Męczennicy z banderolą „16+”
piątek,
12 lutego 2021
No tak, barok. Czyli oczywiście dużo (za dużo) włóczni, falujących draperii oraz ich przedłużenia w postaci chmur i płomieni, tudzież muskułów, koni i liści akantu. Tylko co robić z wiórem światła, wbitym pod paznokcie apostoła?
W dawnych, pruderyjnych czasach muzealnicy mieli niemało kłopotu z nagością na wystawie i chwiejnością norm: dlaczego szanującej się damie nie wolno pokazać stopy, nawet przy wysiadaniu z powozu (nie mówiąc już o łydce!), a w muzeum można do woli podziwiać Wenus Kallipyge? Wiele powstało na ten temat anegdot i wiele gałązek jabłoni wiło się na obrazach w sposób stosowny raczej dla bluszczu lub powoju, by tylko osłonić jakoś wdzięki pramatki Ewy.
Z nagością, jak widać w muzeach i na reklamach, wszystko się z czasem, nomen omen, ułożyło. Znacznie mniej uwagi poświęcali dawni i nowi stróże moralności innemu wątkowi: okrucieństwu. A przecież świeża czerwień zrywanej wielkimi płatami skóry może porazić oczy niedoświadczonego widza mocniej i trwalej niż olśniewająca biel biustu.
Gotowanie, pieczenie, darcie skóry
Myślałem o tym na wystawie wielkich płócien Michaela Willmanna, otwartej w dawnej galerii Porczyńskich. Z jednej strony – całe szczęście, że publicystki „Wysokich Obcasów” nie są zbyt zainteresowane XVII-wiecznym malarstwem religijnym i nie trafią pod corazziańską rotundę na placu Bankowym w Warszawie, bo niezły podniosłyby pewnie raban.
Te obrazy mocno przypominają starą prawdę o Kościele, stojącym na krwi swoich męczenników. Ale przy niektórych z nich pojawia się myśl o „parental guidance”, wymaganej jeszcze czasem, nominalnie, na okładkach krwawych gier komputerowych. Uwiązany głową w dół święty Szymon, któremu wielkie zęby piły rozcięły krocze i sięgnęły już podbrzusza, święty Bartłomiej, któremu na wygiętej w tył ręce trzepoce skóra, jakby koszulę w pośpiechu przebierał – to są obrazy, które mogłyby zasłużyć na banderolę „16+”. A przecież przez stulecia śląscy pielgrzymi mogli dzięki nim obdarować świętego Szymona współczuciem – i zawierzyć mu w modlitwie.
Legenda, jaka otacza te obrazy, jest potrójna: jedna dotyczy wyobrażeń męczeństwa, druga – malarza, trzecia – losów samych płócien. Nie wszystkie męczeństwa (na wystawie pokazano ich tuzin, towarzyszy im „Podniesienie krzyża” oraz „Oczekiwanie na Marię”) są poświadczone przez Ewangelię, niektóre są wręcz z nią sprzeczne – św. Jan Ewangelista najpewniej nie był żywcem gotowany w oleju, choć cudowne ocalenie z tych tortur wymieniano wśród związanych z jego osobą cudów.
Te obrazy męczeństwa – miażdżony pałkami św. Juda Tadeusz, św. Filip jako pierwszy ukrzyżowany głową w dół, św. Wawrzyniec pieczony żywcem na żeliwnym ruszcie – pochodzą z wczesnochrześcijańskich martyrologiów i z nich trafiły do katolickiego imaginarium. Nie są te obrazy argumentem w dociekaniach historyków: są głosem w sprawie o zadawanie i znoszenie cierpienia.
Rubens, Rembrandt albo nawet obydwaj
Legenda otacza postać historycznego jak najbardziej malarza – Michaela Willmanna, co się zowie środkowoeuropejskiego, nie dającego się do końca przypisać do żadnej konkretnej nacji.
Urodził się w Królewcu w roku 1630, jako poddany – no cóż, formalnie jeszcze Zygmunta III Wazy, króla Rzeczpospolitej, choć faktycznie bardziej chyba elektora Brandenburgii: był to już czas odpadania Prus od Korony. Kalwin, syn malarza Christiana (bardziej jednak rzemieślnika niż artysty), z dziewięciorgiem rodzeństwa jako dwudziestolatek ruszy od Amsterdamu. Nie ma dość środków, by formalnie zapisać się na naukę do któregoś z niderlandzkich mistrzów. Przez dziesięć blisko lat, zawadzając po drodze o Pragę, Wrocław, najpewniej Berlin będzie robił co innego: patrzał. Patrzał, szkicował, podglądał: w jukach (stać go było chyba konia?) wieźć będzie zasmarowane piórkiem i ołowiem szkicowniki.
