Historia

Usłyszałam: „Czemu lecisz tak wysoko?”. A potem: „Mówi, że nie widzi świateł”. Katastrofa we mgle

Na zewnątrz na lądowisku odpalano flary. Dało się słyszeć, jak wybuchają. Było prawie ciemno. Raz jeszcze dobiegł nas ryk silników, gdy samolot krążył nad nami.

To było życie jak z bajki: piękna Amerykanka i przystojny Polak, oboje młodzi i wykształceni, ciekawi świata i ludzi, zakochani bez pamięci – wzięli ślub w 1927. Dorothy Adams i Jan Kostanecki byli jedną z bardziej znanych par warszawskiej i krakowskiej elity, mieli piękne mieszkanie przy ul. Frascati w Warszawie, bywali na balach i rautach w zaprzyjaźnionych ambasadach, mieli ślicznego synka Andrzeja (urodzony w 1934) i kochających rodziców w Krakowie, zaangażowanych patriotycznie, z otwartym domem, w którym gościli nawet prezydenta RP Ignacego Mościckiego.

Dorothy pokochała nie tylko Jana, któremu wiernie towarzyszyła w naukowej i dyplomatycznej karierze, ale też Polskę, która najpierw szokowała ją biedą, zastojem cywilizacyjnym i kontrastami, a którą później pokochała i wspaniale po latach opisała we wspomnieniach „We Stood Alone”. Książka ukazała się w USA w 1944 roku.

Dorothy Adams urodziła się w Nowym Jorku w 1901 roku, wychowała w Bostonie, a w 1921 roku ukończyła Goucher College w Towson. Po studiach działała w Bezpartyjnym Stowarzyszeniu Ligi Narodów w Baltimore, które reprezentowała na konferencjach międzypaństwowych. W lipcu 1925 przyjechała do Warszawy na IX Kongres Międzynarodowej Unii Stowarzyszeń Ligi Narodów. Wtedy poznała Jana Kostaneckiego. Tuż przed wybuchem II wojny Adams wyjechała wraz z synem do Stanów Zjednoczonych. Po wojnie wspierała Polonię amerykańską, a także zaangażowała się w prace Nowojorskiego Komitetu Pomocy Niewidomym w Polsce. Zmarła w 1965 roku.

11 listopada 1937 roku, gdy w Polsce po raz pierwszy obchodzono oficjalnie państwowe Święto Niepodległości, mąż Dorothy Jan i teściowa Janina Kostaneccy zginęli w katastrofie samolotu pasażerskiego podczas rejsowego lotu Kraków-Warszawa. Dorothy Adams opisuje to wydarzenie w wydanych przez Ośrodek KARTA wspomnieniach „Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju” , w przekładzie Ewy Horodyskiej, których fragmenty drukujemy za zgodą wydawcy.
Dorothy z synem Andrzejem. Fot. ze zbiorów Andrew Kostaneckiego
O drugiej po południu mgła była tak gęsta, że auta jechały z włączonymi światłami. Bałam się, że przeoczę skrzyżowanie. Przy starym lotnisku, używanym obecnie przez amatorów, panowała niezwykła cisza. Żaden samolot nie startował. Nie mijały nas, tak jak zazwyczaj, żadne autobusy. Pomyślałam: „Jeśli teraz coś się stanie z samochodem, nikt nas nigdy nie odnajdzie”.

Po godzinie dotarliśmy do lotniska. Powinno nam to zająć pół godziny. Przyjechaliśmy na czas. Pojawił się samolot – dało się go słyszeć ponad głowami.

Przebiegliśmy przez budynek i za barierki na lądowisko. Przez głośnik mówiono: „Ląduje samolot z Bukaresztu. Ląduje samolot z Bukaresztu. Ląduje...”.

– Co z samolotem z Krakowa?
– Krąży powyżej. Musiał zostawić wolny pas dla zagranicznego samolotu. – Wyląduje za dziesięć minut.
– Może za kwadrans.

