Do poprawności politycznej Indianie podchodzą z rezerwą
piątek,
2 lipca 2021
Wizerunek szlachetnego Apacza, wykreowany przez Karola Maya, ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Apacze nie byli łagodnymi barankami. Często bezwzględnie napadali na inne plemiona, uprowadzając kobiety i dzieci jako niewolników czy też rabując i niszcząc osiedla hiszpańskie i meksykańskie – mówi dr hab. Radosław Palonka, badacz kultury Ameryki Północnej.
„Lato z Winnetou” to propozycja anteny TVP Kultura na wakacje. W każdą sobotę o godz. 16.00 w paśmie Retro kino będzie można oglądać filmy o tym kultowym, dla wielu, indiańskim bohaterze.
TYGODNIK TVP: Jak powinniśmy określać pierwotnych mieszkańców kontynentu północnoamerykańskiego, by ich nie urazić? Indianie czy bardziej poprawnie politycznie: „ludy rdzenne Ameryki Północnej”?
DR HAB. RADOSŁAW PALONKA: Rozmowę rozpoczynamy od ważnego problemu, przynajmniej dla wielu naukowców chcących za wszelką cenę zachować poprawność polityczną. Wydaje się, że problem nazwy, jaką będziemy określać Indian to kwestia wykreowana głównie przez zachodnich aktywistów i polityków, ale pewnie też w jakimś stopniu i przez niektórych Indian. Po latach ucisku i niewątpliwej krzywdy wyrządzonej plemionom indiańskim wierzy się, że przyjęcie właściwej nazwy rozwiąże problemy społeczne lub będzie stanowiło pewnego rodzaju rehabilitację. Dlatego w Kanadzie nazywa się Indian i Inuitów „First Nations”, a w USA „Native Americans”.
Tylko że Indianie, których znam, podchodzą do tego z rezerwą, troszkę się śmieją z poprawności politycznej. Raczej rzadko Nawahowie czy Apacze z Arizony i Nowego Meksyku mówią o sobie „I am Native American”. Dlaczego? Bo termin „Indianin” większości z nich nie obraża, nie ma dla nich znaczenia. Oni najchętniej używają nazw plemiennych, poszczególnych plemion lub narodów.
Same nazwy plemion, które my znamy, choćby Nawahowie, Apacze, Irokezi, Pueblo czy Siuksowie, zostały nadane przez kolonizatorów, Hiszpanów i Francuzów, a ich znaczenie często było obraźliwe. Czy je także musimy wymienić? Choć teraz często zaczynają też być używane nazwy plemion w ich własnych językach (np. Nawahowie mówią o sobie Diné, a Apacze Ndee lub Indé, co oznacza po prostu ludzi). Poza tym, przy poznawaniu się, Indianie mówią często, z jakiego klanu się wywodzą, bo ma to duże znaczenie w ich wzajemnych relacjach.
Dużo bardziej problematyczne jest używanie nazw obelżywych dla niektórych grup i plemion, jak np. Anasazi to kiedyś przejęta przez białych naukowców obraźliwa nazwa ludów Pueblo, ale nadana im przez ich dawnych wrogów, Nawahów. Dzisiaj już raczej nikt ich tak nie określa, i to jest pozytywny przykład walki z nadużyciami tych niewłaściwych nazw.
Tytuł pana książki „Sztuka i archeologia kultur indiańskich prekolumbijskiego Południowego Zachodu Ameryki Północnej” nie przeszedł jednak w Stanach przez sito cenzury. Słowo na „i” zostało ocenzurowane i zupełnie jakby to było słowo na „n” (ang. Negro — Murzyn, przyp. red.)
Dobrze pan trafił! Wydanie amerykańskie faktycznie w tłumaczeniu ma zmieniony tytuł: „kultury indiańskie” przetłumaczono na „Native American cultures”, uczyniłem to jednak sam w tłumaczeniu, a wydawnictwo Lexington nie upierało się jakoś przy tym specjalnie. Ale to jest po prostu dostosowanie języka, do takiego, który jest zrozumiały w danym kraju, oczywiście tłumacząc przy okazji niewłaściwe sformułowania. W Polsce mówiąc „Indianin”, nikogo nie obrażamy. Słowo to może funkcjonować równolegle, podobnie jak termin ludy rdzenne lub tubylcze czy pierwsi mieszkańcy Ameryki. Nie widzę w tym problemu.
