Historia

Wspomnienia sowieckiego żołnierza z Afganistanu: Idę po swoją kulę w brzuch

Lejtnant Jeriomienko, który był najstarszy – skończył 23 lata i jesienią zamierzał się żenić, miał wydłubane oczy, ucięty nos i prawie wszystkie palce na rękach. Leżał bez kamizelki i radiostacji.

Wiadomości o sowieckiej agresji w Afganistanie w 1979 roku przenikały do Polski szybko i wyraziście – i choć znaliśmy niewiele szczegółów, to przecież nasze sympatie były jednoznaczne, bo bajki o „bratniej pomocy” Polacy przerobili na własnej skórze. Skąpe notatki z zachodniej prasy, reportaże i, z czasem, większe opracowania były czytane chętnie i przekazywane z rąk do rąk, bo przecież oficjalnie żadnych książek nie było. Dopiero po roku 1989 pojawiły się relacje afgańskich bojowników czy tych, którzy ich wspierali.

Tym razem mamy inną sytuację, bo Ośrodek Karta wydał afgańskie wspomnienia żołnierza Armii Radzieckiej zatytułowane „Jak się zostaje albinosem” . Zigmas Stankus, chłopak z Kłajpedy, z wyrazistą litewska tożsamością – wołali na niego „Łabus”, czyli Litwin – był zwyczajnym poborowym, a nawet – pisze – „uważałem się za lepszego od innych, bo miałem już nie 18, tylko 19 lat i byłem dobrze przygotowany fizycznie”. W październiku 1979 roku, po intensywnym szkoleniu w Ferganie – ale nie takim, jakie naprawdę miało się potem przydać – znalazł się w Afganistanie, o czym nawet nie mógł napisać do matki. W 1980 dowiedział się, że w Moskwie odbywa się olimpiada i nie rozumiał, dlaczego zachodnie kraje ją bojkotują. W 1981 słyszał o „zamieszkach” w Polsce i marzył, żeby znaleźć się tam, gdzie są piękne dziewczyny, spokojne życie, ładne budynki. Bo w Afganistanie – pisze – „Duszmani skaczą po górach jak kozice, znają wszystkie przejścia, skały, groty, kryjówki i bawią się z nami, jak chcą. W równym polu zapędzilibyśmy ich w barani róg, ale nie w tych przeklętych górach... Nie znamy ich języka ani obyczajów – nic. Narzucany socjalistyczny sposób życia im się nie podoba. Choć są biedni i niepiśmienni, zabieramy im ostatnie mienie. Naigrawamy się ze świętych dla nich rzeczy – wchodzimy do haremów, bezcześcimy świątynie. Strzelamy do ich braci, sióstr, czasem nawet do jedynego bydełka, jakie mają. I im dalej, tym są oni silniejsi, wytrwalsi, odważniejsi. Walczą wszyscy mężczyźni, nawet nastoletni”.

Zigmas przeżyl, choć zginęło tak wielu jego kolegów, że przestał liczyć. Jego wspomnienia z Afganistanu, w tłumaczeniu Jana Sienkiewicza, wydał Ośrodek Karta. Opisy życia żołnierzy w sowieckim wojsku i walk, jakie toczy ono z afgańskim społeczeństwem są we wspomnieniach autora tak nasycone brutalnością i naturalizmem, że aż trudno było wybrać fragmenty do przedruku. A przecież wojny nadal trwają. I to nie na odległych kontynentach, ale tu, w Europie, na ukraińskiej ziemi chociażby, gdzie w Doniecku, Ługańsku czy na Krymie stacjonują rosyjskie wojska. Co więcej, dla żołnierzy, jak pisze Zigmas Stankus, wojna się nie kończy, nawet jeśli spoleczeństwo zaprzecza – jak w przypadku Afganistanu – że w ogóle się odbyła. „My was tam nie wysyłaliśmy” – notuje z goryczą autor słyszane po upadku Związku Sowieckiego słowa, konstatując, że „wojna wciąż tkwi w nas”. A kiedy o tym mówimy – przestrzega – patrzą na nas jak albinosów.
„Jak się zostaje albinosem” w przekładzie Jana Sienkiewicza, wyd. Ośrodek Karta
Rano wyruszyliśmy w góry. Już pierwszego dnia w menażkach i zapasowych kanistrach skończyła się woda. Gdybyśmy zeszli po nią na dół, stracilibyśmy całą dobę. Drugi dzień bez wody robiło się ciężko – od upału bolały oczy, kręciło się w głowie. Język był całkiem suchy i miało się uczucie, że usta pełne są takiegoż suchego piasku. Noc minęła trudno. Ciągle kusiła myśl, żeby samowolnie skoczyć w dolinę, wpaść do jakiego strumienia i pić, aż brzuch pęknie albo kto zastrzeli (…)

