Koronny argument przeciwników powstania granicy mówił, że może to oznaczać powrót terroru, bo paramilitarne organizacje katolickich republikanów nie pogodzą się z osłabianiem więzów międzyirlandzkich. Drobne zamachy bez ofiar, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich trzech lat, traktowano jako ostrzeżenie. Czy słusznie? Nie wiadomo. Nie ma żadnych oczywistych wskazówek, żadnych deklaracji ani zapowiedzi, które pozwalałyby sądzić, że powrót terroru jest realny. Samą teoretyczną tego możliwość traktowano jednak poważnie, choć jest też możliwe, że wykorzystano ją w charakterze skutecznego straszaka.
To rozwiązanie zdecydowanie odrzucają ulsterscy protestanci, a ich stanowisko ma znaczenie również dla funkcjonowania rządu w Londynie. Boris Johnson jest w lepszej sytuacji niż niegdyś rząd Theresy May, który musiał liczyć się ze zdaniem unionistów, bo od nich zależało jego istnienie. Rząd Johnsona ma za sobą większość w Izbie Gmin, a zatem większą swobodę działania, ale sprawy Irlandii Północnej są dziś nie mniej delikatne niż dawniej i władze w Londynie nie mogą sobie pozwolić na lekceważenie oczekiwań protestantów. Dlatego Boris Johnson stara się dbać o dobre stosunki z unionistami, zapewniając – co uczynił podczas swej niedawnej wizyty w Belfaście – że do powstania stałej granicy biegnącej przez Morze Irlandzkie „może dojść tylko po moim trupie”.
Tu dygresja: terminologia określająca społeczności ulsterskie jest specyficzna, nie zawsze zgodna z rozpowszechnionymi odczuciami. Katolicy dzielą się na nacjonalistów i republikanów. Zaskakiwać może to, że nacjonalistami nazywani są ci, którzy mają poglądy umiarkowane, natomiast republikanie to odłamy najbardziej radykalne - co zresztą czytelnie ilustruje nazwa IRA i organizacji, które się z niej wywodzą. Protestanci z kolei mają w swym gronie unionistów, czyli zwykłych zwolenników unii z Wielką Brytanią, i radykalnych lojalistów. Lojalistami są członkowie grup paramilitarnych, fanatycznie przywiązani do idei unii i stosujący terror wobec katolików.
Pod osłoną murów pokoju
Po zawarciu porozumienia, złożeniu broni i samorozwiązaniu grup paramilitarnych w Ulsterze, jak się zgrabnie mówi, zapanował spokój, choć nie ma tu pokoju. Byłby on możliwy, gdyby obie społeczności zdobyły się na prawdziwe pojednanie. Ale do tego jest ciągle daleko. Wspólny parlament i rząd funkcjonują, ale nie bez przeszkód, na tyle poważnych, że po ostatnich wyborach na dłuższy czas bezpośrednie rządy musiał przejąć Londyn. Wznoszone przez lata wysokie, solidne mury, które oddzielają dzielnice protestanckie od katolickich i w związku z tym nazywane są, może i nie bez racji, „murami pokoju”, nie zniknęły, mimo planów, by rozpocząć ich likwidowanie. Mieszkańcy Belfastu i paru innych miast wcale tego nie pragną, bo mury dają im poczucie bezpieczeństwa.