(…) Dziesięć minut później samolot powrócił. Tym razem leciał wyżej. Przez uchylone drzwi do pokoju radiowców usłyszałam: „Czemu lecisz tak wysoko?”. A potem: „Mówi, że nie widzi świateł”.

Przebiegł obok mnie jakiś mężczyzna. – Niech wojsko oświetli lądowisko! – zawołał. Zamknięto drzwi. Zapadła długa cisza.

– Gdzie teraz są? – zapytałam kogoś z obsługi.
– Polecono im zawrócić do Krakowa.
– Z powrotem do Krakowa?
– Tam jest mniejsza mgła.

Kwiaty, pościel i wykwintne dania. Złote lata podróży lotniczych

Latanie stało się dziś relatywnie tanie i pospolite, nikogo więc nie ekscytuje i nie wyznacza – tak jak kiedyś – wysokiego statusu.

zobacz więcej
Moje serce uderzało boleśnie.

– Co ten pan mówi? – zapytał Andrzej [syn – przyp.red.].
– Wracają do Krakowa. Ale upewnię się jeszcze u kogoś innego.

Na zewnątrz na lądowisku odpalano flary. Dało się słyszeć, jak wybuchają. Było prawie ciemno. Raz jeszcze dobiegł nas ryk silników, gdy samolot krążył nad nami.

Powiedzcie im, żeby zaczekali, aż się ściemni. Po zmroku światła będą widoczne! – krzyknął ktoś.

Zdarzył się wypadek

(…) Drzwi kabiny radiotelegrafistów ponownie się otworzyły. Wybiegło więcej mężczyzn. Podążyłam za nimi, pytając: „Dlaczego nie lądują?”. Nie zwrócono na mnie uwagi, ale wcisnąwszy się do budki telefonicznej, podsłuchałam, jak jeden z nich dzwoni do szpitala wojskowego po karetkę, a drugi wzywa policję. Pobiegłam z powrotem tam, gdzie siedziała Krystyna [przyjechala na lotnisko po Pelagię Potocką, która w tej katastrofie została ranna – przyp. red.] .

– Zdarzył się wypadek – powiedziała mi.
– Czy ktoś został ranny? – zapytałam strażnika.
– Najprawdopodobniej wszyscy zginęli – odparł z goryczą.
– Próbuje pan nas przestraszyć. Nikt jeszcze nie zginął, lecąc polskimi liniami.
– Radio nie odpowiada. Milczy od pięciu minut.

Pracownicy i kontrolerzy rozbiegli się we wszystkich kierunkach, chwytając płaszcze i spiesząc do głównego wyjścia. – Gdzie miał miejsce wypadek? – pytałam wszystkich, lecz nikt nie odpowiadał (…).

Kiedy dotarłam do głównych drzwi, większości obsługi już nie było. Tylko jeden samochód czekał na lekarza wojskowego i szefa policji.

– Pojadę za wami – oznajmiłam.
– To niemożliwe. Wszyscy krewni muszą zaczekać przed szpitalem wojskowym.
Tak czy inaczej, jadę za wami! – zawołałam, gdy odjeżdżali.
Mgła była jak gęsty deszcz. Przywierała do przedniej szyby samochodu i zamarzała wraz z odpryskami błota wyrzucanego przez auto jadące przodem, pędzące po wąskiej drodze z szybkością 50 mil na godzinę. Jechałam niewiele wolniej, bojąc się, że ich zgubię. W odległości kilku jardów samochodu nie dało się już dostrzec. Przecinaliśmy pola obok gospodarstw rolnych i oba pojazdy często buksowały w błocie. Aby cokolwiek widzieć przez przednią szybę, musiałam ją opuścić. Słyszałam spokojny głos Krystyny siedzącej obok:

– Uważaj tutaj. W porządku. Teraz ostrożnie. W lewo. Prosto przed siebie. Dobrze. Ostrożnie... ostrożnie.