Potnieć nie było czym, szliśmy jak pijani, bo nie tylko chciało się pić, ale i dwie doby nie jedliśmy. Na myśl o jedzeniu miejsca w głowie już nie zostało – chciało się tylko pić (…). Że w tym górskim masywie nie jesteśmy sami, przekonywały dolatujące do nas odgłosy wymiany strzałów. Sami stanowiliśmy otwarty cel zarówno z góry, jak i z dołu. Rozkazy są jednak do wykonania, nie do omawiania. Na przeklinanie nie było już sił.

•••


W połowie trzeciej doby zauważyliśmy wąziutki strumyk. Polityczny poprosił przez radio o pozwolenie zejścia. Nie dostał go, popatrzył na nasze twarze o spiekłych białych wargach i chyba pierwszy raz w życiu nie usłuchał rozkazu. W dodatku, góry stawały się coraz niższe względem podłoża kotliny. Oznaczało to, że zbliżamy się do jej początku.

Walczą w Syrii, na Ukrainie i w Afryce. Ich straty idą w tysiące. Bunt rosyjskich najemników

Najemnicy z Grupy Wagnera są na zajętych przez separatystów obszarach Ukrainy - twierdzą media.

zobacz więcej
Podzieliliśmy się na dwie grupy. Ja dowodziłem pierwszą, polityczny – drugą. Pierwsza grupa schodzi w dół, pije, napełnia menażki, druga leży gotowa osłonić nas ogniem. Potem zejdą oni, a my będziemy ich kryć.

Kiedy jesteśmy na dole, dwóch pije i nabiera wodę do menażek, reszta w osłonie. Zmieniając się, wciąż pijemy. Jednych, zwłaszcza nowicjuszy, trzeba było odganiać od wody, żeby nie popękały im żołądki. Ci jednak gotowi byli raczej umrzeć, niż dać się odpędzić. Bici kolbami automatów i kopani, nabierali wodę do hełmów, do menażek i dalej chłeptali. W końcu z pomocą innych udało się przegonić ich od strumienia i ułożyć do osłony drugiej grupy, bo ci, rwąc się do wody, już nam wymyślali od najgorszych.

Póki druga grupa piła, my leżeliśmy gotowi do strzału. Ci, którzy już bywali w górach, pili małymi łyczkami, robiąc dłuższe przerwy, nowicjusze zaś chlali prosto z hełmów, nie mogąc się napić i nie słuchając naszych rad.

Jakoś doszliśmy do siebie. Zda się, dopiero teraz usłyszeliśmy z daleka i bliska wystrzały i dopiero teraz zrozumieliśmy, gdzie jesteśmy. Znów pojawił się lęk przed śmiercią, który czuć już przestaliśmy.

