Rozmowy

Andrzej Szpilman: Muzeum Polin nie umieściło moich pamiątek po ojcu na żadnej ekspozycji

Nie mógł się pogodzić z tym, że jego rodzina na Umschlagplatz nie miała wody, a on może jej mieć teraz ile tylko chce. Zadręczał się i nie pił. Ofiary Holokaustu ponoszą dwukrotnie karę za to, że straciły rodzinę i że nie zdołały jej uratować – wspomina Andrzej Szpilman, syn słynnego kompozytora i pianisty.

Fortepian Władysława Szpilmana został właśnie sprzedany na aukcji za ponad milion złotych. Syn przygotowuje 90-minutowy film o ojcu, ocalonym z getta i słynnym „Warszawskim Robinsonie”. Na Broadwayu ma się odbyć premiera „Pianisty” na podstawie wspomnieniowej książki kompozytora, a niedawno ukazała się książka Haliny Szpilmanowej „Żona Pianisty”, suplement do opowieści jej męża Władysława.

TYGODNIK TVP: Z kim pan przyszedł?

ANDRZEJ SZPILMAN
(trzyma na rękach małego pieska): To jest Nela. Ma sześć lat. Waży 970 gram i jest yorkiem idealnym do noszenia w kieszeni.

Pana ojciec lubił zwierzęta?

Bardzo. Rodzice mieli przed laty psa, który im zniszczył meble i dywany. A wiele lat później pojawił się w naszym domu, mimo początkowych silnych sprzeciwów ojca, kolejny pies, którego kupiłem na bazarze. To był kundelek, straszny psotnik. I to był właśnie ten najukochańszy pies taty. Spał u niego w łóżku, tańczył dla niego. Wabił się – a właściwie wabiła, bo to była suczka – Kika.

Ojciec codziennie między 8 a 12 ćwiczył na fortepianie. Kiedy zaczynał grać ballady Fryderyka Chopina, to był jedyny moment, kiedy Kika zaczynała po swojemu śpiewać, a właściwie niemiłosiernie wyć. Po chwili tych jej śpiewów było słychać trzaśnięcie drzwiami i koniec wycia. To był stały element tej ich artystyczno-zwierzęcej przyjaźni. Trzaśnięcie drzwiami za Kiką (śmiech).

Często się tak pana ojciec irytował i denerwował?

Ojciec był bardzo spokojny. Owszem miał różne okresy w życiu, jak wszyscy wiemy, ale naprawdę był ostoją spokoju i cierpliwości.
Władyslaw Szpilman (w centrum) podczas Festiwalu Piosenki Zolnierskiej Kołobrzeg, czerwiec 1965 r. Fot. Romuald Broniarek / Forum
Który moment z tego powojennego życia był dla niego najtrudniejszy?

Chyba ten, gdy został zaatakowany za to, że wymyślił Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie. Grupa powiązana z partią i UB uznała, że ojciec w ten sposób będzie trzymał rękę na dostępie do rynku zachodniego, no i wyrobi sobie układy, co pozwoli mu wylansować na Zachodzie jego własne piosenki. Próbowano go wtedy na tym przyłapać. Napisano na niego paszkwil do Komitetu Centralnego PZPR. Na szczęście prezes Polskiego Radia uważał, że Władysław Szpilman jest cenionym fachowcem i nie ugiął się pod tą presją, dlatego też ojciec po tym wydarzeniu jeszcze przez dwa lata pracował w radiu.

Potem rzucił tę pracę i zaczął jeździć po świecie jako pianista, w ramach „kary za błędy młodości”. Od 1963 roku odbywał jedno tournée za drugim. To była ciężka harówa, choć mogło się to pozostałym ludziom wydawać nagrodą za wszystko, czyli za te 20 lat działania kompozytorskiego, organizacyjnego w Polskim Radiu. Do 1986 roku nieprzerwanie grał z Kwintetem Warszawskim na całym świecie i pilnował, by nikt o tym w Polsce nie pisał.

Jak to się udało?

To wbrew pozorom było bardzo łatwe. Było kilkunastu krytyków, których znał i których wystarczyło poprosić, by się o tym, co robi za granicą, nie rozpisywali. Miał dzięki temu spokój i nie miał zawistnych kolegów wokół siebie.

Jakim był człowiekiem, poza tym, że spokojnym?

Był domatorem. Słuchaliśmy w domu świetnego jazzu, doskonałej muzyki. Nasz dom był otwartym domem, w którym non stop było mnóstwo przyjaciół, ludzi, którzy nas odwiedzali i którzy ratowali ojcu życie.

Rozmawiano na temat tego, jak wyglądało życie w czasie wojny?

Nie. Nie było nigdy mowy na ten temat. Ja dopiero po czasie zrozumiałem, że przyjaciele rodziców, Andrzej i Janina Boguccy, Czesław Lewicki, Roman i Gusia Jasińscy, Bronisław Gimpel to nasza rodzina zastępcza.

Poza nimi w domu pojawiali się także wybitni ludzie ze świata muzyki, sztuki: Kazimierz Serocki, Andrzej Markowski (autor muzyki do filmu „Zawsze pierwsi”, z której motyw wykorzystano jako sygnał pierwszego „Dziennika Telewizyjnego”), Tadeusz Baird, Augustyn Bloch, Krzysztof Penderecki, Witold Lutosławski. Bywali też aktorzy i znane aktorki. Ojciec znał ich, bo pisał wiele bajek, a oni brali udział w nagraniach tych bajek.
Uroczym człowiekiem był Aleksander Bardini. Kochał muzykę, a ja miałem małe studio, gdzie można było grać i słuchać muzyki. Razem z Bardinimi spędziłem tam wiele czasu. To były intensywne i ciekawe dyskusje na temat wszystkiego. Ze swojego dzieciństwa pamiętam też doskonale Kalinę Jędrusik i jej dekolt. Jako pięciolatek zaglądałem w ten dekolt z uwielbieniem. Proszę mi wierzyć, że nie było w tym żadnego seksizmu. Ona była piękna, urocza. Po prostu czarująca kobieta. Minęło 60 lat, a ja wciąż pamiętam ten wdzięk, ten czar. To musiała być wielka moc uroku, jaki roztaczała.