Przy każdym zakręcie w prawo karetka niemal się obracała. Nie mogąc użyć hamulców w grząskim błocie, zjeżdżałam na pobocze. (…) Dojechałyśmy teraz do głównej drogi, po której maszerowali żołnierze, jechały czołgi i pojazdy opancerzone. Pełzłyśmy wzdłuż trawiastego pobocza. Moje reflektory zgasły i nie widziałam maszerujących, których mijałam. Choć byli zaledwie o stopę od auta, nie słyszeli mnie poprzez swoje marszowe pieśni i chrzęst ciężkiej broni.

Pierwsi mieli przelecieć Atlantyk ze wschodu na zachód. Rozbili się na Azorach

Po 18 godzinach lotu zaczął psuć się silnik. Zdołali dolecieć do wyspy Graciosa na Azorach. Mjr. Idzikowski chciał lądować w polu.

zobacz więcej
– Wracają z defilady na święto jedenastego listopada.
– Była defilada?
– Dzisiaj rano.

(…)Po 5 milach szeregi żołnierzy się rozstąpiły, a karetka przed nami ruszyła w dół śliskiego zbocza ku tonącemu w ciemnościach polu. Podążałam za nią, aż się zatrzymała, obryzgując błotem moje auto. Nie było widać nic poza światłami tuzina samochodów, które nas uprzedziły.

Gdzie mój mąż?

– Pani jest Kostanecka? – usłyszałam głos wieśniaczki. – Tak pomyślałam, przez pani perły. Tam jedna dama nie żyje. Jej perły wyglądają tak samo. Pani mąż mówił, że przyjedziecie z waszym synkiem. Czeka na panią.
– Na pewno nie jest ranny – odpowiedziałam.
– Jeden pan tak powiedział. Miał płaszcz w szaro-czarną kratę.
To on. Dzięki Bogu!

Część pasażerów podążała w stronę autobusu, który stał w polu dwa auta za nami. Niektórzy szli o własnych siłach, innym pomagali żołnierze. Było ich widać w świetle samochodowych lamp.

– Gdzie jest mój mąż? Pan Kostanecki? – zapytałam.
– Bardzo z nim źle... bardzo... bardzo.
– Co to znaczy?
– Może nie przeżyć. Och, to przerażające! Przerażające! Och! Och!
– Byłem kolegą pani męża. Biedactwo! On jest w bardzo złym stanie.
– Proszę wracać do samochodu, madame. Musimy uruchomić autobus. Pani pojazd blokuje drogę.

Zjechałam trochę w bok. Gdy autobus wyruszył, pojawił się samochód z Michałem.

– Mamulka zginęła – powiedziałam do niego.
– Widziałaś ją?
– Czekałam tutaj na Jana. Możemy spróbować ich poszukać.
– Czy z Janem wszystko dobrze?
– Tak mi powiedziała jakaś kobieta. Inni pasażerowie mówią, że on jest ciężko... – Nie byłam zdolna wypowiedzieć tych słów.
– Gdzie doszło do wypadku?
– Ludzie nadeszli stamtąd.
„Amerykańska Polka. Z miłości do mężczyzny i jego kraju”
Po trzech krokach grząskie błoto wessało moje buty. W mroku nic nie widziałam. Schyliłam się, by je podnieść, a kiedy się wyprostowałam, Michała nie było. – Michale!

Bez odpowiedzi. Nasza mała suczka podeszła, węsząc, do moich nóg. – Szukaj pana. Mógł zasłabnąć na tym polu – zwróciłam się do psa.

Rzeczywiście, jak mielibyśmy odnaleźć Jana, gdyby zemdlał? Mógłby umrzeć z wychłodzenia, zanim do niego dotrzemy. Nawet reflektory samochodowe przebijały się przez mgłę jedynie na niewielką odległość. Natrafiłam na żołnierzy strzegących miejsca, gdzie rozbił się samolot.

– Pan Kostanecki – dopytywałam się gorączkowo. – Szukam pana Kostaneckiego. Powiedzcie mu, że auto stoi przy innych samochodach.