Stąd te tropy, stąd to wrażenie widza, że mamy do czynienia z obrazami „super-barokowymi”, jakąś syntezą konceptów, tricków i wrażliwości. „Nie był typem eklektyka. Miał talent wydobywania cennych kruszców z różnych źródeł i przetapiania ich w tyglu twórczej wyobraźni w jeden organiczny stop” – pisze o nim bp prof. Michał Janocha, jeden z krytyków, którzy naprawdę znają się na tym malarstwie.
Koniec nastąpił w Wielki Piątek, co dało pretekst do porównywania nieboszczyka z Jezusem. 2020 miał być rokiem Rafaela. Koronawirus zniweczył te plany.
zobacz więcej
W popularnych opracowaniach pisze się o WIllmannie do znudzenia, że „widać u niego wpływy i Rubensa, i Rembrandta”. Bawi trochę ta fraza, nawet tych, którzy nie pamiętają powieści o Lejzorku Rojtszwańcu i kupca Borysa Samojłowicza Hejfeca, w niespokojnych czasach NEP-u zachwalającego zdobyte pokątnie płótno słowami „To jest albo Repin, albo Rafael, albo nawet obydwaj”. Tyle, że Willmann rzeczywiście jest rembrandtowski i rubensowski. Gdybym był historykiem sztuki, dorzuciłbym mu jeszcze hojnie Poussina, z takim rozmachem szeleszczą aż gdzieś na samej górze, pod górną krawędzią ramy, liście wzburzonych drzew.
Z Rubensa ma to, co trochę się opatrzyło: patos wielopostaciowych kompozycji, zamarłych w nienaturalnej odrobinę, kulminacyjnej stopklatce. Z Rembrandta – to, co w malarstwie wydaje się wieczne: światło, gry światła, nieskończone odbicia, gasnące gradacje między błyskawicą, aureolą, stosem, coraz słabsze, z miliona lumenów schodzące do tysiąca w odblasku na zbroi, stu – w plamie światła na poplamionej i tak tunice Marii Magdaleny, tuzina – w rozjaśnieniu psiej sierści.
To światło ścieka i rozprasza się – a zarazem to ono porządkuje cały obraz, przeładowany poza tym trochę niewiastami, zwierzętami, cumulonimbusami oraz hełmami. Po tych hełmach widać, że studiował w Niderlandach: czy ginie św. Mateusz (I wiek), czy św. Wawrzyniec (III wiek), czy św. Tomasz Apostoł – nadzorujący kaźń żołdak nieodmiennie ma na głowie morion, czyli charakterystyczny łódkowaty hełm, wynaleziony u progu epoki nowożytnej przez Hiszpanów i dobrze zapamiętany nad Morzem Północnym po rajdach ks. Alby.
Hektary dachów, hektolitry farby
Wpisuje się też Willmann w pamięć o wojnie, która niemal ominęła Rzeczpospolitą – o wojnie trzydziestoletniej. Bo przecież gdyby nie ten kataklizm, który wyludniał ziemie niemieckie, gdyby nie potrzeba odbudowy klasztorów i świata – niespełna trzydziestoletni debiutant bez dorobku i tytułów nie zostałby zatrudniony przez Arnolda Freiberga – opata klasztoru w Lubiążu.
Lubiąż! Konkurent Eskurialu, największe w świecie opactwo cysterskie (i drugi co do wielkości obiekt sakralny, o czym nie zawsze pamiętają fani Angkor Wat). Hektary dachów, hektolitry farby. Trzydziestoletni Michael zatrudniony zostaje jako nadworny niemal malarz: przez kolejnych 40 lat z okładem, niemal do śmierci w 1706, choć będzie miał zamówienia i z Wrocławia, i z Krzeszowa, i z Kłodzka, choć nieraz spierać się będzie z kolejnymi opatami, spełniać się będzie w Lubiążu.
