„My sami” po irlandzku. Partia związana z terrorystami wraca na salony
piątek,
21 lutego 2020
Po lutowych wyborach ma aż 37 deputowanych, o dwóch więcej niż rządzące przez ostatnie lata ugrupowanie Fine Gael. I minimalnie tylko ustępuje największej, 38-osobowej frakcji partii Fianna Fáil. Jak to możliwe, że parias przekształcił się w prawdziwą gwiazdę polityczną? W dodatku parias, na którym najfatalniej ciąży przeszłość. To zresztą zakrawa na paradoks, że na dystans trzymana jest partia najmocniej obstająca przy zjednoczeniu Irlandii.
Gdy w 1997 roku reprezentant Sinn Féin, partii związanej z Irlandzką Armią Republikańską (IRA), Caoimhghín Ó Caoláin znalazł się w Dáil Éireann, izbie niższej irlandzkiego parlamentu, stąpał po kompletnie nieznanym gruncie. Był pierwszym od przeszło 40 lat deputowanym swej partii, wrogo traktowanym przez innych posłów, którzy w polityku z Sinn Féin widzieli obcy, niechciany, może nawet groźny element. Był sam przeciw wszystkim.
– Pojawienie się Sinn Féin w samym centrum tego państwa, w jego gnieździe politycznym, to był prawdziwy szok – opowiada teraz Ó Caoláin brytyjskiemu tygodnikowi „The Observer”. – Reprezentowałem wyborców okręgu Cavan-Monaghan, ale także, jako jedyny deputowany Sinn Féin, sposób myślenia i stanowisko, jakie zajmowali republikanie jak Irlandia długa i szeroka. Atmosfera była lodowata. W moim biurze był tylko jeden człowiek do pomocy: Mícheál Mac Donncha, późniejszy burmistrz Dublina. Ale mimo wyczuwalnej wrogości, robiliśmy swoje.
Słowo wyjaśnienia: „republikanami” nazywa się w Irlandii najbardziej radykalnych zwolenników zjednoczenia kraju. To także nawiązanie do nazwy IRA, aktywnej od początku XX wieku antybrytyjskiej organizacji terrorystycznej, która kilkanaście lat temu ostatecznie złożyła broń. Umiarkowanych określa się mianem „nacjonalistów”. Przeczy to, jak widać, utrwalonemu rozumieniu obu tych terminów. Stwierdzenie „jak Irlandia długa i szeroka” jest zaś nieprzypadkowe, bo Sinn Féin to jedyna partia, która działa w całej Irlandii – zarówno w republice, jak w Irlandii Północnej.
Caoimhghín Ó Caoláin nie zasiada już w parlamencie. Po 23 latach nieprzerwanej obecności w Dáil postanowił nie ubiegać się o mandat i przejść na polityczną emeryturę. Ale jego partyjni koledzy są w zupełnie innej sytuacji niż przed laty on sam. Przede wszystkim jest ich dużo.
Po wyborach, które odbyły się na początku lutego, Sinn Féin ma aż 37 deputowanych na ogólną liczbę 160 i w dodatku minimalnie tylko ustępuje największej, 38-osobowej frakcji partii Fianna Fáil. Na trzecim miejscu, z 35 mandatami, znalazło się rządzące przez ostatnie lata ugrupowanie Fine Gael.
Partia z rezerwą
Sinn Féin, która w poprzedniej kadencji miała 22 mandaty, odniosła sukces tak wielki, że szok był wcale nie mniejszy. Ale trudno nie zauważyć, że choć ostracyzm zelżał i nowi deputowani Sinn Féin nie muszą się obawiać, że zostaną otoczeni kordonem sanitarnym, pewien dystans nadal istnieje. Podczas kampanii wyborczej przywódcy wszystkich partii zgodnie wykluczali jakąkolwiek współpracę z Sinn Féin i dopiero jej doskonały wynik sprawił, że ten i ów zaczął się łamać. Na przykład Micheál Martin, lider Fianna Fáil, który podkreśla, że wierzy w głos ludu, a wymowy liczb – czytaj: poparcia dla Sinn Féin – nie można lekceważyć.
