Ten artysta nigdy nie miał monumentalnych, zewnętrznych realizacji – dlatego jako kuratorce wystawy wydało mi się interesujące, żeby Franciszka Maśluszczaka skonfrontować ze… ścianą. Zewnętrzną. Zamykającą wewnętrzny dziedziniec Mazowieckiego Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia.
Powód był jubileuszowy: ta ważna radomska instytucja kultury (mieszcząca się w przebudowanym i zaadaptowanym na kulturalne potrzeby dawnym budynku elektrowni, zaś inicjatorem tej idei był Andrzej Wajda) właśnie świętuje 15-lecie istnienia. Tymczasem, jak inne tego typu placówki, jest zamknięta dla publiczności. Pandemiczny poślizg dotknął więc planowane wcześniej obchody 15-lecia, w tym objął także pokaz Maśluszczaka.
Ze zrozumiałych powodów celebrowanie urodzin przeniesiono do internetu (na stronie www.mcswelektrownia.pl). Nie tracę nadziei, że wkrótce dojdzie do inaguracji muralu Maśluszczaka w realu – a na razie oprowadzę Państwa po wystawie wirtualnie.
Proszę tylko wyobrazić sobie skalę: to obrazy i rysunki powiększone do wysokości ponad 2 metrów, ułożone w tasiemiec – „pasek” o długości 29 metrów. Oczywiście, każda praca ma indywidualny tytuł. Cały ich układ nazwałam „Podziwianie” – a dlaczego, wyjaśniam poniżej.
Tropiclel człowieka
Trzeba wyjechać z dużego miasta – bo w miastach już nie ma ludzi. Zamiast nich są tłumy. A tłum nie inspiruje, lecz napiera, blokuje, robi korki, przeraża. A przede wszystkim, tłum nie ma twarzy. To tylko taka drgająca, rozmazana masa.
Ktoś, kto tropi człowiecze fizjonomie, drąży w nich i przerabia je na obrazy, nie może czuć się komfortowo w wielkim mieście. Nie to, że nie potrafi się tam odnaleźć jako osadzona w społeczności (środowiskowej i lokalnej, dzielnicowej) jednostka ludzka – w wielkim mieście po prostu nie można wejść w bliskie ralacje z przypadkowo spotkanym człowiekiem. A to jest przygoda!
Nie dziwię się, że Franciszek Maśluszczak, uważny tropiciel człowieczych przypadków, wynosi się – gdy tylko mu zajęcia pozwalają – z Warszawy do domu w Cegłowie w powiecie mińskim.