Tego wspomnienia będzie panu teraz zazdrościło pół Polski, albo i więcej.

No cóż. Ona taka właśnie była, a ja miałem tę przyjemność. Ojciec przyjaźnił się z wybitnymi ludźmi, więc dzięki Bogu miałem okazję ich poznawać. Zawsze jak przychodzili Jasińscy, czy Maria i Ludwik Starscy to wolałem być w tym towarzystwie – rezygnowałem nawet ze spotkań z przyjaciółmi, a potem często z tych z przyjaciółkami. Ceniłem bowiem niezmiernie każdą minutę w owym gronie i nie byłem wyganiany do swojego pokoju. Mogłem wśród tych gości być.

Opowiem pani historię stolika w Hotelu Europejskim. Ojciec jeździł tam codziennie. Siadywał razem ze Starskim, Ludwikiem Sempolińskim, Ludwikiem Perskim, Jerzym Bossakiem oraz Kazimierzem Adamowskim. Nie zliczę wszystkich, którzy tam przy tym stoliku siadywali. Nazywali to „stolikiem Wolna Europa”. Sempoliński za każdym razem walił w niego równomiernie i komentował donośnym głosem najnowsze wydarzenia polityczne, zasłyszane w Radiu Wolna Europa, tak że trudno było go nie słyszeć w całej kawiarni. Przy stoliku obok często siedział były premier Józef Cyrankiewicz w towarzystwie Zenona Kliszki, jednego z największych politruków w Warszawie. Taka właśnie była Warszawa za komuny w latach 70., a ta scena z kawiarni świetnie nadawałaby się do filmu o tamtych czasach i postaciach.

Pan też tam z nimi przesiadywał?

Mój ojciec nie lubił jeździć autem, więc to ja go woziłem. Nie wolno mi było jeszcze jeździć samemu, więc robiłem za kierowcę. Przyjeżdżaliśmy o godzinie 11:30 i gdy tylko pojawialiśmy się w kawiarni słyszałem od reszty towarzystwa żarty w stylu: „Andrzej, znowu przyjechałeś z przyczepą”, albo: „Niebezpiecznie zaniżasz średnią”. Ci panowie mieli po 75-80 lat, a ja byłem 20-letnim studentem medycyny, który miał czas na kawę, bo nie chodziłem na wykłady. Po tych spotkaniach w Europejskim jechaliśmy do Związku Literatów, gdzie działy się jeszcze „gorsze” rzeczy.
Stracił wszystko, ale umiał zacząć życie od nowa. Siłę odnalazł w muzyce, pomagała mu wypierać ze świadomości ten dramat. Przebywał wiele wśród ludzi, których znał przed wojną i byli częścią tamtej normalności. I rodzina była dla niego wszystkim – wspomina syn. Na zdjęciach Władysław Szpilman w 1934 roku, po wojnie i w 2000 r., w którym zmarł. Fot. 1.) NAC/IKC, I. Zorski, sygn PIC_1-K-6945; 2.) http://www.znak.com.pl/graph/szpilman4.jpg, Domena publiczna; 3.) P. Piel/ullstein bild via Getty Images
Gorsze, czyli jakie?

Tam spotykali się opozycjoniści: Halina Mikołajska, Aniela Steinsbergowa, Stanisław Dygat. Cały zespół ludzi, którzy potem stworzyli Komitet Obrony Robotników. Gdy zaczęły się wydarzenia w Ursusie i Radomiu, chodziliśmy właśnie do Związku Literatów. W bufecie pracowała tam pani Joasia, która nawet w tych najgorszych czasach potrafiła mieć dla gości pierogi, czasem mięso, czy sałatkę z cykorii. Chyba właśnie tam pierwszy raz jadłem cykorię. Pojawiał się tam też Jan Himilsbach, który zaprzyjaźnił się z ojcem. Jako jeden z nielicznych był z ojcem na „ty”. Zawsze się do ojca przysiadał i prowadzili niesłychane dyskusje. Ojciec zostawał i rozmawiał, a ja pędziłem na zajęcia na Miodową.

Innym miejscem z takim tyglem kulturowym były domy wczasowe ZAIKS-u, gdzie na wakacje przyjeżdżali ludzie ze wszystkich środowisk twórczych. Tam było więcej czasu na to, żeby się zaprzyjaźnić. Piło się alkohole, chodziło na spacery, jeździło na nartach, zawierało przyjaźnie. Te znajomości różnych środowisk były pomocne, jeśli chodzi o rozwijanie działalności artystycznej. Ojciec był darzony przez ludzi szacunkiem, respektem.

Nieliczni z pana ojcem byli na „ty”, bo zachowywał dystans?

Są ludzie, którzy przez swoją pozycję budzą taki respekt i ojciec do nich należał. Nikt nie próbował przechodzić z nim na „ty”, a Himilsbach nie miał hamulców, by to zrobić.

Czy Władysław Szpilman miał jakieś swoje rytuały?