Kościół, jeżeli nadal będzie tak bojaźliwy, nie będzie w stanie przeciwstawić się laicyzacji.
zobacz więcej
Siły trzech głównych partii są jednak tak bardzo wyrównane, że negocjacje nad utworzeniem rządu – koalicyjnego albo mniejszościowego z poparciem któregoś z mniejszych ugrupowań – będą bardzo trudne. Jest mało prawdopodobne, by stanowisko taoiseacha, czyli premiera, powierzono Sinn Féin, choć jej przewodnicząca Mary Lou McDonald jest na to gotowa. Ten moment chyba jeszcze nie nadszedł. Ale fakt, że w ogóle można rozważać taką ewentualność, sam w sobie wiele mówi. Podobnie jak to, że Sinn Féin przełamała wieloletnią dominację dwóch wielkich partii, które na zmianę rządziły Irlandią od początku istnienia republiki.
W dodatku tylko Sinn Féin może nie obawiać się nowych wyborów, a jest to perspektywa realna, jeżeli partie nie zdołają utworzyć rządu. Pod względem liczby zebranych głosów już teraz, z poparciem na poziomie 24,5 proc., zajęła pierwsze miejsce. Zdobyła 15 mandatów więcej niż miała do tej pory.
Jej kandydaci szli jak burza (z przedstawicielem Sinn Féin przegrał między innymi premier Leo Varadkar, który w swym okręgu zajął drugie miejsce). Ale najważniejsze jest to, że partia uzyskała tak dobry wynik, choć z ostrożności nie we wszystkich okręgach wystawiła kandydatów. Jeżeli naprawi ten błąd, pod każdym względem może być pierwsza. Sinn Féin, w przeciwieństwie do innych partii, dysponuje więc znaczącą rezerwą, i to jest potężny atut.
Cienie przeszłości
Jak to możliwe, że parias przekształcił się w prawdziwą gwiazdę polityczną? W dodatku parias, na którym najfatalniej ciąży przeszłość. To zresztą zakrawa na paradoks, że na dystans trzymana jest partia najmocniej obstająca przy zjednoczeniu Irlandii. Ten wielki cel nieco przyblakł po podpisaniu, w 1998 roku, porozumienia pokojowego z Wielkiego Piątku, ale jednak całkowicie nie zniknął, zwłaszcza w Irlandii Północnej.
Na Sinn Féin jednak nadal ciąży odium współpracy z IRA – największej z licznych organizacji paramilitarnych katolickich republikanów. Sinn Féin była z IRA ściśle związana jako jej skrzydło polityczne. Czasy, gdy niemal codziennie prasa pisała o akcjach terrorystycznych IRA i innych grup, dawno minęły, przypomnijmy więc parę podstawowych faktów.
Początki IRA sięgają 1917 roku i późniejszej irlandzkiej wojny domowej, ale na dobre Irlandzka Armia Republikańska wraca do gry w połowie lat 60., wraz z walką o prawa północnoirlandzkich katolików. Wskutek rozłamu wyłania się z niej wówczas tzw. skrzydło tymczasowe (Provisional IRA), które nie akceptuje działań pokojowych i politycznych i o zjednoczenie Irlandii walczy terrorem.
IRA oczywiście nie była jedyna. Irlandia Północna, ale także Irlandia i Wielka Brytania stały się na długie lata widownią działalności wielu grup, o różnej proweniencji i różnej orientacji. Równie, a niekiedy nawet bardziej aktywne niż IRA były ugrupowania lojalistów, czyli paramilitarne organizacje protestanckie, a także mniejsze, ale bardzo zajadłe grupy katolickie. W rezultacie ich działań w ciągu niemal 40 lat zginęło 3500 ludzi. Ponad 1700 osób, czyli mniej więcej połowa, to ofiary IRA.
