu jest niczym w transie. Każdego dnia odbywa 2-3 wiece wyborcze, na które przychodzi wiele tysięcy tryskających energią i optymizmem zwolenników. Ten tydzień przedstawiał się następująco: trzy wiece w poniedziałek w stanie Pensylwania. Wtorek: Michigan, Wisconsin, Nebraska. Środa – dwa spotkania w Arizonie. Czwartek – Floryda i Karolina Północna. Piątek – Michigan, Wisconsin, Minnesota. Sobota – kolejne trzy wiece w Pensylwanii.

Scenariusz za każdym razem ten sam: Trump skąpany pośród tysięcy zwolenników na płycie lotniska lub innym wielkim placu, z tyłu robiący za fotogeniczne tło prezydencki samolot Air Force One. Poza tym ciągłe konferencje prasowe, spotkania wyborcze, ciągła obecność w mediach, odpowiadanie na pytania niezbyt życzliwych dziennikarzy.

Czy tak może wyglądać z góry przegrany kandydat, który ma dołączyć do mało chlubnego grona prezydentów, którzy przegrali własne kampanie reelekcyjne: Cartera i Busha seniora?

Choć krytycy Trumpa przekonują, że jego baza wyborcza jest może rozgrzana, ale za to nie przekracza 40-45 procent elektoratu, a to za mało dla zwycięstwa.

Tymczasem Biden większość czasu spędza u siebie w domu w stanie Delaware. Jeśli spotkania, to w małym gronie. Jeśli dziennikarze – to jak jest w zwyczaju większości reporterów śledzących kampanię Demokraty – niekontrowersyjne, lekkie i przyjemne pytania.

Z wizyt: Pensylwania (poniedziałek), Georgia (środa), Floryda (czwartek), wyjazd do stanów Środkowego Wschodu na weekend. Generalnie na pewno nie jest to plan akcji, jakiego można by się spodziewać po idącym do zwycięstwa kandydacie na prezydenta w ostatnim tygodniu kampanii.

„Cudowna broń” w kampanii. Skąd sztaby wiedzą wszystko o wyborcach?

W tej kampanii może być wysłanych nawet 2 miliardy agitacyjnych esemesów.

zobacz więcej
„Będziemy podróżować, ale największa różnica między nami, nie chcemy szerzyć wirusa. To ważne, aby być odpowiedzialnym” – tłumaczył reporterom Biden. Znów używał argumentu koronawirusa.

Zupełnie jak podczas ostatniej debaty prezydenckiej, gdy obaj kandydaci spędzili kilkadziesiąt minut na dyskusji o skutkach pandemii. Argument sprowadził się do dwóch zderzających się zdań: z nieodpowiedzialnym Trumpem „umrze kolejnych 220 tysięcy Amerykanów” (Biden) vs. „musimy się nauczyć żyć z wirusem” (Trump).

Biden pod ochroną

Najbardziej zauważalne jest jednak, jak media głównego nurtu zaangażowały się w ochronę Bidena. W ostatnim czasie nie było chyba żadnego zainteresowania chociażby doniesieniami o brudnych interesach Huntera, syna kandydata Demokratów, z biznesmenami z Ukrainy i Chin w czasach gdy Joe Biden był wiceprezydentem.

Do zamilczenia sprawy przyczyniła się także popularna wśród rozpolitykowanych Amerykanów platforma Twitter, która przyblokowała konto nowojorskiej bulwarówki „New York Post” i uniemożliwiła „dzielenie się” jej artykułami po tym, gdy dziennik ujawnił sprawę podejrzanych interesów Bidena. Powód? Twitter uznał, że informacje są… niewiarygodne, bo rzekomo zostały „zhakowane”.

Choć od dawna wiadomo, że dziennikarze oraz pracownicy Big Tech w 80-90 proc. popierają Demokratów i lewicowe projekty polityczne, to jednak otwartość, z jaką porzucili w tym wyborczym roku wszelkie pozory obiektywizmu, mimo wszystko poraża.

Taka postawa elit opinii publicznej skłoniła Richa Lowry, redaktora konserwatywnego „National Review” do stwierdzenie, że Trump to „jedyny, dostępny środkowy palec”, który wyborcy mogą wystawić „radykalnej lewicy”, a jego ewentualna reelekcja byłaby „wielkim, wulgarnym gestem pokazanym kulturowej lewicy”.

Ale żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawy, dochodzi jeszcze znana od lat cykliczność w amerykańskiej polityce. Od zakończenia Zimnej Wojny mieliśmy tylko jednego prezydenta USA, który nie został wybrany na drugą kadencję i był to George Bush senior w 1992 r. Poza tym wyborcy starali się dostarczać Republikanom i Demokratom „czystych” zwycięstw tzn. dając pełnię władzy w Waszyngtonie poprzez kontrolę prezydentury i obu izb Kongresu na raz.

Demokraci z Clintonem zdobyli władzę w 1992 r. (utracili Kongres dwa lata później), potem rządzili w ten sposób Republikanie (Bush 2001-7), Demokraci (Obama 2009-11) i znów Republikanie z Trumpem (2017-19).
Program satyryczny Saturday Night Live w telewizji NBC 17 października 2020. Od lewej Maya Rudolph jako Kamala Harris, Alec Baldwin jako Donald Trump, Kate McKinnon jako Savannah Guthrie i Jim Carrey jako Joe Biden, Fot. Will Heath/NBC/NBCU Photo Bank via Getty Images
Zawsze, gdy któraś z partii brała pełnię władzy, wydawało że opozycja będzie przegrywać co najmniej przez kolejną dekadę. Ale już po dwóch latach wahadło wyborcze odbijało w drugą stronę. Obecnie Republikanie mają prezydenta i Senat, a Demokraci kontrolują Izbę Reprezentantów. Kierując się tym historycznym schematem, Biden powinien odnieść zwycięstwo… No ale z drugiej strony…

Grawitacja i emocje

Czy Donald Trump, jak przed czterema laty, znów pokona grawitację? Przezwycięży zjednoczony front ośrodków badania opinii publicznej oraz mediów głównego nurtu (od stacji telewizyjnych CNN i MSNBC po najbardziej wpływowe, polityczne dzienniki jak „New York Times” i „Washington Post”) i firm Big Tech, które już nie udając bezstronności popierają Joe Bidena?

Czy może jednak zostanie odrzucony przez wyborców znużonych nieustannymi emocjami i wysokooktanową prezydenturą biznesmena przemienionego w polityka? Czy zatopią go jego zachowania i wypowiedzi w sprawie pandemii? To one – jeśli wierzyć sondażom – odstręczyły wielu głosujących z dwóch grup wyborczych, które dały mu zwycięstwo w 2016 r.: osób powyżej 60-tego roku życia oraz deklarujących się jako wyborcy niezależni, bez przynależności partyjnej.

O tym wszystkim powinniśmy się przekonać już środę przed południem czasu warszawskiego. Chyba, że będzie blisko remisu i do akcji wkroczą prawnicy obu sztabów, podważając wyniki i przeliczając głosy na nowo. Co z kolei też nie powinno nas specjalnie zaskoczyć: wszak wciąż mamy ten szalony rok 2020.

– Jeremi Zaborowski z Chicago

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Nowy Jork, Brooklin, 24 paździenika 2020. Fot. Erik McGregor/LightRocket via Getty Images
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.