Codziennie rano parzył herbatę, którą przywoził sobie z Anglii. Wsypywał jedną łyżeczkę do czajnika, zalewał wodą i czekał pięć minut. To sprawiało, że według niego była doskonała do picia. Rytuałem były też jego niedzielne wizyty w kawiarni „U Marca”, w której spotykał się z Jasińskim i Antonim Słonimskim.

Poza tym lubił być w domu. Nie lubił wyjeżdżać. Kiedy obserwowałem jego tournee po Niemczech, widziałem, jakie to było dla niego trudne. Po zagranym koncercie trzeba było zwinąć frak, pójść na kolację z organizatorami koncertu i spać, bo następnego dnia czekał go przejazd do innego miasta. Kolejne próby, koncerty i tak w kółko. Podobnie było w Ameryce, gdzie kwintet zagrał 55 koncertów w 60 dni. To były naprawdę ciężkie trasy. A przecież z pozoru wydawałoby się, że tu zagra, tam zagra, tu coś zobaczy, tam kogoś pozna. Choć z drugiej strony ten paszkwil ubecki, o którym wspomniałem, przyniósł mu wiele korzyści, bo zaczął jeździć i grać jako poważny pianista.

Rzeczpospolita Gruzów. Miała umrzeć, a życie trwało w niej w ukryciu

„Warszawskim Robinsonom” najbardziej doskwierały samotność i tęsknota za rodziną. Gdy nadchodziło Boże Narodzenie, nawet ci najtwardsi płakali.

zobacz więcej
Rozmawiało się o wojnie, o tym, co ojciec przeżył w tym czasie?

Nie, absolutnie nie. Nawet książkę ojca odkryłem nielegalnie, bo była schowana. Nie miałem jak się przyznać, że ją przeczytałem. Tego tematu się nie podejmowało. Nie było też tak, że ja po lekturze tej książki się nią zachwyciłem, zachłysnąłem. W tym czasie atrakcyjniejsze były dla mnie te rozmowy z gośćmi w salonie, te opowieści ojca o zagranicy, gdy wracał, niż zajmowanie się przeszłością. Poza tym pamiętajmy, że to był czas, gdy partyzantka przez komuchów była pokazywana w zafałszowany sposób, ale tak naprawdę nie było rodziny, w której ktoś nie został zamordowany. Nie było więc możliwości, żeby komuś tej wiedzy brakowało, więc również dlatego ten temat nie był podejmowany i nie istniał.

Książka pana ojca też długo czekała na wydanie.

To prawda. W 1997 roku przygotowałem ją do druku. Wymagało to sporej pracy, bo robiłem to i po polsku, i po niemiecku. Wpadłem też na pomysł, że zrobię film o ojcu. Zorganizowałem ekipę i zrobiłem z nim 10-godzinny wywiad. Teraz będę to montował i zobaczymy, co z tego wyjdzie. Myślę, że premiera będzie w internecie i nie będę tego robił dla żadnej telewizji.

Dostał pan błogosławieństwo od ojca, by wydać tę książkę?

Namówiono mnie do tego i ojciec został włączony w to na tyle, że przekazał mi wszystkie prawa do tej książki. Dużo pracy w nią włożyłem, ale warto było, bo dziś mamy jej tłumaczenia na 42 języki, w tym na arabski. Książka niesie ważne przesłanie. A też niewiele jest chyba polskich książek, które odniosły tak wielki międzynarodowy sukces.

„Gdyby wojna trwała jeden tydzień dłużej, już bym tu nie siedział. Ja nigdy nie byłem w Treblince i nie będę, bo by mi serce pękło”. To cytat z pana ojca.

Po Powstaniu Warszawskim ojciec pozostał w ukryciu, odcięty od wszelkiej pomocy ze strony przyjaciół, w ruinach wypalonego domu w alei Niepodległości 223. Ostatnie jego spotkanie z niemieckim żołnierzem, który mu pomagał, gdy się ukrywał, miało miejsce w okolicach połowy grudnia. Ojciec nie wiedział, jak to się wszystko skończy. Nie chciał znać nazwiska tego Niemca, bo gdyby go ujęto i torturowano, to mógłby go zdradzić. Dlatego też po wojnie nie wiedział, kogo ma szukać.
Wdowa po pianiście Halina Szpilman (z prawej) i Jorinde Krejci, córka niemieckiego oficera Wilma Hosenfelda, który uratował Władysława Szpilmana, ukrywajaącego się w ruinach stolicy po Powstaniu Warszawskim. Spotkanie w Gdańsku 3 czerwca 2013 r. zorganizowało Muzeum II Wojny Światowej oraz Fundacja Konrada Adenauera w Polsce. Fot. PAP/Adam Warżawa
Dopiero w 1952 roku udało się poznać tożsamość naszego niemieckiego przyjaciela, ale nie udało się już uwolnić go z niewoli. Od 1946 do 1951 roku jego rodzina nie podejmowała prób, by do mojego ojca dotrzeć, a przecież, jak dziś wiemy, jego tożsamość była im znana. Dopiero inny z uratowanych w tym 1952 roku przyjechał do Niemiec i zmusił żonę Hosenfelda, żeby napisała list do ojca. Wówczas on podjął próbę uwolnienia Wilma Hosenfelda z sowieckiej niewoli. Niestety bez skutku. Hosenfeld zmarł w syberyjskim łagrze w 1952 roku. Dostał udaru mózgu.

W 2007 Wilm Hosenfeld został uhonorowany przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski, a w 2009 izraelski Instytut Yad Vashem nadał mu tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.

Jak pana ojciec tworzył?

