Cywilizacja

„Czaruś” Roberta Lewandowskiego i inni. Budzi ich szelest banknotów i przyjemnie tuli do snu

Droga polskiego napastnika do zmiany klubu nie była usłana różami. Żeby osiągnąć sukces trzeba mieć lojalnego menedżera, bo on zna na prezesa, selekcjonera, ważnych działaczy. Dzięki temu wciska swojego klienta do drużyny narodowej. Udział w Mundialu lub Euro podwyższa jego wartość, więc i dochody menedżera. Znamy to z historii naszej reprezentacji.

Konflikt Roberta Lewandowskiego z Cezarym Kucharskim stał się sprawą publiczną w skali międzynarodowej. Od początku wiadomo, że chodzi o pieniądze - dla Kucharskiego od Lewandowskiego.

Ten pierwszy uważa, że mu się należą. Ten drugi, że niekoniecznie, a jeżeli nawet, to nie aż tyle, ile „Czaruś” się domaga. Po umiarkowanie kulturalnych negocjacjach, nastąpiła zimna wojna z tendencjami do bardzo gorącej.

Wątki biznesowe zostały zdominowane przez wątki kryminalne. Wobec Kucharskiego było zatrzymanie policyjne pod zarzutem gróźb karalnych. Jest nagranie z próbą szantażu byłego partnera. Prokuratura wszczęła śledztwo.

Na pozór ta kłótnia nie dotyczy samego sportu, ale takie myślenie jest błędne. Odkąd sportowcy mają swoich menedżerów, awantury o kasę są na porządku dziennym prawie w każdej dyscyplinie i pod każdą szerokością.

W pewnych sytuacjach wyniki sportowe zależą od przebiegu sporów, a podważane czy zrywane kontrakty mogą prowadzić do poważnych turbulencji w karierach zawodników, włącznie z rezygnacją z uprawiania dyscypliny.
Poseł Platformy Obywatelskiej Cezary Kucharski w lipcu 2013 przed Sejmem. Fot. PAP/Leszek Szymański
Tradycja takich konfliktów jest długa, najeżona małymi i dużymi oszustwami, obfituje w procesy sądowe, skandale korupcyjne oraz mnóstwo brudnych gierek. Warto się nad tym pochylić, bo nic nie wskazuje, aby miało się to zmienić.

Małżeństwa z wyrachowania

Funkcja sportowego menedżera jest dziś szeroko opisana, podlega regulacjom prawnym, opracowaniom teoretycznym, które wykłada się na szkoleniach itd. W teorii ta robota wygląda na ucywilizowaną profesję. W praktyce wręcz przeciwnie.

Początki współpracy wyglądają obiecująco i niewinnie. Młody talent wpada komuś w oko i ten ktoś zaczyna się przy nim kręcić. Rozmawia z rodzicami, wykazuje troskę, nierzadko obiecuje złote góry. Trwa to zwykle do czasu aż pojawią się pieniądze.

Stany podgorączkowe wzrastają na ogół proporcjonalnie do sportowego wzrostu zawodnika, a zatem jego wartości rynkowej. Im więcej zaczyna zarabiać, tym większa szansa na zderzenie. Cisza, spokój, wolne ruchy możliwe są tylko na wstępie.

Wprawdzie obie strony podpisują jakieś umowy, które zwierają jakieś gwarancje, jakieś zabezpieczenia, to jednak nie wszystko jest w papierach. Sporo rzeczy dogadywanych jest „na gębę”, po przyjacielsku, gdy ludzie sobie jeszcze ufają.

W tej współpracy najważniejsze są pieniądze. A o dobrych albo złych relacjach przesądzają rozliczenia finansowe. Całą listę zasad, które formalnie regulują stosunki menedżerów i sportowców można swobodnie pominąć.

Pieniądze decydują, ponieważ obie strony łączą się wyłącznie w celach zarobkowych. To nie są małżeństwa z miłości. To są małżeństwa z wyrachowania, choć menedżerowie lubią się chwalić, że pomagają sportowcom z miłości do sportu.

Sportowcy chętnie tę pomoc przyjmują, bo ktoś zdejmuje im z głowy kłopoty organizacyjne. Załatwia kontrakt z klubem, gdzie dobrze zapłacą. Negocjuje udział w imprezie, gdzie można dużo zarobić. Ale na końcu dnia musi być zysk.

Sportowiec zarabia, bo ma menedżera. Menedżer zarabia, bo ma zawodnika. Niestety nie zawsze fair oraz zgodnie z duchem sportu. Menedżer zna ludzi, których znać należy. Potrafi załatwić, co trzeba i co się opłaca.