To może zacznijmy od początku, zwłaszcza że tu nic nie jest oczywiste. Co z „pierwszymi mieszkańcami” i alternatywnymi teoriami: kiedy się pojawili, skąd przyszli i którzy Europejczycy jako pierwsi do nich dotarli?
Na pewno pierwszym, który do nich dotarł nie był Krzysztof Kolumb, a Normanowie (wikingowie), którzy już kilkaset lat przed przybyciem w 1492 r. wysłannika hiszpańskiego króla zakładali swoje osady na wybrzeżu dzisiejszej Grenlandii, a później na Labradorze w Kanadzie. I dziś to niepodważalny dowód mający mocne udokumentowanie w materiale archeologicznym.
Skąd się wzięli ludzie w Ameryce? Przybyli z Eurazji i Afryki. Ale jak, kiedy, którędy i po co?
zobacz więcej
Drugą ważną sprawą, choć nadal poddawaną pod dyskusję różnych szkół archeologicznych, jest przybliżony czas przybycia pierwszych ludzi, czyli przodków dzisiejszych Indian, do Ameryki. Są dwie najważniejsze teorie, jedna (długa chronologia) mówi, że stało się to 30-40 tysięcy lat temu, natomiast tzw. krótka chronologia optuje za okresem 12-13 tysięcy lat temu; są to więc duże rozbieżności.
I trzecia sprawa, najbardziej kontrowersyjna: skąd przybyli. Dotychczas przemarsz z Syberii przez Beringię (pomost lądowy, który istniał w epoce ostatniego zlodowacenia, dziś jest tam Cieśnina Beringa) wydaje się być bezdyskusyjny. Tymczasem profesorowie Bruce Bradley i Dennis Stanford lansują teorię nazwaną hipotezą solutrejską. Pozostałości grotów strzał w Ameryce Północnej są według nich zaskakująco podobne do tych znajdowanych w Europie; jednak większość badaczy odrzuca ich argumentację. Według badacza z University of Exeter ludzie mogli łodziami przepłynąć z terenów naszego kontynentu i to wzdłuż zamarzniętych północnych części Oceanu Atlantyckiego.
Jest jeszcze inna koncepcja związana z możliwą migracją. Napływ ludności miał nastąpić przez Pacyfik z terenów Azji i Oceanii. Wydaje się to najmniej prawdopodobne. Ale i tu pojawia się ciekawostka. W językach Nawahów jest dużo wyrażeń związanych z wodą czy morzem, a jest to lud mieszkający na środku pustyni...
Wychodzi na to, że świat Indian Ameryki Północnej jest bardziej złożony niż nasze wyobrażenia ukształtowane przez dość kuriozalne książki Karola Maya czy westerny.
(śmiech) Mimo wszystko nie odrzucam romantycznego, stereotypowego wizerunku, który naszemu pokoleniu pozwolił się zakochać w Indianach. Jesteśmy w podobnym wieku, więc mogę pana zapytać, ile razy przeczytał pan „Winnetou”?
Znaliśmy te książki na pamięć, więc pewnie z dziesięć…
Ja podobnie, a książki podsuwał mi mój tata. To z pewnością pozwoliło mi zainteresować się kulturami indiańskimi Ameryki Północnej. A że wizerunek wykreowany przez Maya ma niewiele wspólnego z rzeczywistością, to inna sprawa i cieszę się, że możemy to w jakiś sposób prostować teraz.
Pamiętajmy, że po niemieckich opowieściach o Dzikim Zachodzie w latach 60. XX w. realizowano westerny z cyklu „Winnetou” z Francuzem Pierre'm Brice'm, w których Indianie mówili po niemiecku, a całość była nagrywana w jugosłowiańskich plenerach. Tak powstał wizerunek szlachetnego Apacza, który ma niewiele wspólnego z rzeczywistością; Apacze nie byli łagodnymi barankami. Często bezwzględnie napadali na inne plemiona, uprowadzająckobiety i dzieci jako niewolników czy też rabując i niszcząc osiedla hiszpańskie i meksykańskie.