Kiedy druga grupa podchodziła do nas, by zająć obronę niedużego pagórka, rozległy się wystrzały. Strzelano z bliska, a ja byłem dziesięć metrów dalej od innych za wygodnym kamieniem. Razem z innymi walić na oślep po kamieniach nie było sensu. Penetrowałem wzrokiem każde wgłębienie i wklęśnięcie, ale nijak nie mogłem dokładnie ustalić, skąd strzelano.
Sowieccy żołnierze w Kandaharze (1979-1988). Fot. Dostawca: PAP/RUSSIAN LOOK
Najpierw strzelał jeden, zmieniając pozycje. Chłopcy, kto tylko się nie lenił, stebnowali skały. Kiedy ochota strzelania na chwilę ustała, usłyszeliśmy jakieś zdanie w gardłowym języku afgańskim, którego nie zrozumieliśmy. Starszy szeregowy drużyny Griaznow zrozumiał widać, że to skierowana do nas propozycja poddania się, wyskoczył zza kamienia i strzelając z biodra, wrzeszczał jak wariat:
– Chuj tobie w dupę, żywych nas nie weźmiesz!

Najprędzej był to rozkaz odcięcia nas od tyłu, bo na prawym skrzydle od strony gór rozległy się krótkie serie z pepeszy. Znaleźliśmy się w sytuacji zwanej „gołe boki”. Trzeba było odchodzić, póki nie odcięto nam tyłów. Przekazaliśmy sobie komendę cofania się, żeby nikt nie został, nie usłyszawszy. Odchodzimy to odchodzimy, tylko jak, kiedy „boki gołe”?

W tej chwili przyleciały pierwsze pociski moździerzowe 82 mm, które polityczny zamówił przez dowódcę kompanii. Oczywiście, wszystkie wybuchły na zajmowanych przez nas pozycjach. Nie czekając, aż nadleci druga salwa pocisków czy polityczny skoryguje ogień tych półgłówków od moździerzy, cofaliśmy się, a dokładniej – uciekaliśmy. Nie zapomnieliśmy przypomnieć politycznemu, żeby i on lepiej zrobił to samo. Wynieśliśmy dwóch rannych odłamkami pocisków moździerzowych.

Odwrót rosyjskich psów wojny. Najemnicy, snajperzy, instruktorzy

Tureckie fregaty bez problemu zestrzeliwały chińskiej produkcji drony Wing Loong II.

zobacz więcej
W aule połączyliśmy się z główną grupą. W kilku pobiegliśmy do rozstawionych moździerzy i solidnie nawaliliśmy artylerzystom w ryja. Rannych zanieśliśmy do maszyn, sami zaś ruszyliśmy węziejącą i płyciejącą w oddali kotliną.

•••


Po drodze spotkaliśmy 5 kompanię naszego batalionu. Jej dowódca był ranny odłamkiem w oko, z jednym plutonem już trzecią dobę nie było łączności. Kompanią dowodził korpulentny oficer polityczny. Piąta kompania pięła się w góry po lewej stronie kotliny, wzmocniony pluton naszej kompanii – w góry po prawej, nasz przerzedzony pluton z takimże mającym straty plutonem III i jego dowódcą lejtnantem Jeriomienką podążał dołem kotliny.

Środkiem kotliny płynęła rzeka. Gdzie woda, tam życie, a gdzie życie i woda, tam szukaj człowieka. Szliśmy, wciąż przystając i wytężając wzrok i słuch. Spieszyć się nie było dokąd, bo idący górami i tak za nami nie nadążali.

Po drodze sprawdzaliśmy domy. Najdziwniejsze, że nie wszyscy miejscowi zdążyli ukryć się w górach. W ich oczach taiła się bezdenna zgroza, zda się, zaraz zaczną krzyczeć ze strachu, choć jeszcze nikogo nie biliśmy.