Premier Boris Johnson nie ma zamiaru prowadzić żadnych rozmów z unijnymi partnerami, póki nie zgodzą się oni na ponowne omówienie kwestii granicy wewnątrzirlandzkiej.
zobacz więcej
Na swoim koncie IRA ma prawdziwie spektakularne zamachy, takie jak podłożenie bomby podczas dorocznej konferencji konserwatystów w Brighton w 1984 roku (pięć ofiar śmiertelnych, ale bez premier Margaret Thatcher, która była głównym celem) oraz zabicie lorda Mountbattena, wuja królowej i ostatniego wicekróla Indii; zginął, wraz z rodziną, na własnym jachcie, wysadzonym w powietrze w 1979 roku. A oprócz tego dziesiątki mniejszych i większych zamachów, bombowych lub przy użyciu broni palnej, których ofiarą padali przeciwnicy, żołnierze brytyjscy, domniemani informatorzy służb bezpieczeństwa i zwykli ludzie. I sami terroryści – bo śmierć poniosło na przykład ok. 300 członków IRA.
Strategia urny
Od takich powiązań niełatwo się odciąć i to właśnie obciąża Sinn Féin, związaną z IRA wieloma nićmi, zwłaszcza personalnymi. Doskonale wiadomo, że najbardziej prominentni działacze tej partii, przede wszystkim jej wieloletni przewodniczący Gerry Adams i jego zastępca Martin McGuinness zajmowali wcześniej wysokie stanowiska w strukturze wojskowej IRA – Adams w Belfaście, a McGuinness w Derry. Jednocześnie to oni właśnie, widząc, że terrorem nie da się wymusić zjednoczenia Irlandii – choć bez wątpienia da się podtrzymać zainteresowanie tematem – zainicjowali drogę polityczną. To tzw. strategia urny, uzupełnienie oczywistej u terrorystów „strategii karabinu”.
Ta nowa droga doprowadziła do zawieszenia broni najpierw przez IRA, a później przez inne – prawie wszystkie – organizacje; a także do podpisania porozumienia pokojowego i do rozbrojenia grup paramilitarnych. Ale nie zamknęła przeszłości, bo było to niemożliwe. Do dzisiaj mnóstwo jest spraw niewyjaśnionych: kto i dlaczego zginął, kto wydał rozkaz, kto go wykonał, gdzie spoczywają ofiary skrytobójczych morderstw. Rodziny ofiar chcą znać prawdę. Ale sprawcy, nawet gdy dawno zerwali ze stosowaniem terroru, wyznali grzechy i wyrazili skruchę, niekoniecznie chcą tę prawdę ujawniać. I nie zawsze mogą.
Taka właśnie ponura historia, i to z odległej przeszłości, mogła była fatalnie zaciążyć na wyniku Sinn Féin, gdyby nie wyczucie jej kierownictwa. Chodzi o sprawę porwania i zamordowania Jean McConville, mieszkanki jednej z katolickich dzielnic Belfastu, wdowy i matki dziesięciorga dzieci. W grudniu 1972 roku została ona, na oczach dzieci, wyciągnięta z własnego domu, wywieziona poza miasto i zastrzelona. IRA przyznała się do jej zabicia, twierdząc, że Jean McConville była informatorką brytyjskich sił bezpieczeństwa.
Okoliczności zabójstwa są więc dobrze znane, odnaleziono nawet ciało zamordowanej, nie ma tylko odpowiedzi na fundamentalne pytanie: kto wydał rozkaz? Otóż z relacji i zeznań kilkorga bojowników IRA wynika, że zrobił to sam Gerry Adams, wówczas jeden z dowódców Belfast Brigade, a później przewodniczący Sinn Féin. Adams, który temu zaprzecza (zawsze zresztą utrzymywał, że nigdy nie należał do IRA, choć w to nikt nie wierzy), parę lat temu był w tej sprawie przesłuchiwany i nawet aresztowany, ale został zwolniony z braku dowodów.
Pięć lat na referendum
Czy gdyby Gerry Adams nadal stał na czele Sinn Féin – którą kierował przez prawie 35 lat! – odniosłaby ona tak duży sukces wyborczy? Raczej nie. Sprawa Jean McConville przygasła, ale nie została zapomniana i w tej sytuacji obecność Adamsa mogłaby odstraszać wielu potencjalnych wyborców. Ale Adams sam przed dwoma laty zrezygnował z kierowania Sinn Féin, nie kandydował także w ostatnich wyborach. Wielu ludzi uważa, że to dobrze.