Jeżeli zaś chodzi o wiarygodność przekazu, to powinniśmy raczej docenić Alfreda Szklarskiego, który w kwestiach etnograficznych jest dużo bardziej bliższy realiom niż Karol May. Polski pisarz w swojej książce „Tomek na wojennej ścieżce” zaskakująco zbliżył się do realiów prawdziwego życia Indian i nie kreował tak piramidalnych stereotypów jak Niemiec. Doceniam Szklarskiego i uważam, że musiał wykonać bardzo dużo pracy, sięgnąć do źródeł etnograficznych. A pisał przecież powieści i literaturę dla młodzieży.
Indianie niechętnie przyjmują białych w swoich rezerwatach. Wciąż mają uraz.
zobacz więcej
Ale to Apacze — lud dość ubogi pod względem kultury materialnej i organizacji społecznej — stali się symbolem Dzikiego Zachodu.
Co ciekawe, gdyby zapytał pan współczesnych Apaczów o Winnetou, to nie wiedzieliby, o kogo chodzi. Książka Maya jest mało znana w Stanach Zjednoczonych. To bardziej literatura europejska, książki będące de facto dziedzictwem Niemiec. To w ogóle bardzo ciekawy fenomen środkowoeuropejski, bo w Czechach, Niemczech i Polsce jest chyba najwięcej w Europie fanów Indian. Tu organizowane są zloty i spotkania przyjaciół Indian.
I to dzięki Winnetou w kategoriach rozpoznawalności dla Europejczyków Apacze dystansują inne plemiona, nawet te liczebniejsze i skuteczniej radzące sobie w dzisiejszym świecie, np. zachowując swoją kulturę, w tym język. Pamiętajmy, że na przykład Nawahowie na Południowym Zachodzie są najliczniejszą grupą Indian. To ponad 300 tys. ludzi zajmujących teren równy ¼ powierzchni Polski. Plemię ma własne szpitale, prowadzi szkoły, a nawet plemienny college oraz muzeum.
Mało kto wie także o osiadłym plemieniu Indian Zuni i całej kulturze Pueblo, którzy budowali kilkupiętrowe budowle z kamienia (piaskowca) i cegły suszonej na słońcu adobe, hodowali zwierzęta, uprawiali kukurydzę, bawełnę, fasolę i dynię. Niektóre z ich osad wybudowane w XIII i XIV wieku n.e. przetrwały do dzisiaj i są nadal zamieszkiwane — to są właśnie najstarsze miasta w Ameryce Północnej. W okresie prekolumbijskim, ale i gdy na tym terenie pojawili się Hiszpanie w XVI wieku w każdym takim osiedlu mieszkało od kilkuset do kilku tysięcy ludzi. Termin miasto bardziej tutaj pasuje niż osada czy wioska (i rzeczywiście tak je określają niektórzy naukowcy). Co ciekawe Indianie Pueblo nie dali się nigdy wyrzucić ze swoich terenów, a nawet wywołali udane powstanie przeciwko Hiszpanom.
A tymczasem Indianie w westernach to głównie bezosobowe dzikusy na koniach. Czy te filmy nie powinny wylądować w koszu, skoro nawet wspomniani Apacze nie skalpowali ludzi?
Skalpowanie było znane w Ameryce Północnej jeszcze przed przybyciem Europejczyków, ale nie tak powszechnie jak przyjęliśmy sądzić. Jest zobrazowane w sztuce wielkiej tradycji kulturowej Missisipi ze wschodu Ameryki Północnej czy kultur Południowego Zachodu (widać to w ikonografii ceramiki i sztuki naskalnej), co pozwala nam sądzić, że jednak do takiego okaleczenia wrogów dochodziło.
Tyle że w XIX wieku skalpowanie było częstokroć inspirowanie przez białych. Osadnicy i władze amerykańskie płacili np. 10 dolarów za skalp mężczyzny i 8 za skalp kobiety. Poza tym mit „czerwonoskórych” skalpujących osadników był pomocny w kreowaniu nastrojów i uzasadnieniu dalszej ekspansji i eksterminacji Indian — bo chyba takiego sformułowania należy użyć w odniesieniu do niegdysiejszej polityki USA. Nie zmienia to jednak faktu, że Apacze mocno dawali się we znaki osadnikom, atakując białych i nieustannie kradnąc im konie i dobytek. Rabunek był dla części plemion wręcz rzemiosłem.