Komuś z naszych przyszła do głowy udana myśl: wybraliśmy z aułu dziesięciu krzepkich mężczyzn. Obwiesiliśmy ich częściami moździerzy, oddaliśmy swoje ciężkie plecaki desantowe (znów dorzucono nam po trzy pociski). Mieliśmy z tego korzyść podwójną: nam samym było lekko iść bez ładunku, a poza tym mieliśmy żywą tarczę – mieszkańcy aułu nie będą przecież do nas strzelać, widząc między nami swoich sąsiadów. Ledwo jednak daliśmy naszym tragarzom komendę ruszania do przodu, jak pozostali mieszkańcy zaczęli głośno wyrażać gniew. Dla uspokojenia kilku przyszło nawet puścić serię nad głowami, bo nie znaliśmy jeszcze farsi [miejscowy język – przy.red.] na tyle, byśmy mogli im wyjaśnić, że nie prowadzimy ich na rozwałkę, tylko tymczasowo wykorzystujemy potencjał miejscowej siły.
Afgański mudżahedin w pobliżu dawnej bazy rebeliantów w górach Safed Koh. Fot. Robert Nickelsberg/Liaison/Getty Images
Słońce wisiało nad wierzchołkami gór. Jeszcze kilka chwil i skryje się za nimi, ściemni się. Dowódca kompanii Prochorenko, będący z główną grupą na prawym zboczu, dał rozkaz III plutonowi: podejść korytem wyschniętej rzeki w granicach widoczności, nasz pluton miał kryć. Zajęliśmy pozycje na polu kukurydzy.

Wychodząc z gołą głową (hełm gdzieś zgubił), lejtnant Jeriomienko powiedział:
– Idę po swoją kulę w brzuch.

Razem z nim poszła cała reszta plutonu: Locha, Wasia i Szumin z ostatniego zaciągu. Wasia miał zatknięty za pas długi zdobyczny nóż – cienki, lecz o mocnym ostrzu. Po jakimś czasie dobiegły nas odgłosy wystrzałów i wybuchów granatów. Trzeci pluton miał odezwać się w eterze, milczał jednak, a zapytany dowódca kompanii kazał czekać. Tam, dokąd poszedł III pluton, wszystko zasłaniały wznoszące się tarasami pólka kukurydziane. Nie wiedzieliśmy, co robić, bo czuliśmy, że III pluton jest w biedzie. Dowódca na powtórne zapytanie znów kazał czekać.

„Czerwoni” z Moskwy przeciw „żółtym małpom” z Pekinu. Zapomniana wojna

Pół wieku temu po obu stronach granicy zmobilizowano ponad sto dywizji, pięć armii lotniczych, a w stan gotowości postawiono kilka okręgów wojskowych.

zobacz więcej
(…) Z obu stron wzięto nas z góry w ogień krzyżowy. Kukurydza zasłaniała nam wszystko, a zmieniać pozycję było za późno. Poza tym, kule naszych gwizdały nad nami, lecąc ku celom tuż obok nas.

Postrzelali i ucichli. Leżeliśmy wszyscy na swoich pozycjach, mając nadzieję złapania tych, którzy prześlizgnęli się przez ogień krzyżowy. Na próżno jednak wytrzeszczaliśmy gały w gęstniejący mrok. (…)

Nieco wyżej, na większym placyku, szykowaliśmy się do noclegu. Rozstawiłem dwuosobowe czujki. Zostaliśmy we dwóch z politycznym i dziesięcioma Afgańczykami.

Puścić ich wolno nie można – przyprowadzą duszmanów, wyrżnąć – znów ni to, ni owo, zostać we dwóch, zmęczonych, przeciwko dziesięciu – średnia przyjemność. Zdjąłem jednemu zawój, rozwinąłem i pociąłem na węższe pasy. Skręciłem je i związałem Afgańczykom ręce za plecami. Potem jeszcze po dwóch w pary w łokciach, żeby trudniej było uciec. Usadziłem wszystkich i wyjaśniłem, że jeżeli któryś wstanie – wystrzelam od razu wszystkich. Zrozumieli mnie – milcząco pokiwali głowami. Nie czułem do nich żadnej złości.