Ojciec był tak utalentowanym muzykiem, że napisanie kilku nut nie było dla niego żadnym problemem. Miał wyczucie formy, a to albo się ma, albo się tego nie ma. Trochę tych piosenek w swoim życiu napisał. I naprawdę trwało to u niego zazwyczaj minutę, góra dwie. Kiedy ja coś napisałem i chciałem żeby na to zerknął, to poprawianie trwało dosłownie trzy sekundy. Tata swoje utwory zapisywał na pudełku od papierosów, na serwetce.

Podobno mówił, że obchodzi się pan z piosenkami jak kura z jajkiem?

To prawda. Tak było. Uważał, że piosenkę się pisze minutę, potem się ją nagrywa i już. A ja pisałem pięć minut i potem o wiele dłużej zajmowałem się jej nagrywaniem. Poza tym to nie był mój zawód, ja robiłem to głównie dla zabawy.

A ojciec chciał żeby pan poszedł w jego ślady?

Nie pochwalał tego, że zajmuję się muzyką i nigdy mi nie pomagał bardziej niż to, że czasem przejrzał i poprawił harmonię w tym, co przygotowałem. Kiedy nagrałem piosenkę z Ireną Santor, pochwalił mnie. Gdy z Jankiem Borysewiczem i Ryszardem Sygitowiczem nagraliśmy punkowo-rockową wersję „Czerwonego autobusu”, którą z zachrypniętym głosem śpiewał Jajco, najpierw był tym zbulwersowany, a potem nie odzywał się do mnie przez tydzień. Uważał, że zhańbiliśmy tę piosenkę. Nie był zwolennikiem mojej muzycznej działalności. Wiedział, że ja nic nie umiem, ja też wiedziałem, że nie jestem fachowcem i dla mnie to tylko rozrywka. Cieszyło mnie i bawiło poznawanie środowiska muzycznego.
23.09.2020
A które piosenki ojca pan lubi?

Bardzo wiele. Gdy produkowałem płytę w Ameryce, to nie wiedziałem, które z nich wybrać. Wybraliśmy w końcu wspólnie z wybitnymi muzykami amerykańskimi 12 utworów. Płyta miała świetne przyjęcie m.in. trzy świetne krytyki w „Billboard”. Ale gdybym miał wymienić pięć moich ulubionych to byłyby: „Deszcz”, „Do widzenia Teddy”, „Ja jestem twoja”, „Skończona gra”, „To przypadek” i „Nic nikomu nie mów”. To są utwory, które najbardziej mnie poruszają. Niektóre z nich są po prostu znakomite.

Jakim pana ojciec był mężem?

On i mama wytrzymali ze sobą razem 50 lat. Bezdyskusyjnie byli bardzo zgodną parą. Zawsze coś się może tej drugiej stronie nie podobać, powinny być jakieś przeciwieństwa, a oni byli lojalni wobec siebie. Stanowili świetną parę ludzi.

Ojciec wiele czasu spędzał za granicą, a poza tym nie był konfliktowy. Mama pracowała – była świetnym lekarzem i gdy ojciec jeździł po świecie, to ona zajmowała się domem. On miał traumę samotności po tym, jak siedział w trakcie wojny sam w ruinach i był „Warszawskim Robinsonem”. Dobrze, że jeździł koncertować z kwintetem, bo psychicznie sam by tego nie wytrzymał. W domu też nie cierpiał samotności, dlatego lubił przyjmować gości. Rzadko też nagrywał sam, zazwyczaj robił to w duetach, a potem w piątkę.

Ostatnio odbyła się aukcja fortepianu oraz pióra i zegarka, które należały do pana ojca. Po co pozbywać się takich przedmiotów?

Żeby trafiły w dobre ręce. Zwłaszcza, jeśli chodzi o fortepian. W muzeum stałby w piwnicy i zgnił.

Nie lepiej mieć go w domu?

Ja mam swoje lata. Jak długo można żyć? Pożegnałem już zresztą wielu przyjaciół, m.in. Grzegorza Ciechowskiego, Jacka Kaczmarskiego, więc po co mam ten fortepian ciągnąć za sobą? Skoro też nie za bardzo mam czas, by na nim grać – jestem dentystą.

Podobnie rzecz się ma z piórem i zegarkiem ojca. Mam nadzieję, że osoba, która je kupiła, uszanuje te pamiątki. Oddałem krawat ojca i opaskę z getta do Muzeum Polin i do dziś nie ujrzały światła dziennego na żadnej ekspozycji. Dlatego nie specjalnie mi zależy na takich ekspozycjach, bo też te poświęcone ojcu są w Muzeum Powstania Warszawskiego oraz Yad Vashem w Izraelu i mówią wszystko o zazdrości i zawiści pewnych środowisk w Warszawie, które kojarzą mi się niezbyt dobrze z czasami komuny.
A wracając do pytania, takie licytacje są najlepszą drogą, by te rzeczy trafiły do ludzi, do ich świadomości, a oszałamiający wynik tej aukcji świadczy o wielkim respekcie dla mojego ojca.

To porozmawiajmy teraz o tych trudnych sprawach, a dokładniej o jednej.

Niech zgadnę: Wiera Gran.

Szybko pan zgadł.

W 1997 roku jeden z sąsiadów zagadnął mnie przed naszym domem i mówi: „Co ten pana ojciec tak dobrze mówi o tej Gran? Widziałem w telewizji, jak powiedział, że nic złego o niej nie może powiedzieć. A ja sam widziałem, panie Andrzeju, w 1943 roku na niemieckiej kawiarni Mokka na Marszałkowskiej plakaty zapowiadające jej występy. Tak było, tak było”. Pomyślałem sobie wtedy, że może ten starszy człowiek zwariował, że może ma jakiś napad antysemityzmu. Moi rodzice też uważali, że to bzdury, żadne z nich w to nie wierzyło. Gran miała prawo robić podczas wojny wiele, by przeżyć.