Powiedzmy, że działa w futbolu. Zna prezesa, selekcjonera, ważnych działaczy związku. Dzięki temu wciska do drużyny narodowej swojego piłkarza lub kilku graczy. Udział np. w mundialu lub Euro podwyższa ich wartość, więc i dochody menedżera.

Jednak mecz zostaje przegrany, bo grali gorsi piłkarze, a lepsi grzali ławę. Znamy to choćby z historii naszej reprezentacji. Powstają kwasy w drużynie. Kibice są wściekli. Media sugerują szwindel. Sport na tym traci, ale ktoś zarabia.

Bayern Lewandowskiego – najbardziej znienawidzony klub w Niemczech

Bawaria przypomina Polskę. Jej też nie zakaził wirus politycznej poprawności.

zobacz więcej
Czysta gra nie ma z tym nic wspólnego. Szczerze mówiąc zdrowy rozum także. Załatwianie przez układy towarzyskie posady reprezentanta, nawet jednorazowo, choć przeważnie częściej, to jakiś obłęd. Lecz to nieważne, ważne są profity.

Jak da Vinci i Nostradamus

Menedżer sportu to specjalistyczna odmiana szerszej funkcji menedżera. Osoby zajmującej się procesem zarządzania, z określonymi kompetencjami jak planowanie, podejmowanie decyzji, organizowanie, motywowanie i kontrolowanie.

Zarządzania firmami uczą na studiach. Zarządzania sportem na kursach, po których można otrzymać stosowny certyfikat. Tam dodają do tego legendę, że nie da się uprawiać tego fachu bez pasji i oddania podopiecznym.

Nie ma słowa o profitach. Osobiście nie znam menedżerów oddanych „podopiecznym” za friko. Tacy, których znam, nie tykają roboty non profit, nie są mecenasami sportowców. Budzi ich szelest banknotów i przyjemnie tuli do snu.

Większość osób trudniących się tym fachem, to bardziej agenci niż menedżerowie. Agent nie musi przestrzegać 10 przykazań zawodowych, które ponoć obowiązują menedżerów. Agent działa zadaniowo, zarabia na marżach i z tego żyje.

Ten swoisty dekalog menedżerów sportowych powstał za przykładem klasyfikacji menedżerów od zarządzania gospodarką. Stworzył ją Henry Mintzberg, kanadyjski ekonomista w 1975 roku, także uwzględniając 10 zawodowych funkcji.

Wariant sportowy brzmi ambitnie. Według niego menedżer od sportu powinien być: analitykiem, negocjatorem, doradcą ds. PR, doradcą ds. wizerunku, brokerem, księgowym, impresario, life coach’em, headhunterem, organizatorem eventów.

Upraszczając zagadnienie – sportowy menedżer powinien być wszechstronny jak Leonardo da Vinci, przewidujący jak Nostradamus. Szczęścia życzę, choć ja go nie miałem, bo takiego nie spotkałem.

Jednak rozumiem potrzebę uregulowania tej profesji, która rodziła się spontanicznie, trochę na dziko, w nieco szemranych okolicznościach. W sporcie zawodowym wcześniej, w amatorskim dużo później, chociaż nielegalnie w świetle ówczesnych przepisów.

„Banda Czworga”

W latach 70. takim sportem była lekkoatletyka. To był czas intensywnego rozwoju płatnych mityngów. Wbrew Karcie Olimpijskiej, z łamaniem kardynalnej zasady amatorstwa. Toteż należało kombinować, żeby obejść zakazy.

W Polsce mieliśmy wtedy grupę wybitnych lekkoatletów jak Irena Szewińska, Jacek Wszoła, Władysław Komar, Tadeusz Ślusarki, Władysław Kozakiewicz, Bronisław Malinowski oraz wielu mniej wybitnych, lecz bardzo dobrych.

Wszyscy lekkoatleci świata bez wyjątku zaczęli wtedy jechać po własnych szynach, obok torów olimpizmu, które prowadziły do sławy i chwały bez kasy. Przy zawodnikach z Zachodu pojawili się wówczas pierwsi menedżerowie.
Don King w marcu 2018 w programie "Making Money with Charles Payne" w telewizji Fox. Promotor? Menedżer? Gangster? Fot. Mireya Acierto/Getty Images
Wywodzili się z grona działaczy, trenerów albo byłych lekkoatletów. Załatwiali podopiecznym dobrze opłacane starty, brali od tego prowizję i tyle. W obecnej nomenklaturze byli raczej agentami.

Polacy mieli z tym problemy. PRL trzymała się mocno. Paszporty zawodników leżały w szufladach Centralnego Ośrodka Sportu, czasowo oddelegowane z MSW. I były to paszporty służbowe, bo prywatnych sportowcy nie mieli.