Pozostał jeden, który leżał i jęczał. Jęczeć zaczął, kiedy doszło do wymiany ognia. Obejrzałem go, ale nie był ranny. Może serce czy inny atak, bo kiedy szukaliśmy miejsca na nocleg, niesiono go już prawie na rękach. Krępować ręce żywemu trupowi było niby nie po chrześcijańsku, ale to jego jęczenie też nic dobrego nie wróżyło.

– No i co z tym robić? – nie wiedząc, jak się zachować, spytałem politycznego.
– Zarżnij go cicho, bez hałasu – obojętnym tonem udzielił mi rady.

„A to dopiero inteligent, rok temu zakląć nie potrafił, a teraz – zarżnij!” – ogarnął mnie śmiech, ale głośno powiedziałem:
– Co to, to nie... Zastrzelić to jeszcze tak, ale zarżnąć i jeszcze umierającego... nie.
– Strzelać nie wolno – echo, trzeba zakłuć – kontynuował spokojnie. – Znajdź kogoś, kto to zrobi.
– A może zaczekajmy, aż sam umrze? – próbowałem łagodzić sytuację.
– Jego jęki słychać na pół kilometra dookoła, nie zapominaj, że jesteśmy w górach – zamknął dyskusję polityczny.

(…) Zarżnąć zgodzili się artylerzyści. Chwycili biedaka za nogi, odciągnęli gdzieś na 15–20 metrów... Rozległ się przeciągły krzyk, przerwany widocznie zatknięciem ust. – Ale barany, nawet zarżnąć po ludzku nie umiecie? – strofował ich polityczny, kiedy wrócili.
– Kiedy te bagnety tępe jak dupa, dopiero za trzecim razem wszedł – wycierając zakrwawioną rękę o mundur, odpowiedział jeden i poszedł na swoją pozycję.
Wycofanie sowieckich wojsk z Afganistanu. Rok 1989. Fot. Dostawca: PAP/RUSSIAN LOOK
Zmieniając się z politycznym, pełniliśmy dyżur przy radiostacji P-104. Obok siedziało cicho i wszystko słyszało dziewięciu Afgańczyków.

•••


Ktoś potrząsnął mnie za ramię. Pierwszy odruch – poderwanie do góry lufy automatu. Okazało się, że obaj z politycznym zasnęliśmy. Przede mną stał starszy szeregowy Griaznow. Spokojnie odsunął lufę automatu od swojej piersi w stronę (był to powszechnie znany odruch śpiącego) i spytał:
– Srać nikogo z nich nie prowadzałeś?

Policzyłem. Cała dziewiątka siedziała na miejscu.
– Nie – odpowiedziałem nic nie rozumiejąc.
– Rozumiesz, jaki tu cyrk był. Siedzimy z Siergiejewem. Patrzymy: pięć–sześć metrów od nas idzie dwóch – jeden Afgańczyk, drugi w hełmie i kamizelce kuloodpornej. Pytam: „Łabus, dokąd go prowadzisz, nich w spodnie sra”. Ci zatrzymali się na sekundę i w tejże chwili zniknęli. Wydało mi się to podejrzane, podchodzę – ty śpisz.

„Imperium zła” narodziło się w roku 1920

Lenin wydał polecenie: przebrać czerwonoarmistów za „zielonych” i wtargnąć na kilka kilometrów w głąb Estonii i Łotwy. „Zielone ludziki” miały powywieszać „kułaków, księży i ziemian.

zobacz więcej
Sprawdziłem po cichu wszystkie punkty. Wszyscy byli żywi. Każdej parze powiedziałem, że na naszą pozycję dostało się dwóch niezauważonych duszmanów i uciekli. Wszyscy mają zachować najwyższą czujność. U mnie cały sen i zmęczenie wyparowały. Trzeba było pilnie zmieniać pozycję, ale jak tu znaleźć odpowiednie miejsce w zupełnej ciemności! Nie ma gwarancji, że w czasie poszukiwań nie nadziejemy się na kogoś, ale i tu zostawać było niebezpiecznie – mogą wrócić nie we dwójkę, lecz całym oddziałem, a nasi chłopcy są zmęczeni jak psy.