Gorszym jednak zarzutem jest to, co mówili o niej ludzie z AK, a także Marek Edelman, że już po opuszczeniu getta, w „aryjskiej” Warszawie wywabiała Żydów z kryjówek, pod pozorem, że załatwi im wyjazd do Urugwaju. Była to tzw. Akcja „Hotel Polski”. Podziemie nie zdążyło wykonać za to na niej wyroku śmierci, a po wojnie jej mąż, oficer UB, który podpisywał wyroki m.in. na generała Witolda Pileckiego, chronił ją, później załatwił jej paszport i pomógł uciec z Polski. Od prof. Jacka Wilczura wiem, że dokumenty potwierdzające jej działalność nie zginęły, bo z takich teczek nic nie ginie, tylko zostały najprawdopodobniej przełożone w inne miejsce i tam powinienem ich poszukać.

To, kiedy doszedł pan do wniosku, że to nie są tylko plotki lecz prawda o niej?

Tak na dobre, gdy zobaczyłem list Ireny Sendlerowej, która w liście do Żydowskiego Instytutu Historycznego opisała Gran jako agentkę gestapowską , że sprzedawała swoich rodaków. I też, podobnie jak mój sąsiad, opisała występy Gran w 1943 roku w kawiarni „Moka”. To mnie poraziło. Dwa niezależne źródła mówiły to samo. Poza tym pozbyto się jej z Izraela, to chyba również o czymś świadczy. Mój ojciec często mówił, że w tym piekle, jakim była wojna i getto, nikt nie musiał zachowywać się nieprzyzwoicie i niepoprawnie. Zresztą do dziś mamy wiele przykładów ludzi, którzy też nie potrafią być przyzwoitymi.
Kogo ma pan na myśli? Czyżby mówił pan o Agacie Tuszyńskiej, autorce książki „Oskarżona Wiera Gran”?

Po sześciu latach sądowej batalii, w lipcu 2016 roku Sąd Najwyższy wydal korzystny dla nas wyrok w procesie przeciwko niej o oszczerstwo. Ta kobieta, bo nie będę wypowiadać nawet jej nazwiska, musiała przeprosić i usunąć fragmenty, w których zarzucała mojemu ojcu, że pomagał hitlerowcom odprowadzać ludzi na Umschlagplatz.

Ale to o pana ojcu miała powiedzieć właśnie Wiera Gran.

Nie wierzę w to. Zresztą podczas rozprawy ta kobieta nie przedstawiła nagrań ze swoich ponoć długich rozmów z Gran. Z pewnych źródeł słyszałem, że widziała się z nią dosłownie kwadrans. A jeśli nawet usłyszała takie słowa, to nie znalazła żadnych dokumentów, które by to potwierdziły.

Niejaka Mary Berg, autorka „Dziennika z getta warszawskiego”, widziała ojca z okien więzienia na Umschlagplatz. Napisała, że ważył wówczas jakieś 30 kilogramów, był w łachmanach, z kawałkiem chleba pod ręką i z trójką ludzi próbował ściągnąć z wozu fortepian. Został wtedy okrutnie pobity przez nadzorcę za to, że nie był w stanie tego zrobić. Nie mógł więc być policjantem w gettcie, bo to byli ludzie dobrze odżywieni, którzy mieli siłę bić i maltretować tych biednych Żydów, których odsyłali do gazu.

To, co wypisywała w swojej książce ta kobieta, było absurdalną bzdurą. I dlatego jej nie popuszczę. Odpowie za całe zło, jakie wyrządziła mojemu ojcu oraz naszej rodzinie. Mój ojciec był uczciwym i dobrym człowiekiem i nie pozwolimy, by ktoś wypisywał o nim takie paszkwile.

Czy Wiera Gran mogła mieć jednak coś za złe Władysławowi Szpilmanowi? Przecież był taki czas, gdy występowali razem?

Marek Rudnicki, który jako chłopiec rysował w kawiarni „Sztuka”, gdzie występowali i znał ich oboje, powiedział, że ona była piekielnie zazdrosna o ojca. W getcie była gwiazdą, śpiewała znane piosenki, wkładano jej pieniądze za stanik, a po wojnie z powodu tej jej niejasnej do końca przeszłości ta gwiazda przygasła. Nawet kiedy znowu próbowała śpiewać, to jej śpiewanie było smutne, wręcz nijakie. Nikt się nią nie interesował. A ona sama nie miała też ułożonego życia prywatnego – uważam, że dla kobiety, która dochodzi do 40-tki i nie może mieć dziecka, albo nie ma z kim go mieć, to potworne nieszczęście. Często doprowadza do psychoz.
Wiera Gran w 1946 r., zmarła w 2007. Fot. Tomasz Lerski, Encyklopedia Kultury Polskiej, p. 643, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4734241
Kiedy wygoniono Gran z Izraela, mieszkała w Paryżu. Przestała występować, ale opowiadała jakieś bajki o sobie. Mówiła, że jest takim Januszem Korczakiem w damskim wydaniu, że prowadziła ochronkę dla stu sierot, ale zabrano je do gazu, jak dodawała – na szczęście! Z listu do Instytutu Historycznego z 1983 roku, który napisał jeden z szefów policji w getcie, szanowany w Warszawie mecenas Jerzy Lewiński (był obrońcą Wiery Gran, oskarżonej o kolaborację z gestapo – przyp. red.) wynika, że taka ochronka nie istniała i była osobistym wymysłem Gran.