Procedury wymagały zgłoszenia wyjazdu na sześć tygodni przed podróżą za granicę. W tym czasie uciekały dobre mityngi. Kalendarz startów układał Polski Związek Lekkiej Atletyki (PZLA). I nie było, że boli.

W tej sytuacji wartość rynkowa złotego pokolenia lekkoatletów marnowała się rynkowo. Zauważyło to paru bystrzejszych działaczy PZLA oraz urzędu, który dzisiaj nazywamy ministerstwem sportu, a wtedy nazywano różnie – GKKFiT, GKKFiS itp.

Zadziałano wespół w zespół, by polska lokomotywa mogła ruszyć do przodu. Z piętnastu, może dwudziestu zawodników powstała eksportowa grupa mityngowa. Były w niej gwiazdy duże i mniejsze i wszystkie zarabiały dolary.

Było tak: skróconą ścieżką paszportową działacz z federacji lekkoatletycznej wysyłał konkretnych sportowców na konkretne mityngi. Każdą grupę nadzorował teoretyczny kierownik, w praktyce – kasjer, który pobierał prowizję od wypłat każdego zawodnika.

Pieniądze trafiały do grupy inicjatywnej, nazywanej wtedy „Bandą Czworga”, gdyż pomysł wyszedł od czterech liderów, dwóch z PZLA i dwóch z ministerstwa. Były dzielone i były niemałe.

Od tych pieniędzy nikt nie płacił podatków, ponieważ nikt ich nie zgłaszał przy odprawach celnych, zatem formalnie nie istniały. Nie wyrywali się z tym działacze ani zawodnicy. Przemyt się opłacał, a lewa kasa cieszyła wtajemniczonych.

Jednak z biegiem czasu pojawiły się napięcia między lekkoatletami a samozwańczymi menedżerami, ponieważ drastycznie wzrastały prowizje działaczy, którzy musieli się dzielić z nowymi kolegami działaczami, gdyż interes się rozwijał.

Dąsami sportowców działacze się nie przejmowali, gdyż sądzili, że trzymają ich na krótkiej smyczy. Kto zbyt natarczywie upominał się o swoje pieniądze, tego na mityngi nie puszczano aż zmiękł. W końcu to PZLA decydował o wyjazdach.

Miałoby to sens, ale tylko w jakieś bańce. Lekkoatletów otaczali dziennikarze, którzy zadawali pytania, a pytani zaczęli odpowiadać i opowiadać o całym biznesie. Zwłaszcza tacy, których dotknęła mityngowa karencja. No i mleko się rozlało.

Efektem tamtych kombinacji był długi kryzys dyscypliny. PZLA skupiony na kilkunastu dochodowych gwiazdach, zapomniał o całej reszcie. Ten sport stanął w miejscu, a pewnych konkurencji nie udało się odbudować do dzisiaj.

Don ringów

Żal do Legii, spuchnięty palec i rola jokera. Zapomniane początki kariery Roberta Lewandowskiego

W najbliższy czwartek napastnik Bayernu Monachium wejdzie do najściślejszej elity reprezentacji Polski: będzie jednym z czterech piłkarzy, którzy zagrali w niej sto razy.

zobacz więcej
Kombinacje i przekręty były i są atrybutem wizerunku menedżerów sportowych w mniemaniu potocznym. Środowisko pitoli na skrzypeczkach o pasji i oddaniu, najczęściej z akompaniamentem mediów, które właśnie wyciągają kolejne afery i kłótnie.

Dzisiaj każdy sport ma swoich „Menago”, którzy walczą między sobą o rynek. Najlepsze kawałki tortu dostają przeważnie bezwzględni twardziele. Przypominają nietoperze, które wysysają krew ze swoich ofiar, nazywanych podopiecznymi.

Rzecz jasna muszą się starać. Wynegocjować intratne kontrakty, zorganizować dochodowe eventy, zainwestować jakiś kapitał. Z tych starań robią wielkie halo, bredzą o poświęceniu i ryzyku, nie wspominając o milionach zysków.

Po ciemnej stronie mocy królem polowania jest niewątpliwie Don King (nomen omen). Czarnoskóry Amerykanin, rocznik 1931 (89 lat), nadal czynny zawodowo. To on zorganizował walkę Alego z Foremanem w Zairze, zyskując światowy rozgłos.

Tak naprawdę nie wiadomo, kim jest ten Don? Promotorem? Menedżerem? Gangsterem? Prawym obywatelem czy notorycznym kryminalistą? Zaczynał od hazardu oraz oszustw finansowych. Tak zarabiał swoje pierwsze, duże pieniądze.