Ta część opowieści wygląda niemal na idyllę: Michael ustatkuje się, kupi tu dom z ogrodem, w którym wzniesie prawdziwe atelier, a w roku 1662 ożeni się z młodą wdową, Heleną Lišką. Nie zachował się niestety jej portret, ale czytając relacje o jej urodzie i widząc kształt nazwiska, słyszę niemal w tyle głowy frazę z ballady Jaromira Nohavicy o młodej żonie gdzieś ze Śląska: „Mluvila by polsky, a trochu česky, pár slov německy, a smála by se hezky…”. I nawet, jeśli Helena raczej mluvila česky, a trochu polsky, poza tym wszystko się zgadza: z pewnością miała zachwycający uśmiech, doczekali się pięciorga dzieci (syn, Michael Młodszy, przejął po ojcu pracownię), a sam malarz rychło po ślubie, w 1663 przeszedł na katolicyzm – raczej nie z oportunizmu, skoro opatowi przez trzy lata nie przeszkadzało obstalowywać płótna u kalwina…
Jej babka od romansów nie stroniła. Poczęła siedmioro dzieci, a każde z innym ojcem. Wnuczka nie interesowała się mężczyznami, w końcu wyszła za mąż, ale małżeństwo nigdy nie zostało skonsumowane.
zobacz więcej
I tak żyli, bogobojnie, w świecie językowo polsko-czesko-niemieckim, a wyznaniowo – kalwińsko-katolickim, w złotym wieku Śląska, a już na pewno Lubiąża, rozkwitającego właśnie wtedy Eskurialową fasadą. Tylko kiedy Willmann zdążył zobaczyć i naszkicować te twarze?
Płótna życia
Bo to właśnie ma przede wszystkim z Rembrandta, oprócz światła: to, co autorzy prospektów i broszurek nazywają „psychologizmem”, a co sprawia, że zatrzymujemy się na długo przed każdym z tych obrazów.
To nie są, jak chce jeden z autorów świetnego zresztą katalogu towarzyszącego warszawskiej wystawie, „twarze uduchowione”. Przynajmniej nie wszystkie: świętego Wawrzyńcowi, skręconemu łańcuchem na ruszcie (od nóg podnosi się biały dym z pękającej skóry) błyskają białka oczu, które uciekły pod powieki, jak staruszce, która zemdlała na przydługiej mszy. Święty Maciej położył na rzeźnickim pniaku głowę, którą mu zaraz zetną, nie tyle „w pokorze”, co w stanie skrajnego znużenia, takiego, które rodzi absolutną obojętność. Z tego ciała zeszło już powietrze, w przyklęknięciu jest złożone na troje, jakby szykowano je już do umieszczenia w przenośnym relikwiarzu, twarz osunęła się cała w jednym oczekiwaniu: na wyzwolenie. Nunc dimittis, Domine! – choć Maciej powiedziałby to pewnie po hebrajsku.
Cykl „Męczeństwa Apostołów” powstawał przez blisko czterdzieści lat, od 1661 do końca wieku. Ponad dwadzieścia wielkich, kilkumetrowych płócien (nie wszystkie pokazane są na wystawie) wytycza bieg życia Willmanna: zaczynał malować męczenników jako trzydziestolatek, który zdobył właśnie posadę życia – kończył u progu starości, udręczony chorobą, wydawszy za mąż córki i syt wieści ze świata: a to o wiktorii wiedeńskiej, a to o blasku króla-Słońce, a to o wojnie północnej, której straszne ofensywy ominą Lubiąż. Nie ominęły go wojny śląskie – a protestanccy Prusacy bibliotekę ukradli, zakon skasowali, a w klasztorze urządzili przytułek.
Ratunek przed Sowietami
Stokroć straszniejsza była dlań kolejna ofensywa. W lutym 1945 weszli do Lubiąża Sowieci, którzy pokazali, co potrafi Armia Radziecka. Rozwalili kolbami trumny Piastów śląskich, złote berły i jabłka poupychali do plecaków jak papierośnice, a zmumifikowane zwłoki rozrzucili po posadzce lub poćwiartowali: wot, grafy kakije! Co się dało, spalili, co się nie spaliło – przerobili najpierw na magazyn, a potem na szpital psychiatryczny dla stacjonujących na Dolnym Śląsku jednostek.
I wtedy nastąpiło nie tyle rozejście się, co rozdzielenie apostołów. W ramach gry o ocalenie dóbr „Ziem Odzyskanych” przed Sowietami władze polskie zdołały ewakuować z Lubiąża niemal cały „cykl apostolski” i przewieźć go do Warszawy, a następnie przekazać do dyspozycji warszawskiej Kurii Metropolitalnej.