Nikt więc nie chciał jej słuchać, uważano ją w pewnym sensie za wariatkę. A ojciec? Miał żoną, dwójkę dzieci, samochód, willę w centrum Warszawy i do tego koncertował, często też w Paryżu, w najlepszych salach koncertowych, był też słynnym i uznanym kompozytorem. To ją bardzo drażniło. Zazdrościła mu kariery i tego, że ma wokół siebie ludzi, którzy go kochają. Obydwojga spotkało wcześniej to samo nieszczęście: stracili swoje rodziny, ukochane matki. Różnica polegała na tym, że ojciec potrafił zacząć życie od nowa, a ona nie.

Była gościem w waszym domu?

W 1965 roku. Pamiętam ją siedzącą w białej, ładnej sukience. Miała wtedy około 50 lat. Wciąż była piękną kobietą, trochę krzykliwą, wyzywającą, ale mogła wciąż podobać się mężczyznom. Przyjechała, bo nagrali po raz drugi piosenkę „Jej pierwszy bal”. Wiera miała ją śpiewać do filmu, ale jej głos był stary, łamał się. Zastąpiono ją w końcu Hanną Skarżanką. To zapewne ją strasznie dotknęło. Zresztą powiem pani szczerze, że głosu Gran osobiście nigdy nie lubiłem i nie ceniłem.

Pamięta pan dzień śmierci ojca?

Umarł na moich rękach. Mieliśmy jechać do Szwecji na spotkanie z czytelnikami. Był w bardzo dobrym humorze, schodził po schodach i podwinęła mu się noga – dostał zatoru mózgowego. Powodem był najprawdopodobniej wielki upał i to, że ojciec mało pił. On zresztą nigdy nie pił dużo.

Dlaczego?

Nie mógł się pogodzić z tym, że jego rodzina na Umschlagplatz nie miała wody, a on może jej mieć teraz, ile tylko chce. Zadręczał się i nie pił. Ofiary Holokaustu ponoszą dwukrotnie karę za to, że straciły rodzinę i, że nie zdołały jej uratować. „Dlaczego ja przeżyłem, a nie reszta?” – to pytanie zadają sobie bardzo często.

Pobyt w szpitalu niestety go nie uratował.
To skąd pana ojciec brał siłę do życia?

Odnalazł ją dzięki muzyce. Przebywał wiele wśród ludzi, których znał sprzed wojny, którzy stanowili część tej przedwojennej normalności w jego życiu. Uciekał w tę muzykę, potrafił się w niej odnaleźć, ona pomagała mu wypierać ze świadomości ten dramat. No i nasza rodzina. Była dla niego wszystkim.

Łatwo jest mieć dziś żydowskie korzenie?

Był moment, kiedy mi o tym przypominano. Kiedyś w szkole, w 1968 roku, przywaliłem koleżance, bo syczała mi do ucha: „Ty parszywy Żydzino”. Odwróciłem się i dałem jej w pysk. Kiedy indziej zaatakował mnie jakiś gówniarz. Wywiązała się bójka, wysłano mnie do domu i kazano wrócić z matką. Nie była to miła sytuacja, a mama szybko zauważyła, że unikam szkoły. Poszła więc do wychowawczyni, wyjaśnić sprawę. Nauczycielka opowiedziała jej, jak wyjaśniała klasie, że gdyby byli na wycieczce za granicą i ktoś by ich tak potraktował, to nie byłoby to miłe. Moja mama zwróciła jej wtedy uwagę, że jej syn, czyli ja, nie jest na żadnej wycieczce, tylko u siebie w Polsce, że jestem wnukiem jej ojca – Józefa Grzecznarowskiego, współtwórcy PPS, wielkiego patrioty, a i mój ojciec też ma niemałe zasługi dla swojego kraju.

Kiedy spotkaliśmy się po latach z tą uderzoną w twarz koleżanką, jako dorośli ludzie, chciała mi jakoś wynagrodzić to, co wtedy zrobiła. Nie skorzystałem.

Jest pan podobny do ojca? Znajduje pan w sobie podobieństwa do niego?

Myślę, że mam po ojcu zamiłowanie do pisania piosenek, lubię zamknąć jakiś sens w kilku krótkich zdaniach. W genach przeszło mi z kolei głębokie poczucie sprawiedliwości i dlatego wciąż uważam, że tej pani, której nazwiska wypowiadać nie będę, nie spotkała jeszcze zasłużona kara.

Więcej podobieństw do ojca widzę u mojego syna. Jest coś w tym przekonaniu, że pewne cechy i upodobania dziedziczy się co drugie pokolenie. Mój syn, tak jak jego dziadek, kocha eleganckie krawaty i zegarki.

Ale myślę sobie, że ważniejszy od tych przedmiotów jest ojca dorobek artystyczny. O niego dbam i będę to robił dalej. Wkrótce, po wygaśnięciu pandemii COVID-19 odbędzie się już przygotowana premiera „Pianisty” na Broadwayu. No i teraz ukazała się w Warszawie książka mamy „Żona Pianisty”, niejako suplement do „Pianisty”.

– rozmawiała Marta Kawczyńska

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Władysław Szpilman, ps. Al Legro, urodził się 5 grudnia 1911 w Sosnowcu przy ul. Targowej 18, jako najstarsze dziecko Samuela (Szmula) Szpilmana i Edwardy (Estery) z domu Rappaport. Miał brata Henryka i dwie siostry: Reginę i Halinę. Uczył się w Konserwatorium im. Fryderyka Chopina w Warszawie pod kierunkiem Józefa Śmidowicza i Aleksandra Michałowskiego. W 1931 roku uzyskał stypendium w Akademii Sztuk w Berlinie, gdzie studiował grę na fortepianie u Artura Schnabla i Leonida Kreutzera oraz kompozycję u Franza Schrekera. Tam skomponował swoje pierwsze utwory.