Wokół niewidocznego rozbitego samolotu stali w szeregu żołnierze. Nie pozwolili mi podejść bliżej. Pośrodku kręgu poruszał się lekarz, opatrujący rozciągnięte na ziemi sylwetki. Po lewej stała pusta karetka. Stanęłam obok, czekając, podczas gdy przyniesiono pierwszego rannego: mężczyznę, którego obandażowaną głowę okrywał brudny koc w szkocką kratę.

– Kto to? – spytałam sanitariuszy.
– To pan Beer.
– A tam?
– Żona tego pana.

Przed wylotem do Smoleńska zostawił jej kartkę: Do zobaczenia w niedzielę

Anna chciała się pożegnać z tatusiem. Wcześniej w Katyniu była dwa razy: w roku 1946 po drodze z Kazachstanu i w roku 2000 na poświęceniu pomnika ofiar i cmentarza.

zobacz więcej
Przeniesiono na noszach śmiertelnie bladą kobietę, a po niej następną. (…)

– Sprawdzę, co należy zrobić w sprawie Mamulki i zaraz wrócę – zapewnił Michał. – Zaczekaj w aucie.

(…) Potrzeba odnalezienia Jana była we mnie tak silna, że ku zdumieniu pozostałych kierowców zawróciłam auto z taką łatwością, jakby stało na chodniku. Błoto, koszmar śmierci Mamulki i mgła, która okrywała wszystko ciemnym całunem, nie mogły zagrodzić mi drogi. Gdy Michał wrócił do samochodu, pojechaliśmy do Warszawy, jakby moje oczy potrafiły przeniknąć ciemność. Reflektory nie działały, ale utrzymywałam kurs między kolumnami żołnierzy, sunącymi ciężarówkami i chłopskimi furmankami. Mogłam jechać wolno. Nie odczuwałam presji czasu, ponieważ Jan przytrzymywał moją dłoń, a jego głos rozbrzmiewający przy uchu wskazywał drogę. Jak lunatyczka, nieświadoma posiniaczonych i bosych stóp, wjechałam wolno do miasta, a potem dotarłam przez nie do naszego domu.

– Janie! – zawołałam, otwierając drzwi.

Jan nie telefonował. Dzwonek się nie odezwał (…).

Włożyłam buty i wyszliśmy, kierując się do szpitala. Przed recepcją ustawiła się kolejka.

– Pana Kostaneckiego nie przywieziono z miejsca wypadku – poinformował nas dyżurny.
– Może do innego skrzydła? – zapytał Michał.
– Tak... niezidentyfikowane zwłoki znajdowały się w ambulansie, który odjeżdża do kostnicy.

Wybiegliśmy na zewnątrz. Karetka stała przed drzwiami, kierowca niedbale palił papierosa.

– Był pan na miejscu wypadku?
– Tak.
– Czy tu w środku ktoś jest?
– Polecono mi nikogo nie wpuszczać.

Szarpnęliśmy drzwi, otwierając je na oścież. Czy to naprawdę mógł być Jan? Zniekształcona twarz, cała postać oblepiona błotem! Nawet nie przykryto go kocem.

– To mój mąż. Proszę go zawieźć do mojego domu.
– Dostałem rozkaz! Muszę pojechać do miejskiej kostnicy.
– Jeśli wy nie pojedziecie tą karetką do mojego domu, ja to zrobię – oznajmiłam, wskakując na siedzenie kierowcy.
– Mam rozkaz – powtórzył burkliwie szofer, gdy wcisnęłam sprzęgło.
– Możecie jechać z nami.
– Poprowadzę, jeśli mi pani powie, gdzie mam jechać.
– Michale, usiądź obok kierowcy. Ja zostanę z Janem.