I, co ciekawe, nie wszyscy Indianie mieszkali w wigwamach, jak zwykliśmy sądzić.
Co do „wigwamu” to w Polsce używamy czasem tego słowa wymiennie z „tipi”, ale to nie to samo. Tipi to konstrukcja z tyczek drewnianych (pni drzew) pokrytych skórami bizonów, potocznie nazywanej namiotem, ale tego sformułowania nie użyję, żeby nie być zlinczowanym przez polskich indianistów i „polskich Indian” (śmiech). W tipi mieszkały m.in. plemiona na Wielkich Równinach i wschodnie grupy Apaczów, których kultura była zbliżona do polujących na bizony ludów prerii — np. Komanczów. Apacze na zachodzie, w Nowym Meksyku i Arizonie mieszkali w szałasach „wickiup” — kopulastej chacie z gałęzi i skór.
Skąd się biorą niezależne, ciekawskie i samodzielne kilkulatki?
zobacz więcej
Nie nosili też pióropuszy...
Pióropusze były ważnym elementem stroju i oznaką prestiżu Indian prerii. Na Południowym Zachodzie używano piór, ale innych niż na prerii —oprócz piór orła szeroko wykorzystywano pióra indyków i sprowadzano nawet długie i barwne pióra papug z terenów Ameryki Środkowej, a niektóre najcenniejsze odnalezione ozdoby z piór z okresu prekolumbijskiego były wykonane z kilkuset piór dzięcioła z Gór Skalistych. Wizualnie nie przypominały jednak pióropuszy, które znamy z filmów. To kolejny dowód na to, jak różnorodna i bogata była kultura niesłusznie sprowadzana przez nas do jednego mianownika. Gdy spojrzymy na zdjęcia indiańskich wodzów apackich z XIX w., zobaczymy pęki piór przymocowane na specjalnych skórzanych czapkach. Nawet mokasyny nie są takie jak nasze standardowe wyobrażenia; u Apaczów to buty z długą cholewką i luźnym płatem skóry z przodu, który zabezpieczał przez kolcami kaktusów.
30 lat temu kultura indiańska została częściowo zrehabilitowana. Film „Tańczący z wilkami” zdobył aż 7 Oscarów. Tyle że znowu pokazano w nim ten sam utarty wizerunek Siuksów, Indian prerii.
Indianie Wielkich Równin faktycznie są matrycą w postrzeganiu przez nas rdzennych mieszkańców Ameryki jako pędzących na koniach nomadów. Dlatego jestem przeciwnikiem używania terminu „kultura indiańska”. Powinniśmy mówić o kilkuset różnorodnych kulturach (w tym momencie w USA są 574 plemiona uznawane przez rząd amerykański!).
Wyobrażamy sobie bizony i mustangi, a zapominamy o protocywilizacjach Ameryki Północnej. Choćby Cahokia Mounds, osady w stanie Illinois, po wschodniej stronie rzeki Missisipi, ogromnego indiańskiego miasta, które w XII i XIII w. n.e. mogło być zamieszkałe nawet przez 45-60 tysięcy ludzi. Miało rozwiniętą hierarchię społeczną, budowle sakralne, a co najważniejsze zostało zbudowane na monumentalnych kopcach, które zadziwiły Hiszpanów i Francuzów w XVIII w., podobnych do piramid mezoamerykańskich. Niestety, ta kultura została przez kolonizatorów doszczętnie zniszczona.
W ramach mojego projektu badawczego od 11 lat zajmujemy się prekolumbijską kulturą Pueblo i zespołem osad na pograniczu stanów Kolorado i Utah. Ci Indianie mieli niezwykle rozwinięte rolnictwo, sztuczne systemy irygacyjne, a także niezwykle zaawansowaną wiedzę astronomiczną pozwalającą wyznaczać np. równonoce czy przesilenia. Niestety, nie znali koła ani wytopu żelaza, co według niektórych badaczy spowodowało, że nie stworzyli struktur państwowych, choć niejednokrotnie byli o krok od tego.