W 1933 roku atmosfera potęgującego się narodowego socjalizmu w Niemczech skłoniła go do powrotu do kraju. W 1934 r. nawiązał współpracę z Bronisławem Gimplem, znanym amerykańskim skrzypkiem polskiego pochodzenia. W 1935 roku został zaangażowany jako etatowy pianista w Polskim Radiu. Skomponował swoje pierwsze szlagiery: „Kiedy kochasz się w dziewczynie” (sł. Emanuel Szlechter), „Nie ma szczęścia bez miłości” i „Straciłam twe serce” (z tekstami brata Henryka ps. Herold), „Nocą” (sł. Szlechter), a także muzykę do filmów „Wrzos” (1937) i „Dr Murek” (1939), co przyniosło mu znaczną popularność.

23 września 1939 grał w ostatniej audycji „na żywo” recital utworów Chopina. Chwilę później niemieckie bomby spadły na elektrownię warszawską i Polskie Radio zamilkło. Sześć lat później pierwsza emisja Polskiego Radia z Warszawy/Raszyna zaczęła się od tych samych utworów granych przez Szpilmana.

W 1940 rodzina Szpilmanów znalazła się w utworzonym przez Niemców getcie warszawskim. Rodzinę utrzymywał początkowo z grania w kawiarniach i salkach koncertowych getta. Komponował i wykonywany wielokrotnie w kawiarni Sztuka utwór z tekstem Władysława Szlengla na głos i dwa fortepiany pt. „Casanova” oraz „Jej pierwszy bal” (wyk. Wiera Gran). Potem pracował jako robotnik budowlany.

W 1942 stracił całą rodzinę, sam zaś dzięki pomocy żydowskiego policjanta, który zmusił go do ucieczki z Umschlagplatzu, uniknął deportacji do obozu zagłady w Treblince. Po tzw. aryjskiej stronie Warszawy był ukrywany aż do wybuchu powstania 1 sierpnia 1944 r. przez Czesława Lewickiego, Andrzeja i Janinę Boguckich, Helenę Lewicką, przy materialnej pomocy Eugenii Umińskiej, Witolda Lutosławskiego, Edmunda Rudnickiego, Piotra Perkowskiego i Ireny Sendlerowej oraz organizacji Żegota.

Po Powstaniu Warszawskim ukrywał się w ruinach wypalonego domu w alei Niepodległości 223. Odkrył go tam Niemiec, kapitan Wehrmachtu Wilm Hosenfeld, który dostarczał mu żywność. Dopiero w latach 50. Szpilman poznał tożsamość człowieka, który mu pomagał, ale nie udało się go uwolnić. Hosefeld zmarł w sierpniu 1952 r. w obozie karnym pod Stalingradem.
Na podstawie książki w 2002 Roman Polański (po prawej) wyreżyserował „Pianistę” (główna rola Adrien Brody, stoi po lewej), nagrodzonego m.in. Złotą Palmą na Festiwalu Filmowym w Cannes (2002) i trzema Oscarami (2003) w USA. Fot. Beverly Detroit / Entertainment Pictures / Forum
Po 1945 Szpilman wrócił do pracy w Polskim Radiu. Występował z koncertami solo i nie tylko, grał też muzykę kameralną z Bronisławem Gimplem. Skomponował ponad 500 popularnych piosenek (m.in. „Trzej przyjaciele z boiska”, „Tych lat nie odda nikt”, „W małym kinie” czy „Nas zaczarować musiał deszcz”), muzykę do filmu „Zadzwońcie do mojej żony” (1957), wiele piosenek i słuchowisk radiowych dla dzieci, musicali „Ciotka Karola” i „Czerwony Kapturek”, a także utworów symfonicznych. W 1947 r. skomponował sygnał do Polskiej Kroniki Filmowej.

W 1950 poślubił lekarkę Halinę Szpilman z Grzecznarowskich (1928–2020), córkę Józefa Grzecznarowskiego, działacza socjalistycznego, posła na Sejm i prezydenta Radomia. Mieli dwóch synów: Andrzeja i Krzysztofa.
Żona kompozytora Halina Szpilmanowa oraz synowie Krzysztof i Andrzej (z prawej) Szpilman. Fot. Dimitrios Kambouris/WireImage/Getty Images
W 1956 Szpilman reaktywował Związek Polskich Autorów i Kompozytorów, którego prezesem był do 1961. W 1961 zorganizował według własnego pomysłu Międzynarodowy Festiwal Piosenki w Sopocie. Od 1945 do 1963 był także szefem działu muzyki rozrywkowej Polskiego Radia. Później stworzył Kwintet Warszawski (m.in. z Gimplem), z którym do 1986 dał ponad 2000 koncertów na całym świecie.

Zmarł 6 lipca 2000 roku. Jego kuzynem był kompozytor i pianista Leon Szpilman (Leo Spellman), który przeżył wojnę w ukryciu w Ostrowcu Świętokrzyskim, po niej wyemigrował do Kanady.

W 2011 r. imię Władysława Szpilmana otrzymało studio koncertowe na parterze gmachu Polskiego Radia w al. Niepodległości 77/85.