Nie potrafię się modlić

(…) Jakie to okrutne, że Jan odszedł, zanim jego praca o „manipulowaniu kursami walut” dotarła do amerykańskich wydawców. Przekazał tylko jeden artykuł o ekonomii matematycznej Amerykańskiemu Stowarzyszeniu Ekonomicznemu. Próbowałam nie patrzeć na subtelne rysy twarzy, zniekształconej teraz przez śmierć, ani nie stawiać pytań nadchodzącym pustym latom. Jedno i drugie wydawało się pozbawione znaczenia. Dlaczego się nie sprzeciwiłam? I nie domagałam się dotrzymania obietnicy, że nie będzie podróżował samolotem? „Ponieważ – przemówił wewnętrzny głos – śmierć nie jest kwestią przypadku”. – Amen. Bądź wola Twoja.
(…) Karetka zatrzymała się. Dwóch mężczyzn wniosło Jana po schodach. „Pan nie żyje”. Stojące na schodach pokojówki płakały. Tylko suczka machała ogonem i podskakiwała wokół noszy, by polizać zwisającą bezwładnie rękę.

– Połóżcie go w bawialni.
– Wezwijcie księdza.
– I przedsiębiorcę pogrzebowego.
– Musimy zadzwonić do Krakowa.
– Tak. Trzeba powiedzieć Tatusiowi, zanim dowie się z radia.

(…) Podczas uroczystości w gmachu opery na cześć odzyskania niepodległości prowadzący uczynił pauzę, aby nadano komunikat radiowy. Przyjaciele, którzy go usłyszeli, przybyli natychmiast. Uklękli przy Janie i modlili się. Co oni mówili? Odebrali mi go i wydawało im się, że mu pomagają, podczas gdy ja stałam z boku.

– Nie potrafię się modlić. To wszystko nic dla mnie nie znaczy.
– Święta Mario, Matko Boża...

Zabrałam Króla Leara i udałam się do swojego pokoju. „Na tym – pomyślałam – polega poziom naszego życia. Wolę poczytać w nocy, niż zapaść w sen”. Cała moc Szekspira nigdy nie była tak przejmująca ani niedola króla Leara nigdy nie wydawała się tak rzeczywista jak owej nocy (…).


Wcześnie rano Andrzej wbiegł do naszego pokoju.

– Gdzie jest mój tatuś?
– Poszedł w inne miejsce.
– Kiedy wróci?
– Na razie nie wróci. Odszedł do nieba, wysoko ponad chmury.
– Nieprawda. Ten okropny pilot zabił mojego tatusia. Spadł i się rozbił. Samolot zrobił bum!
(…) Przez cały dzień odwiedziły dom długie korowody ludzi. Setki osób przychodziły i zostawiały wizytówki. Dzwonek przy drzwiach odzywał się nieustannie. Goniec przynosił telegramy – ponad tysiąc wiadomości z różnych regionów Polski, Francji i Włoch, z Anglii i Ameryki. Kwiaty – wielkie, strzępiaste, żółte chryzantemy i mirtowe wieńce. Wielu przychodziło się modlić i stało przy trumnie, płacząc cicho, a potem odchodzili bez słowa.

Któryś z kuzynów wezwał modystkę i wzięto miarę na długi czarny welon, który sięgał niemal do ziemi, spowijając całkowicie mnie i mój ubiór.

Ciało Mamulki wydano następnego dnia po tym, jak urzędnicy państwowi zakończyli śledztwo dotyczące zgonów i ustalili przyczynę wypadku. Mamulka była po śmierci równie pogodna jak za życia, które wydawało się spełnione. Zmarła miesiąc po tym, jak z polecenia lekarza zrezygnowała z przewodniczenia Związkowi Komitetów Parafialnych. Zginęła szybko, jak nowoczesna kobieta, w sposób nowoczesny. Oszczędzone jej było upokorzenie długiego, powolnego starzenia się. Dumny uśmiech gościł na jej twarzy – wyzwanie dla tych, którzy umierają, leżąc na wznak we własnych łóżkach!

Ale twarz Jana wyglądała inaczej. Widniało na niej cierpienie wywołane tym, że w obliczu śmierci nie zdoła już chronić nas dwojga.

