Wyjąwszy naboje, obwieszaliśmy bronią duszmanów nasze „konie juczne” – Afgańczyków, którzy nie mając już nadziei, ale się i nie skarżąc, taszczyli swoje brzemię.
Miejsce, gdzie góry tak ścisnęły rozpadlinę, że odległość między nimi wynosiła zaledwie kilkadziesiąt metrów, idealnie wprost nadawało się na zasadzkę. Podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Idąca przodem grupa zwiadu zaczęła machać rękami.
Szybko utworzyliśmy pierścień obronny, usadziliśmy Afgańczyków kupą w jedno miejsce. Psim swędem czując, że to będzie III pluton, ruszyliśmy do przodu.
Dla szeregowego Szumina była to druga i ostatnia akcja. Ciało tego mężczyzny o wzroście i rozmiarach słonia było poharatane najmniej. Kula przebiła kamizelkę kuloodporną i trafiła w okolice serca. Widocznie umarł od razu.
Wasia leżał z posiekaną moszną. Jego zdobyczny zakrwawiony nóż rzucony był obok. Głowa wyglądała jak jajko z potłuczoną skorupą. Kiedy kładliśmy go na pelerynie, czaszka chwiała się nienaturalnie, zmieniając nie do poznania twarz Wasi. Przez ziejącą dziurę wypadał mózg. Wyciekał też przez wykłute oczy.
Locha leżał z głęboko pociętymi udami i przestrzelonymi rękami. Kilka dziur było też w kamizelce.
Lejtnant Jeriomienko, który był najstarszy – skończył 23 lata i jesienią zamierzał się żenić, miał wydłubane oczy, ucięty nos i prawie wszystkie palce na rękach. Leżał bez kamizelki i radiostacji. Wokół walały się zawleczki od granatów i łuski po nabojach – widocznie bronili się, póki mogli, ale w takiej beznadziejnej sytuacji załatwiono ich szybko. Lejtnant miał ponacinane mięśnie udowe, w które, sądząc z przysmalonego mięsa i wypatroszonych gilz, sypano i podpalano proch, dopóki tliło się w nim jeszcze życie.
Choć byliśmy już otępiali na różne formy okrucieństwa, krew i trupy, i nawet nasze wewnętrzne spory kończyły się niemal śmiercią, nie mogliśmy się pogodzić z takim ohydnym bestialstwem i nie słyszałem, żeby któryś z naszych był takim rzeźnikiem. Swoi by go chyba zabili.
Kiedy wydano komendę „Wynieść ciała i wycofać się”, chłopcy na widok wczorajszych swoich przyjaciół poszaleli – zaczęli wyć, bić Afgańczyków. Spędzili ich w kupę i zabierali się do strzelania. Rozkazów ni politycznego, ni moich nikt nie słuchał. Polityczny siedział ze spuszczoną głową i nic go już nie obchodziło...
Jakoś udało mi się przemówić kilku do rozsądku, a innym odebrać broń. Powstrzymałem wszystkich, przekonując, że jeżeli wystrzelamy Afgańczyków, nie zdołamy wynieść trupów i zdobycznej broni – najzwyczajniej jest nas za mało, a rozstrzelać ich zawsze zdążymy.
Złożyliśmy wszystkich na brezentowych pelerynach i nieśliśmy wyschniętym korytem rzeki, pełnym większych i mniejszych kamieni stanowiących jedyną jaką taką osłonę. Każdego niosło czterech, po jednym z każdego rogu. Ciągnęło nam ręce. Brezent ocierał się o ostre krawędzie kamieni i rwał. Trupy wypadały przez dziury na ziemię.