W 1946 opublikowano jego książkę pt. „Śmierć miasta”, w opracowaniu Jerzego Waldorffa, ale została ocenzurowana i wydana w małym nakładzie (opisywała bowiem m.in. polskich szmalcowników, „dobrego wroga” pomagającego Szpilmanowi, udział jednostek ukraińskich i litewskich w masakrach w getcie). Dopiero po ponad 50 latach Andrzej Szpilman doprowadził do wydania poprawionej i uzupełnionej wersji książki pod nowym tytułem „Pianista” (niemieckie wydawnictwo Ullstein, 1998). Książka szybko została przetłumaczona na dziesiątki języków i zajmowała pierwsze miejsca na listach bestsellerów w wielu krajach.

W 1950 r. na kanwie wspomnień powstał film „Miasto nieujarzmione (Robinson warszawski)”, odbiegający jednak znacznie od pierwowzoru. Na podstawie książki w 2002 Roman Polański wyreżyserował „Pianistę” (główna rola Adrien Brody), nagrodzonego m.in. Złotą Palmą na Festiwalu Filmowym w Cannes (2002) i trzema Oscarami (2003) w USA.

W książce „Oskarżona: Wiera Gran” jej autorka Agata Tuszyńska przytoczyła relację piosenkarki, jakoby Władysław Szpilman był w getcie warszawskim funkcjonariuszem Żydowskiej Służby Porządkowej i brał udział w likwidacyjnej getta latem 1942 roku. Wdowa po Szpilmanie i syn kompozytora pozwali jej autorkę oraz wydawcę - Wydawnictwo Literackie. W lutym 2016 roku Sąd Najwyższy uchylił niekorzystny dla rodziny wyrok i przekazał sprawę sądowi niższej instancji do ponownego rozpatrzenia. Sąd Apelacyjny w Warszawie w lipcu 2016 roku orzekł, że „przytaczanie w książce słów schorowanej staruszki, które uderzają w światowej klasy kompozytora, nie może być przyjmowane przez autorkę i wydawcę bezkrytycznie”. Nakazał usunięcie stosownych stron z książki w przypadku jej wznowienia oraz przeproszenie bliskich Szpilmana za naruszenie ich prawa do kultywowania pamięci o zmarłym jako o dobrym człowieku.

Andrzej Szpilman, ur. 1956 w Warszawie, syn Władysława Szpilmana, polski kompozytor, producent muzyczny i lekarz stomatolog.

W latach 1984–1988 był pracownikiem naukowym na wydziale stomatologicznym Uniwersytetu w Hamburgu. Od 1988 roku prowadził działalność terapeutyczną we własnej klinice w Hamburgu. Od 1978 roku produkował nagrania muzyczne dla Polskiego Radia.

Skomponował muzykę do wielu piosenek, m.in. „Od dnia do dnia” (sł. Renata Maklakiewicz, wyk. Bogusław Mec i Hanna Banaszak) czy „Andzia i ja” (sł. Marcin Ciempiel, wyk. Oddział Zamknięty). W 1980 roku był producentem nowej wersji piosenki „Autobus czerwony” Władysława Szpilmana. Do udziału w tym nagraniu pozyskał trzech polskich gitarzystów: Jana Borysewicza, Ryszarda Sygitowicza i Winicjusza Chrósta. W 1983 roku współprodukował pierwszą płytę Oddziału Zamkniętego z piosenką „Andzia i ja”. Od 1983 roku za granicą współpracuje z Wolfem Biermannem, Wendy Lands oraz innymi wykonawcami, produkując nagrania muzyczne dla takich wytwórni jak Universal Music USA, Sony Europe, Selected Sound, Sherman Records, BCI Eclipse, a także w Polsce. W 1998 roku skomponował muzykę do baletu Incense w choreografii Gamala Gouda wystawionego w Operze Hamburskiej. W latach 1998–1999 skomponował muzykę do filmów „Jej Wysokość Kolejka” i „I Tam Zostałem już Na Zawsze” w reż. Tadeusza Śmiarowskiego.

W latach 2000–2001 prowadził konkurs radiowy w Studiu S-1 pt. „Mikrofon dla Wszystkich” według koncepcji Władysława Szpilmana z roku 1952. Od 2003 roku był producentem nagrań w Los Angeles, biorąc jednocześnie udział w promocji filmu „Pianista” Romana Polańskiego. Wyprodukował w Sony Classical szereg płyt CD z nagraniami Władysława Szpilmana. Przygotowuje 90-minutowy film o Władysławie Szpilmanie we własnej reżyserii, w koprodukcji ze studiem w USA.

Od sierpnia 2010 roku mieszka i pracuje jako lekarz stomatolog w Weil am Rhein na granicy Niemiec, Francji i Szwajcarii.

(biografie opracowane na podstawie Wikipedii)
Zobacz więcej
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Zarzucał Polakom, że miast dobić wroga, są mu w stanie przebaczyć
On nie ryzykował, tylko kalkulował. Nie kapitulował, choć ponosił klęski.
Rozmowy wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
W większości kultur rok zaczynał się na wiosnę
Tradycji chrześcijańskiej świat zawdzięcza system tygodniowy i dzień święty co siedem dni.
Rozmowy wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Japończycy świętują Wigilię jak walentynki
Znają dobrze i lubią jedną polską kolędę: „Lulajże Jezuniu”.
Rozmowy wydanie 15.12.2023 – 22.12.2023
Beton w kolorze czerwonym
Gomułka cieszył się, gdy gdy ktoś napisał na murze: „PPR - ch..e”. Bo dotąd pisano „PPR - Płatne Pachołki Rosji”.
Rozmowy wydanie 8.12.2023 – 15.12.2023
Człowiek cienia: Wystarcza mi stać pod Mount Everestem i patrzeć
Czy mój krzyk zostanie wysłuchany? – pyta Janusz Kukuła, dyrektor Teatru Polskiego Radia.