Do świtu zostawało już niedużo. Zostawiliśmy z politycznym Griaznowa do pilnowania Afgańczyków, a sami zmienialiśmy rozmieszczenie czujek. Wszystkim mówiliśmy – chcecie żyć, za żadne skarby nie spać! Zwęziliśmy pierścień czujek tak, że jedna widziała drugą i między nimi nikt się nie przekradł niezauważony.

Przez czas pozostały do rana sprawdzałem wszystkie posterunki co 10–15 minut. Chłopcy nie spali. Podając odzew, żartowali:
– A co, Łabus... jaja nie żelazne... nie dzwonią...

Rano poprzecinałem jeńcom więzy. Ręce mieli sine, ale to i tak było lepsze niż to, co spotkało tamtego z tępym bagnetem. Ruszyliśmy na poszukiwanie III plutonu bez kontaktu z dowódcą kompanii – baterie radiostacji zdechły.

•••


Sto, może sto dziesięć metrów od pozycji naszego noclegu leżeli postrzelani duszmani. Trafili w ogień krzyżowy naszych. Pierwszego trupa znalazłem leżącego na boku i wczepionego obiema rękami w pas automatu. Chciałem zabrać broń, ale zesztywniałe dłonie jej nie oddawały. Griaznow wybijał automat kopniakami, wołając:
– Co, boksera udajesz?

Rzeczywiście, ciało zesztywniało w pozycji boksera. Szukanie po kieszeniach dokumentów to była średnia przyjemność, bo ubranie kleiło się od zgęstniałej krwi.

Zabici duszmani leżeli na dość sporym terenie i trudno było ich wypatrzyć wśród kamieni. Kiedy przeszukiwałem kieszenie jednego brodacza, z boku coś mi zamajaczyło. Momentalna reakcja i to coś mam już na celowniku. Oficer polityczny. W takich sytuacjach zwykłą rzeczą było najpierw przygotować się do strzału i tylko widząc przez szczerbinkę celownika, swój to czy obcy, strzelać lub nie, bo tamten może być szybszy.

Opuściłem automat, obmacałem na trupie kieszenie i jak na złość wyciągnąłem plik banknotów i dokumenty. Pieniędzmi podzieliliśmy się z politycznym. Dalej poszliśmy we dwóch. Zauważyliśmy wśród kamieni coś żółtego. Podeszliśmy cicho. Przykryty rozwiniętą czałmą leżał tam duszman. Pokazałem politycznemu gestami, żeby zerwał nakrycie, a ja przystawię lufę do łba, bo kto wie, może ten trzyma pod czałmą gotowy do strzału pistolet. Ledwie spod materiału ukazała się głowa, przytknąłem lufę automatu do czoła. Leżący strasznie się przeraził. Kula zdruzgotała mu piętę, więc nie mogąc uciekać, udawał kamień.
Karabin i różaniec. Afgańscy mudżahedini w 1988. Fot. Fot. Robert Nickelsberg/Liaison/Getty Images
– Dust? – spytałem żartem, podnosząc leżącą obok pepeszę [dust, czyli przyjaciel – przyp.red.] .
Zaczął gwałtownie kiwać głową, czując zbliżający się kres życia i powtarzając spiekłymi ustami rzucone przeze mnie żartem, zbawcze rzekomo „dust”.
– Co robić? – spytałem.
– Zarżnij go – polityczny okazał wierność swym nowym zasadom.
Pokręciłem głową.
– To zastrzel, pojedynczym.