W 1954 roku zastrzelił złodzieja, który próbował okraść jego kasyno. Ława przysięgłych uznała, że zrobił to nieumyślnie. Tyle, że złodziej uciekał a on mu strzelił w plecy. Jednak łatwo się z tego wywinął.

W 1966 skatował na śmierć pracownika, który był mu winien 600 dolarów. Zanim stanął przed sądem, próbował przekupić świadków, a gdy to się nie udało, próbował ich zastraszyć. Dostał wyrok dożywocia za zabójstwo drugiego stopnia.

Nie posypał głowy popiołem, nie przyjął wyroku z pokorą. Wysłał adwokata na kolejne posiedzenie. Pan mecenas i pan sędzia spotkali się na sali tylko we dwóch. I sędzia zmienił wymiar kary na cztery lata więzienia.

King nie zdaje się na przypadki. W latach 90. XX wieku wyłudził sporą sumę od towarzystwa ubezpieczeniowego Lloyd’s na walkę, która się nie odbyła. Został pozwany przed sąd, lecz ława przysięgłych zagłosowała za jego uniewinnieniem.

Niedługo potem King zafundował wszystkim członkom tej ławy luksusową wycieczkę w egzotyczne rejony. A kto bogatemu zabroni!? King potrafi zadbać o właściwe kontakty we właściwych gremiach. Nawet komisja senacka nie dała mu rady.

Kiedy 1992 roku komisja badała sprawę gangstera Johna Gottiego, King był podejrzany o robienie interesów z „Teflonowym Donem”. Na Sali wygłosił płomienną mowę o rasistowskich prześladowaniach i co? Don ringów ponownie wyłgał się z opresji.

Zarazem lista jego „podopiecznych” jest imponująca: Muhammad Ali, Evander Holyfield, Félix Trinidad, Mike Tyson, Larry Holmes, Julio César Chávez, John Ruiz, Óscar de la Hoya, Hasim Rahman, Chris Byrd i Polacy - Andrzej Gołota i Tomasz Adamek.
Izraelski biznesmen Pinhas "Pini" Zahavi (obecny agent Roberta Lewandowskiego - z prawej) z brytyjskim trenerem Alexem Fergusonem w 2002 roku. Fot. Mike Egerton - PA Images via Getty Images
Facet jest ewidentnym ekscentrykiem, ponadto snobem i megalomanem. Nosi krzykliwe garnitury, obwiesza się biżuterią, publicznie cytuje Szekspira, chociaż nie ma dowodów, że skończył jakąś szkołę. Jednak najbardziej jest oszustem.

1980 roku Muhammad Ali pozwał go o milion dolarów, lecz odzyskał jedynie 50 tysięcy. Mike Tyson próbował odzyskać 100 milionów, ale sąd zasądził zwrot tylko 14 mln. Opinia oszusta i gangstera nie przeszkadza Kingowi w pracy zawodowej.

Organizuje wielkie widowiska, które ściągają wielkie widownie, generują potężne emocje i przynoszą bajeczne zyski. To się liczy w tej robocie, i to się ceni. Cała reszta pozostaje w sferze plotek lub zamiatana jest pod dywan.

Ciemne sprawki Dona Kinga są dobrym tworzywem medialnym, co tylko zwiększa jego popularność i pomaga mu w karierze. Bo jak dotychczas ( a człowiek dobiega do 90 lat) chyba mu to nie przeszkadza.

Trener na procencie…

Tajemnice kontraktów menedżerów ze sportowcami wypływają publicznie zazwyczaj przy ostrych konfliktach. Przeważnie w związku ze słynnymi gwiazdami oraz odpowiednio dużymi kwotami. Powszechnie dostępne dane raczej nie zachęcają do uprawiania tego zawodu. Zarobki menedżera w Polsce wyglądają skromniutko (jak na ten fach oczywiście). Wahają się między 3800 a 4800 zł brutto. Ponoć najlepsi dostają nawet 5200 zł brutto.

Pewną nadzieją jest dopisek do przeciętnego wynagrodzenia, który wspomina o grupie liczącej 10 procent menedżerów zarabiających powyżej kwoty maksymalnej. Niestety dopisek nie wspomina o sumach.

W sportowym realu nie istnieje górna granica zarobków menedżera. Gaże zależą od funkcjonowania sportowego rynku w danym kraju, od rodzaju dyscypliny, od jej stażu bycia sportem zawodowym i wyceny marketingowej wartości gwiazd.

