Jeżeli tak, to jest pytanie: dlaczego rozwój nie następuje, bo gołym okiem widać niedorozwój pozostałych konkurencji poza skokami? Pokrzywdzeni mają przekonanie, że powodem są pieniądze – zbyt małe, by dokonać znaczących postępów. I tak i nie.
Tak, ponieważ za pieniędzmi idzie cały proces treningowy, z koniecznymi protezami włącznie. Wyjazdy na zgrupowania i zawody plus zespoły wspomagające: fizjologowie, psychologowie, biomechanicy, lekarze, masażyści.
Nie, ponieważ to nie działa mechanicznie, bez ewidentnie potwierdzonych talentów. Biegi są na to dobrym przykładem. Pierwszy złoty medal mistrzostw świata zdobył Józef Łuszczek – na 15 kilometrów w Lahti w 1978 roku. Musiało minąć 31 lat, zanim drugi wywalczyła Justyna Kowalczyk – na 15 km bieg łączony i 30 kilometrów stylem dowolnym w 2009 roku w Libercu (złota olimpijskie: na 30 km stylem klasycznym w 2010 w Vancouver i klasycznym na 10 km w 2014 w Soczi).
Biegi to najprostsza i najtańsza z konkurencji narciarskich. Namierzenie talentu nie zajmuje wiele czasu. Czasu wymaga mistrzowska transformacja. Przed Justyną było kilka zdolnych biegaczek, lecz o mniejszej skali talentu. Czasem pomaga przypadek.
Gdyby Łuszczek nie spotkał na swej drodze trenera Edwarda Budnego, a Kowalczyk – Aleksandra Wierietielnego, nie byłoby tamtych medali. „Trenerski nos” przesądził o wielkich karierach już na wstępie.
Kariera Justyny wypadła przypadkowo w okresie zmian. Sport wyczynowy stawał się realnym show-biznesem. Handlowa trójpolówka to: telewizja, telewidzowie (klienci), sponsorzy. W środku gwiazda, wokół której świat się kręci, kłaniają się inwestorzy.
Kolejnym przypadkiem była zmiana formuły biegów. W czasach Łuszczka ta konkurencja mogła zanudzić na śmierć. Biegacza widziano na starcie i mecie, na resztę czasu znikał w lesie. Justyna Kowalczyk ścigała się już bark w bark z wielokrotną mistrzynią świata, Norweżką Marit Bjørgen, co zwiększyło atrakcyjność biegów.