Kiedy część mózgu rozbryzgła się po ziemi, ucichło też powtarzane z uporem „dust”. To tu, to tam słychać było pojedyncze wystrzały z AKS-74: to nasi dobijali rannych duszmanów. Duszmani też nie brali komandosów do niewoli. My przynajmniej nie bezcześciliśmy ich ciał, strzelaliśmy i tyle. Każdy z nas miał po „nietykalnym granacie”: w razie gdyby skończyły się naboje, lepiej samemu wysadzić się w powietrze, niż trafić w ich ręce – do takiego wniosku doszliśmy na widok trupów naszych chłopców, którzy przeszli przez nie.
Wyjąwszy naboje, obwieszaliśmy bronią duszmanów nasze „konie juczne” – Afgańczyków, którzy nie mając już nadziei, ale się i nie skarżąc, taszczyli swoje brzemię.


Miejsce, gdzie góry tak ścisnęły rozpadlinę, że odległość między nimi wynosiła zaledwie kilkadziesiąt metrów, idealnie wprost nadawało się na zasadzkę. Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Idąca przodem grupa zwiadu zaczęła machać rękami.

Szybko utworzyliśmy pierścień obronny, usadziliśmy Afgańczyków kupą w jedno miejsce. Psim swędem czując, że to będzie III pluton, ruszyliśmy do przodu. Dla szeregowego Szumina była to druga i ostatnia akcja. Ciało tego mężczyzny o wzroście i rozmiarach słonia było poharatane najmniej. Kula przebiła kamizelkę kuloodporną i trafiła w okolice serca. Widocznie umarł od razu.

Wasia leżał z posiekaną moszną. Jego zdobyczny zakrwawiony nóż rzucony był obok. Głowa wyglądała jak jajko z potłuczoną skorupą. Kiedy kładliśmy go na pelerynie, czaszka chwiała się nienaturalnie, zmieniając nie do poznania twarz Wasi. Przez ziejącą dziurę wypadał mózg. Wyciekał też przez wykłute oczy. Locha leżał z głęboko pociętymi udami i przestrzelonymi rękami. Kilka dziur było też w kamizelce.

Lejtnant Jeriomienko, który był najstarszy – skończył 23 lata i jesienią zamierzał się żenić, miał wydłubane oczy, ucięty nos i prawie wszystkie palce na rękach. Leżał bez kamizelki i radiostacji. Wokół walały się zawleczki od granatów i łuski po nabojach – widocznie bronili się, póki mogli, ale w takiej beznadziejnej sytuacji załatwiono ich szybko. Lejtnant miał ponacinane mięśnie udowe, w które, sądząc z przysmalonego mięsa i wypatroszonych gilz, sypano i podpalano proch, dopóki tliło się w nim jeszcze życie.

Choć byliśmy już otępiali na różne formy okrucieństwa, krew i trupy, i nawet nasze wewnętrzne spory kończyły się niemal śmiercią, nie mogliśmy się pogodzić z takim ohydnym bestialstwem i nie słyszałem, żeby któryś z naszych był takim rzeźnikiem. Swoi by go chyba zabili.

Kiedy wydano komendę „Wynieść ciała i wycofać się”, chłopcy na widok wczorajszych swoich przyjaciół poszaleli – zaczęli wyć, bić Afgańczyków. Spędzili ich w kupę i zabierali się do strzelania. Rozkazów ni politycznego, ni moich nikt nie słuchał. Polityczny siedział ze spuszczoną głową i nic go już nie obchodziło...

Jakoś udało mi się przemówić kilku do rozsądku, a innym odebrać broń. Powstrzymałem wszystkich, przekonując, że jeżeli wystrzelamy Afgańczyków, nie zdołamy wynieść trupów i zdobycznej broni – najzwyczajniej jest nas za mało, a rozstrzelać ich zawsze zdążymy.