Najlepszym rynkiem są USA, gdzie wiele dyscyplin uzyskało status zawodowy dawno temu. W skali świata ten proces następował wolniej. W boksie, futbolu amerykańskim czy w piłce nożnej górną granicą zarobków jest suma, którą udaje się uzgodnić.

Nie zawsze do końca świata i jeden dzień dłużej, ponieważ nigdy nie wiadomo, jak wysoko zawiśnie gwiazda oraz ile przypadnie menedżerowi. To może podlegać kolejnym negocjacjom, które nie muszą być łatwe ani miłe.

Krótko i na temat: relacje biznesowe w tym obszarze częściej bywają burzliwe i pokrętne niż poukładane, a zwłaszcza zgodne z kodeksem menedżera. Tym bardziej, że istnieje silna konkurencja dla zawodowców w osobach amatorów.

Amatorami w tym fachu bywają trenerzy, najczęściej w sportach indywidualnych, którzy pozostają na tzw. „procencie” od zarobków podopiecznych. Zwykle jest to 10 procent od imprezy, czasem 15 lub 20.

W tych przypadkach nie ma umów na piśmie, obowiązują wyłącznie ustne ustalenia, tak długo jak obowiązują. Bywa, że zawodnik próbuje oszukiwać trenera. Bywa, że trener staje się zbyt chciwy. Mnóstwo słynnych duetów rozpada się z tych przyczyn.

Chciwość i korupcja. Milionowe transfery i sędziowskie przekręty. Cała prawda o futbolu

To nie pieniądze psują piłkę nożną. Psują ją ludzie, których zepsuły pieniądze, bo mieli do nich zbyt łatwy dostęp.

zobacz więcej
Trener ma przewagę nad menedżerem, ponieważ ma bliższy kontakt ze sportowcem. Czasem dochodzi do kłótni na linii trener - menedżer, nierzadko z udziałem zawodników, jak to było z polskim siatkarkami, które chciały zwolnić trenera.

Formalnie siatkarkom nie podobał się Jacek Nawrocki. W praktyce selekcjoner nie podobał się także menedżerom niektórych zawodniczek, bo nie wystawiał do gry ich podopiecznych. Wybuchała afera na sto fajerek…

Nie było mowy o finansowych powiązaniach trenera z zawodniczkami. Lecz takie powiązania miały niewątpliwie siatkarki ze swoimi menedżerami. W tych sprawach zawsze chodzi o pieniądze, a sportowcy miewają swoje za uszami.

Zawód sportowego menedżera jest stosunkowo młody, zwłaszcza w naszym regionie. Odkąd nasz region stał się częścią Europy, a zatem i świata, ten fach przyjmuje reguły, które od dawna w nim obowiązują.

Wielu wybitnych polskich sportowców ma zagranicznych menedżerów, bardziej doświadczonych i wpływowych, zwłaszcza w organizacjach międzynarodowych, z kontaktami wśród elity działaczy, choćby w MKOl czy FIFA lub prestiżowych klubów.

Tak zrobił Robert Lewandowski, wymieniając Cezarego Kucharskiego na izraelskiego biznesmena. Pini Zahavi brał udział prawie we wszystkich najgłośniejszych transferach. Także w przejściu Neymara do Paris Saint-Germain za 222 mln euro.

Rzecz jasna nie każda współpraca menedżera ze sportowcem kończy się w sądzie. Bywają spokojniejsze relacje. Tyle że o nich się nie mówi i nie pisze. A cywilne wojenki to nośny temat. Bardziej plotkarski niż sportowy, ale także z niemałymi emocjami i to jest to.

– Marek Jóźwik

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy

Zdjęcie główne: Robert Lewandowski podczas treningu w Monachium 23 października 2020. Fot. M. Donato/FC Bayern via Getty Images
Zobacz więcej
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Legendy o „cichych zabójcach”
Wyróżniający się snajperzy do końca życia są uwielbiani przez rodaków i otrzymują groźby śmierci.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Pamiętny rok 2023: 1:0 dla dyktatur
Podczas gdy Ameryka i Europa były zajęte swoimi wewnętrznymi sprawami, dyktatury szykowały pole do przyszłych starć.
Cywilizacja wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kasta, i wszystko jasne
Indyjczycy nie spoczną, dopóki nie poznają pozycji danej osoby na drabinie społecznej.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Jak Kościół katolicki budował demokrację amerykańską
Tylko uniwersytety i szkoły prowadzone przez Kościół pozostały wierne duchowi i tradycji Ojców Założycieli Stanów Zjednoczonych.
Cywilizacja wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Budynki plomby to plaga polskich miast
Mieszkania w Polsce są jedynymi z najmniejszych w Europie.