Trzymałam dłoń biednego Tatusia

(…) Na pogrzebie zachowałam spokój, ponieważ Jan tego by sobie życzył. Odkryłam, że nasze dusze są jeszcze mocniej połączone niż przedtem. Imponujące laurowe wieńce przysłane na pogrzeb przez ministerstwa i rozmaite firmy wydawały się jedynie należnym hołdem, gdy rozstawiono je wokół grobowca. Czułam cień Jana przy sobie i ufałam, że moja „wiara” daje mu taki sam spokój po śmierci, jakim cieszył się za życia.
Warszawa, 15 listopada 1937. Pogrzeb Jana i Janiny Kostaneckich na cmentarzu Powązkowskim. Jako pierwsi z kościoła św. Karola Boromeusza wychodzą (od lewej): Michał Kostanecki, Dorothy Adams (cała na czarno), Kazimierz Kostanecki. Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe
Trzymałam mocno dłoń biednego Tatusia, gdy przepływał obok tłum ludzi składających kondolencje. Przypomniałam sobie, jak barbarzyńskim obyczajem zawsze mi się to wydawało. Ale teraz cieszyłam się, że mogę podziękować tej gromadzie przyjaciół, którzy dotrwali do końca w przenikliwym listopadowym zimnie, dając świadectwo swego przywiązania do Jana i Mamulki.

Gdy po ceremonii jechaliśmy do domu, biskup Szlagowski zapytał: – Czy nabożeństwo przyniosło ci pociechę? Odczytałem specjalnie dla ciebie kilka pacierzy z anglikańskiego modlitewnika.
– Jestem głęboko wdzięczna, stryju biskupie. Wszystko zdawało się tak dopełnione i wspaniałe, że poczułam, iż naprawdę powinnam przejść na katolicyzm.
– Działałabyś pod wpływem emocjonalnego impulsu. Religia jest znacznie ważniejsza jako filozofia intelektualna i sposób życia. Za rok, jeśli będziesz pilnie studiować, możesz podjąć decyzję.
– Przekona się stryj biskup, że mówię poważnie.

Tatuś powstrzymał mnie, kładąc dłoń na moim ramieniu. – Wiesz, jak bardzo Mamulka się o to modliła. To nie powinna być pochopna, pospiesznie podjęta decyzja, której będziesz później żałować. Zawsze powtarzała: „Dorothy nie powinna zostać katoliczką z poczucia obowiązku wobec rodziny. Nie tak ją wychowywano” (...)

W krakowskim „Czasie” [nr 311 z 13 listopada 1937] napisano o Janie: „Po rodzicach odziedziczył zdolności wszechstronne, inteligencję wybitną, zainteresowania rozległe. [...] Natura wyposażyła go szczodrze: obok intelektu bogatego, obdarzyła go charakterem wyjątkowo szlachetnym i prawym, dobrym, prostym, serdecznym i przyjaznym, a również i dużym wdziękiem, który jednał mu serca ludzkie. [...] Poza ekonomią znał się również na sztukach pięknych, na malarstwie, którego był prawdziwym znawcą [...]. Głupi, potwornie głupi wypadek przeciął pasmo jego młodego życia. Życie to było nadto opromienione szczęściem rodzinnym [...]. Państwo Janowie Kostaneccy pomimo młodego wieku [...] mieli wyjątkowo liczne grono oddanych i wiernych przyjaciół... Tyle nadziei rokował. Tak wszystko zdawało mu się wróżyć piękne, szczęśliwe i owocne życie [...]. Los chciał inaczej. [...] Nic nie zostało – jeno wspomnienie jego dobrego, pięknego i zawsze trochę melancholijnego uśmiechu”.

– Dorothy Adams

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy


Tytuł i śródtytuły od redakcji
Zdjęcie główne: Szczątki samolotu pasażerskiego, który 11 listopada 1937 roku rozbił się niedaleko Mysiadła pod Warszawą. Fot. NAC/IKC
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.