Złożyliśmy wszystkich na brezentowych pelerynach i nieśliśmy wyschniętym korytem rzeki, pełnym większych i mniejszych kamieni stanowiących jedyną jaką taką osłonę. Każdego niosło czterech, po jednym z każdego rogu. Ciągnęło nam ręce. Brezent ocierał się o ostre krawędzie kamieni i rwał. Trupy wypadały przez dziury na ziemię.
Afgańscy partyzanci w górach Safed Koh. Fot. Robert Nickelsberg/Liaison/Getty Images
Rozebraliśmy Afgańczyków. Ich marynarkami i spodniami zatkaliśmy dziury. Dotarliśmy do miejsca, gdzie dlaczegoś ciągle jeszcze siedzieli nasi. Złość brała na takie dyletanckie dowodzenie. Ci mogli przecież kryć naszą grupę od strony gór, bo cały czas, kiedy zbieraliśmy broń i wynosiliśmy swoich, byliśmy w takim potrzasku, że czterech duszmanów mogło łatwo położyć nas wszystkich.

(…) Od strony gór z nieznanych nam kryjówek zaczęli wyłaniać się ludzie i kierować w naszą stronę, nie spodziewając się zasadzki. Dostaliśmy rozkaz: „Kobiety i dzieci przepuścić, do wszystkich mężczyzn strzelać” (…).

Piąta kompania zeszła nieco w dół i przystąpiła do poszukiwania swojego plutonu. Dwóch żołnierzyków, a raczej ich szczątki, znaleźli między dużymi kamieniami. Widocznie chłopcy strzelali, póki mieli naboje, a potem wysadzili się sami lub ktoś im podrzucił granat. Zebrano większe kawałki do peleryny, jeden z żołnierzy zarzucił ją na ramię: tyle zostało z dwóch osób.

Lejtnanta Czułkowa znaleźli z połamanymi rękami i nogami, wyłupionymi oczami i przestrzelonym brzuchem. Czwarty okazał się w całości, z trzema otworami po kulach w piersi. Zebrawszy, co zostało z plutonu, 5 kompania ruszyła zboczem w dół.

Z góry naprzeciwko nas została ostrzelana. Otworzyliśmy ogień, dostaliśmy jednak rozkaz przerwania – tam 9 kompania. Ciemniało i nie mogliśmy dojrzeć nawet przez lornetkę, czy na górze naprzeciw są nasi, czy nie. W dodatku przez radio powiedziano, że nasz punkt obserwacyjny jest zaminowany. Mnie i Siergiejowi jajka opuściły się ze strachu do kolan...

– Zigmas Stankus

TYGODNIK TVP, ul. Woronicza 17, 00-999 Warszawa. Redakcja i autorzy



Publikacja za zgodą wydawnictwa. Tytuł od redakcji
Święta wojna Rosjan
Zdjęcie główne: Rok 1988. Sowieccy żołnierze przygotowują się do opuszczenia Afganistanu. Fot. Robert Nickelsberg/Liaison/Getty Images
Zobacz więcej
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Bankiet nad bankietami
Doprowadził do islamskiej rewolucji i obalenia szacha.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Cień nazizmu nad Niemcami
W służbie zagranicznej RFN trudno znaleźć kogoś bez rodzinnych korzeni nazistowskich, twierdzi prof. Musiał.
Historia wydanie 29.12.2023 – 5.01.2024
Kronikarz świetności Rzeczypospolitej. I jej destruktor
Gdy Szwedzi wysadzili w powietrze zamek w Sandomierzu, zginęło około 500 osób.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Burzliwa historia znanego jubilera. Kozioł ofiarny SB?
Pisano o szejku z Wrocławia... Po latach afera zaczęła sprawiać wrażenie prowokacji.
Historia wydanie 22.12.2023 – 29.12.2023
Ucieczka ze Stalagu – opowieść Wigilijna 1944
Więźniarki szukały schronienia w niemieckim kościele… To był błąd.